Część 73
Mrugam powoli, tak jak wszystko co robię jest nadzwyczaj ociężałe. Wpatruję się w swoje dłonie, co rusz wykręcając sobie palce. Nie związałam włosów, więc z łatwością ukrywam twarz za falowaną kurtyną. Muszę wyglądać niezwykle wesoło w glanach, czarnych dżinsach i czarnej, workowatej bluzie. Pojedyncze kosmyki opadają mi na oczy, jednak mimo to widzę spojrzenia mijających nas osób. Thomas wzdycha ciężko po mojej prawej stronie. Silna dłoń Willa miarowo gładzi moje plecy. Najwidoczniej nie wyczuł, jak bardzo spięłam się pod jego dotykiem. Wstaję zamroczona, kiedy ojciec łapie mnie za bark i prowadzi w stronę jednych z drzwi.
Wchodzimy razem do gabinetu. Za biurkiem niedaleko okna siedzi mężczyzna i śledzi nas wzrokiem. Przełykam górę sztyletów zagnieżdżających się w moim gardle na sam jego widok. Mam serdecznie dość policji, ich układów, ich obrzydliwej pewności siebie. Mimo to siadam na krześle przed nim i obrzucam krótkim spojrzeniem. Ma nieco dłuższe, czarne włosy i ciemne oczy otoczone gęstwiną rzęs. Nie wygląda staro. Nie może mieć więcej niż trzydzieści dwa lata. Zdradzają go tylko cienkie zmarszczki, kłębiące się w okolicach kącików oczu. Spuszczam głowę, ponownie taksując spojrzeniem swoje zdarte skórki dookoła połamanych paznokci, poobdzierane kostki, popękaną skórę, zabandażowane nadgarstki. Przesuwam palcami po nad wymiar wystających żyłach. Wzdycham w duchu. Nie tak powinny wyglądać dłonie osiemnastolatki. Wzdrygam się, o mało nie spadając z krzesła, kiedy ręka Toma spoczywa na moim ramieniu. Patrzę na niego szeroko otwartymi oczami. Ignoruje mnie, więc z odrazą zrzucam jego dłoń. Dopiero dociera do mnie, że on rozmawia z siedzącym naprzeciw komisarzem. Pochłonęła mnie upragniona cisza, umysł odrzucił podświadomie to, w czym nie chciałam uczestniczyć. Zerkam na Willa. Zaciska szczękę, a mięśnie karku ma niebezpiecznie napięte. Może dobrze, że nie uczestniczę w obecnej wymianie zdań. Ojciec znowu klepie mnie po plecach. Mam ochotę zwymiotować. To działa na mnie niczym kubeł zimnej wody. Moja świadomość wraca do rzeczywistości.
- No dobrze... Muszę ją w takim razie przesłuchać - patrzy na mnie pytającym wzrokiem. Z jego głosu łatwo odczytuję niechęć do tej czynności oraz to, że ani teraz mi nie wierzy, ani nawet nie będzie miał takiego zamiaru.
- Tak... Nie odzywa się odkąd wróciła do domu, ale myślę, że nie powinno być problemu - Tom porozumiewawczo wbija mi palec w łopatkę. Wciąż nie wydobywam z siebie żadnego dźwięku, ograniczając się do skinienia głowy.
- Mam rozumieć, że sama wróciła? A może jeszcze porywacze jej otworzyli drzwi, a potem zadzwonili, aby sprawdzić jak się czuje? - mężczyzna prycha z cynicznym śmiechem. Podskakuję, kiedy Will uderza pięścią w blat stołu.
- Słuchaj pan, potratujesz nas poważnie, albo porozmawiamy inaczej. I nie będę zwracał uwagi na pański ubiór - warczy, pochylając się niebezpiecznie w jego stronę. Kopię go w nogę, mają nadzieję, że coś tym wskóram.
- Dobrze. Chodźmy - policjant wypuszcza powietrze ze świstem i rusza w stronę drzwi w rogu gabinetu. Wstaję i zaciskając pięści za rogach bluzy idę za nim. Wchodzimy do przestronnego pomieszczenia z jednym stołem i dwoma krzesłami. Ściany są szare a zamiast jednej z nich jest duże lustro. Domyślam się iż to lustro weneckie. Z westchnieniem opadam na krzesło i podciągam pod siebie jedną nogę. Patrzę jak wyciąga notatnik, długopis i mały magnetofon.
