Część 71


Przerażenie wdziera się do mojego umysłu. Nie mogę się zorientować, gdzie jestem. Wszystko wokół jest nieskazitelnie białe, puste, martwe. Rozglądam się i zaczynam biec przed siebie. Nie wiem po co i gdzie biegnę. Po prostu mam wrażenie, że właśnie to muszę zrobić. Biała koszula opada mi do kolan, falując przy każdym moim kroku. Po długim dystansie wpadam w czyjeś ramiona. Obejmują mnie, przyciągają do siebie i gładzą po plecach. Zaczynam płakać i wtulam się w tak dobrze znajomą mi pierś.

- Mamo... Co to wszystko znaczy? - pociągam nosem, spoglądając w jej jasną twarz.

- Często nic nie jest takie, jakby się nam wydawało, skarbie - uśmiecha się, gładząc ręką mój policzek. - Jesteś silna, dasz sobie radę. Pamiętaj, że nietypowe sytuacje, wymagają nietypowych rozwiązań - całuje mnie w czoło i zaczyna się rozpływać.

- Nie! Nie zostawiaj mnie, proszę! Zostań ze mną - zanoszę się płaczem, padając na kolana.

Podrywam się do pozycji siedzącej, a moje policzki faktycznie zdobi tafla łez. W korytarzu wciąż pobrzmiewa gwar rozmów. Dociera do mnie jeden dźwięk, który coś mi uświadamia. Zrywam się na równe nogi i wpadam na drzwi. Walę pięściami w ciemną powierzchnię, aż nie czuję dłoni.

- Popierdoliło cię?! - dostaję butem ze stalowym noskiem. Przewracam się na plecy, ale szybko wstaję.

- Michel! Wejdź tu! POKAŻ SIĘ TCHÓRZU! - rzucam się na faceta w drzwiach. Czuję, jak nienawiść przejmuje władzę nad moim umysłem.

- Co... skąd... - starszy z porywaczy zastanawia się nad moimi słowami, trzymając mnie w pasie.

- CHODŹ TU! Pokaż, że jesteś mężczyzną! DLACZEGO TU NIE PRZYJDZIESZ!? - wrzeszczę, wciąż szarpiąc się jak opętana. Dopinam swego, do pokoju wkracza policjant. Nie potrafię odczytać wyrazu jego twarzy.

- Wyjdź - kiwa głową w stronę obejmującego mnie faceta. Puszcza mnie, a ja biegnę prosto na podkomisarza. Nie wiem, co chcę osiągnąć. Chcę zrobić mu krzywdę. Zadać mu ból. Chcę zemścić się za to, co mi zrobił. Za to, że mu zaufałam. Łapie mnie za nadgarstki. Ignoruję pieczenie obdartej skóry. Spluwam mu w twarz, ale to nie robi na nim wrażenia.

- Jak mogłeś, jak... - jęczę, nie mogąc tego pojąć.

- To nie miało być tak. Do tego etapu miało nie dojść, ale twój tatuś szedł w zaparte - wzrusza ramionami i popycha mnie na łóżko.

- Ja ci ufałam... - warga mi drży, a łzy zbierają się pod powiekami.

- I o to chodziło - uśmiecha się. Wciąż wygląda jak mój przyjaciel, moja ostoja.

- Dlaczego? Chyba należą mi się wyjaśnienia... - zaciskam usta.

- Jasne. Chodzi o pieniądze i czystą satysfakcję, poniekąd zemstę. Twój ojciec wiele razy zaszedł nam za skórę, mi szczególnie, lecz o tym nawet nie wie. Moja siostra przez niego nie żyje. Tobie też nie pasuje jego osoba i wcale się tego nie wyprzesz. Wiedziałem, że nie będziesz chciała do niego jechać. Nie możesz go nienawidzić bez powodu - wkłada ręce do kieszeni. Widzi, że jestem w szoku i nie będę w stanie go zaatakować.