- Więc zacznij od początku - kładzie ręce i notatnik na stole. Stuka długopisem w kartki i wbija we mnie wyczekujące spojrzenie. Przewracam oczami i zaczynam od wyjścia ze stajni. Kiedy docieram do scen z jakże nienagannym traktowaniem mojej osoby, mój głos chrypi coraz bardziej. Mówię powoli, starannie dobieram słowa. W końcu wyduszam z siebie coś, co dusi mnie od środka. Oznajmiam, że za wszystkim stoi Michel. Komisarz parska krótkim, urwanym śmiechem. Prycham pod nosem, zdając sobie sprawę, że wcale nie dziwi mnie jego reakcja. Opieram się o krzesło i rzucam mu spojrzenie pełne pogardy.
- Dobrze więc - kontynuuje, uspokajając się w końcu - W takim razie gdzie byłaś i jak trafiłaś do domu? - pyta, a ja tylko otwieram usta. Cholera. Cholera. Co teraz... Nie wiem, czy mogę powiedzieć coś o Deanie. Nie wiem nawet jak mnie znalazł. Milczę kolejną minutę, choć w moim odczuciu mija co najmniej godzina.
- Wrócimy do tego. A teraz mam ci kogoś do pokazania - podnosi się, podciągając rękawy koszuli do łokci. Skinieniem głowy nakazuje mi, abym poszła za nim. Przechodzimy przez dwa pomieszczenia, aż wchodzimy do wąskiego pokoju, przypominającego korytarz. Jedna z długich ścian w połowie jest oszklona. Komisarz Mathews kiwa dłonią w stronę kamery. Drzwi za szybą otwierają się z głuchym jękiem. Patrzę na wchodzące dwie postacie. Podnoszą głowy, a mnie odrzuca do tyłu. Czuję się, jakby ktoś pchnął mnie nożem w brzuch. Uderzam plecami w ścianę, ból obitych żeber daje o sobie znać. Widok przysłania mi kurtyna łez, które szybko opanowuję.
- Czy to oni cię porwali? - jego pytanie odbija się echem w mojej głowie. Kiwam tylko głową, patrząc w nieco zmasakrowane twarze. - Dobrze. Czyli znalazł cię Dean, bo to on przywiózł tu ich i jeszcze jednego mężczyznę?- drapie się po karku, zmieszany moją reakcją. Ponownie ograniczam się do ruchu głową.
- Trzeci z nich jest w szpitalu. Został postrzelony. Kula minęła serce, jednak obrażenia i tak są poważne. Wiesz, kto to zrobił? - wsuwa dłonie do kieszeni, przyglądając się mojej poturbowanej twarzy.
- Ja - wypowiedzenie tych dwóch liter sprawia mi ogromną trudność. Muszę się przyznać, nie mogę pozwolić, aby oskarżono o to Deana, czy któregoś z chłopców.
- Dlaczego? - docieka, a ja czuję jak pot spływa mi wzdłuż kręgosłupa.
- Chciał mnie zgwałcić. Miał broń. To był jedyny ratunek - charczę, osuwając się po ścianie.
- Mhm... Chłopcy, zabrać ich - woła do policjantów za szybą i wyciąga dłoń w moją stronę. Wciskam się jeszcze bardziej w ścianę i podnoszę się o własnych siłach. - Mam jeszcze jedną prośbę. Musisz pokazać mi swoje obrażenia - mówi obojętnie, jakby to było coś zwyczajnego. Przełykam ciężko ślinę, z trudem ujmując ściągacz bluzy. Zaciskam powieki i podciągam ją do piersi. Otwieram oczy, czując dotyk na fioletowo-czarnym brzuchu i żebrach. Z siłą odrzutu bomby atomowej wpadam na ścianę.
- Nie było mowy o dotykaniu! - wrzeszczę, drżąc na całym ciele. Ocieram oczy zewnętrznymi częściami dłoni i zagryzam usta. - Chcę do domu. Teraz... - syczę, obejmując się ramionami. Pospiesznie wracam do gabinetu, gdzie siedzi Will z moim ojcem. Podnoszą się na widok moich czerwonych oczu, jednak nie zadają pytań.
- Wystarczy na dziś - kwituje policjant, wskazując dłonią drzwi - Odezwę się jeszcze - kończy i podnosi papiery z biurka.
Popycham mocno drzwi i wypadam na korytarz.
- Faith... - podnoszę głowę na dźwięk swojego imienia. Układam wargi w niemym imieniu chłopaka i wpadam w jego szerokie ramiona.
- Powiedziałam im. Powiedziałam, że mnie znalazłeś, ale nic poza tym... Nie widziałam, co robić - szepczę i jednocześnie zauważam, że drży nawet mój oddech.
- Dobrze zrobiłaś. Jestem tu po to, aby wyjaśnić resztę. Będzie dobrze - wypuszcza mnie z objęć i z pocieszającym uśmiechem, odchodzi. Przygryzam wnętrze policzka i ignorując spojrzenie ojca, odklejam stopy od podłogi i kurcząc ramiona podążam w stronę windy.
Nie czekam na jakiekolwiek słowa ojca, ani Willa. Wybiegam z samochodu i nie zwracając uwagi na palącą klatkę piersiową, wpadam do domu. Prawie zabijam się na schodach, potykając się o psy. Trzaskam drzwiami i opadam na łóżko. Zrzucam buty i siadam z brodą opartą na kolanach. Owijam się kołdrą po sam nos, wlepiając wzrok w okno. Z każdym zamknięciem powiek widzę kolejną scenę. Kolejny urywek przelatuje w mojej głowie niczym w kalejdoskopie. Samochód. Naprzeciwko zygzakiem podąża stary model audi. Za nim ciężarówka. Audi wpada w poślizg, nikt nie podejrzewa, że kontrolowany. Panika w oczach rodzicielki wyrywa mi dziurę w sercu. Kierowca ciężarówki skręca gwałtownie. Pisk opon rozrywa mi czaszkę. Huk. Uderzenie. Dym. Zanoszę się płaczem, nie mogąc się od tego uwolnić. Przytykam usta do pościeli i krzyczę, aż brakuje mi sił. W głowie słyszę jedynie szum, zakłócany przeklętym tarciem gumy o asfalt.
Nie nadążam ocierać łez, więc pozwalam im swobodnie płynąć. W płucach zaczyna mi rzęzić, a oddech staje się płytki i urywany. Słony smak spływa mi na drżące wargi. Czuję w ustach smutek i pogardę. Mam ochotę zwymiotować, kiedy przypominam sobie Michela. To, jak mnie wspierał, jak pomagał, jak za wszelką cenę chciałam go przekona do koni. Razem z tymi myślami przychodzi wspomnienie owego Derecka. Przeszywa mnie dreszcz. Znowu czuję jego palce ślizgające się po mojej skórze. Jego usta atakujące moje poranione wargi, szyję, dekolt. Ponownie odczuwam jak podnosi mi koszulkę i przesuwa dłońmi po sinoczarnych żebrach.
Obrzydzenie formuje się w zbitą gulę w gardle. Łapczywie nabieram powietrza, narażając płuca na kłujący ból. Nawet nie odwracam głowy, kiedy drzwi cicho skrzypią, a łóżko po chwili ugina się pod czyimś ciężarem. Słyszę zagłuszony głos. Dochodzi jakby z oddali, zupełnie tak, jak gdyby moja szklana zapora aktywowała się przez moment. Sens słów jest tłumiony przez szum i ten straszny pisk opon. Zaciskam dłonie na skroniach. Nie reaguję na obecność Willa tuż obok. Wbijam palce w skórę, czuję potworny ból dochodzący z wnętrza ciała. Chcę go zagłuszyć za wszelką cenę. Odrywam ręce od głowy i formuję z nich pięści. Paznokcie przebijają naskórek, ale i to nie pomaga. Will potrząsa mną, lecz bez pożądanego efektu. Przewracam się na bok i wciąż płaczę. Łzy przybierają na sile, wsiąkają w kolejne warstwy poduszki. Tracę poczucie czasu. Do tego momentu drzwi otworzyły się jeszcze dwa razy. Nie wiem, kto w nich stał, kto siadał obok mnie, kto przemawiał łudząc się, że rozumiem cokolwiek. Wyczerpana powierzam swój umysł w ramiona snu, który jest teraz moją jedyną ostoją.
Stoję na drodze. Patrzę na nadjeżdżający pojazd. Wiem, że stoję na środku. Wiem, kto siedzi za kierownicą. Wiem, że mnie nie uderzy, ale poświęci siebie. Nie mogę jednak nic zrobić. Ręce sztywno przylegają mi do boków, a bose stopy są wtopione w asfalt. Zaczynam płakać. Chcę krzyczeć, prosić, błagać ją, żeby we mnie uderzyła, żeby tylko nie panikowała. Otwieram usta w niemym wołaniu. Moja krtań jest zablokowana, nie mogę nawet łkać. Odliczam sekundy. Cztery. Trzy. Dwa. Wstrząsa mną szloch. Widzę, jak samochód raptownie skręca w bok. Przewraca się na lewą stronę, następnie ląduje na dachu i sunie kilka metrów. A ja tylko stoję. Łzy wypalają ścieżki w moich policzkach. W końcu z mojego gardła wydobywa się krzyk. Przepełniony bólem, smutkiem i wściekłością...
Otwieram szeroko oczy, zdając sobie sprawę, że nadal wrzeszczę. Siadam i szybko ocieram oczy. Włosy przykleiły się do moich policzków. Rzęsy, całe posklejane utrudniają mi mruganie.
- Faith! Co się stało?!- spanikowany ojciec wpada do pokoju. Patrzy na mnie przerażony. Włosy odstają mu w każdą możliwą stronę, piżama wymięta, białka przekrwione. Kręcę tylko głową i ponownie zakrywam się kołdrą.
- Sen? - pyta, przecierając twarz. Odpowiadam skinieniem i przewracam się na bok. Kiedy wychodzi wstaję i przeszukuję szafkę. Wyciągam paczkę papierosów i siadam na parapecie. Wiem, że już nie zasnę.
Słońce leniwie wystawia swoje pierwsze promienie znad horyzontu. Ubieram się szybko i zerkam na zegarek. Jest ledwo po piątej rano. Wychylam się za okno i ignorując przeszywający ból w żebrach, schodzę na ziemię. Powłócząc nogami dochodzę na przystanek. Autobus podjeżdża w momencie, kiedy odpalam papierosa. Klnę pod nosem i rzucam go na ziemię. Przeciskam się między siedzeniami i opadam na miejsce przy oknie. Mijający mnie ludzie zerkają tylko dziwnie w moją stronę. Zdaję sobie sprawę jak wyglądam. Włosów nie rozczesałam, tylko złapałam je w luźny kok. Odsłoniłam tym samym posiniaczoną, napuchniętą twarz i przekrwione oczy, bez odrobiny makijażu. Z przerażeniem odnotowuję fakt, że ktoś siada obok mnie.
- Hej... Wszystko w porządku? - słyszę pytanie. Odwracam się i taksuję chłopaka spojrzeniem. Wygląda jak żywcem wyciągnięty z okładki czasopisma dla modeli. Blond grzywka jest postawiona na żel. Migdałowe, jasnoniebieskie oczy wpatrują się we mnie badawczo. Pociągła twarz i wydatne kości policzkowe nadają mu poważnego wyglądu.
- Spierdalaj - chrypię, wciskając się bardziej w ścianę autobusu.
- Ej, tylko zapytałem czy nic ci nie jest... - unosi ręce w geście obronnym.
- Nie znasz mnie, nie udawaj, że cię to obchodzi i grzecznie proszę, odpierdol się bo nie mam najmniejszej ochoty na zawieranie nowych znajomości - dodaję ostro, zaciskając dłonie na torbie.
- Znam cię. Jesteś Faith, tak? - uśmiecha się szeroko, chcąc mnie udobruchać. Unoszę tylko brwi w odpowiedzi.
- Chyba każdy ze szkoły cię kojarzy. Czy to nie ty jesteś tą, której uległ sam Dean Winston? Która pobiła księżniczkę Lily i wielkiego Lukasa? - mówi ze śmiechem, robiąc cudzysłów palcami.
- Nie kojarzę cię - podsumowuję, chcąc uciąć rozmowę.
- Kojarzysz w ogóle kogokolwiek ze szkoły? - marszczy czoło, wciąż uśmiechając się szeroko.
- Koleś, odpuść, proszę - jęczę, wywracając oczami. Z ulgą zauważam, że jestem na swoim przystanku, więc nie dając mu dojść do słowa, niemal wybiegam z pojazdu.
Akryl rży na mój widok jak opętany. Przylegam do jego szerokiej szyi, znowu pozwalając łzom toczyć się po moich policzkach. Zabieram się za czyszczenie czarnej, zakurzonej już sierści. W stajni pasuje cisza przerywana tylko odgłosem przeżuwanego siana i cichym parskaniem. Czuję, jak zaczynam się uspokajać. Stajnia i obecność koni zawsze tak na mnie wpływa. To jest jak czary. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki umykają wszelakie zmartwienia i problemy. Wiem, że wtedy jestem na miejscu, jestem w domu. Liczy się jedynie chwila obecna, nic poza nią.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top