- Myślisz, że nikt nie pozna prawdy? Nie dowie się, że to ty mnie porwałeś? - chrypię, zaciskając dłonie.

- A skąd? Od ciebie? Za przeproszeniem, ale kto ci uwierzy, słonko? Mam niepodważalne alibi. Nikt nie będzie mnie podejrzewał, nawet po twoich słowach. Mogli ci wyprać mózg, nikt nie weźmie tego na poważnie - uśmiecha się szeroko, zbyt pewny siebie. Analizuję wszystkie informacje sprzed chwili. Wiedziałem, że nie będziesz chciała do niego jechać. Mrużę oczy. Wiedział? Wiedział wcześniej, że będzie taka potrzeba? Jak...

Doznaję olśnienia. To spada na mnie jak kubeł zimnej wody. Odskakuję do tyłu, spadając z łóżka. Cofam się pod ścianę.

- Nie nie nie nie nie...- mruczę, rozglądając się niewidzącymi oczami. Dyszę, oddech mi gaśnie. W głowie zaczyna wirować.

- To ty - wyduszam tylko. Wkładam pięść do ust i gryzę się mocno. Nie przerywa mi, tylko ogląda akt mojej rozpaczy. Czeka, aż rozwinę swoje myśli. - To twoja wina. Specjalnie wysłałeś mnie do ojca. To nie była konieczność. To nie była konieczność... dopóki nie zabiłeś mojej mamy. Dopiero wtedy mogłeś zacząć działać. Mogłeś wysłać mnie do niego, mogłeś się do niego zbliżyć, dowiedzieć się więcej o interesach, o rodzinie, o nim samym...

- Piękna dedukcja - chwali mnie, klaszcząc w dłonie.

- ZABIŁEŚ MOJĄ MATKĘ! - rzucam się do przodu, wbijając paznokcie w jego skórę. Uderzam go kolanem w krocze. To go osłabia. Drapię go po ramionach, dekolcie, szyi. Biję po twarzy. Nadeptuję na miejsce połączenia kości śródstopia z palcami. Atakuję na wszelakie możliwe sposoby, dopóki ktoś mnie od niego nie odciąga. Zanoszę się płaczem, wiję w czyichś rękach. Drżę, łkam, wrzeszczę, nawet nie zdaję sobie, że potrafię wydobyć z siebie tak wysokie dźwięki. Zostaję sama. Związana, znowu. Konwulsje bólu wstrząsają moim ciałem i moją psychiką. Jestem podziurawiona jak sito. Krwawię wewnętrznie, krwawi mój umysł, moje serce pęka na miliony kawałków. Krzyczę w materac pode mną, aż wyczerpanie zabiera mnie do krainy snu. To wszystko nie może być prawdą...



Podciągam kolana pod brodę i obejmuję kostki. Bujam się w przód i w tył od co najmniej dwóch godzin. Z wzrokiem wbitym w ścianę ignoruję otoczenie. Nawet nie dotknęłam jedzenia leżącego tuż obok. Chciałabym zniknąć, zapaść się pod ziemię. Wiem jednak, że muszę się uwolnić. Muszę powiedzieć wszystkim co się stało. Co naprawdę się stało.

- Wciąż to samo... - przez szklaną barierę mojego umysłu dochodzi do mnie ochrypły głos.

- Przejdzie jej. Jadę do niej do domu, zapytam czy nie kontaktowała się z nimi czy coś. No i zajadę na komendę. Będę później. Trzeba będzie się przenieść, jesteśmy tu już półtorej doby - głos Michela przyprawia mnie o odruch wymiotny. Dopiero kiedy trzaskają drzwi i zostaję sama, spoglądam na drugi koniec pomieszczenia. Czuję, jakbym miała wydartą ogromną dziurę w klatce piersiowej. Znowu czuję, jak wszystko tracę. Jak grunt zapada mi się pod nogami. Jak gubię swój mały azyl. Jak pęka moja bańka, chroniąca mnie przed tym światem. Jak ucieka mi wszystko, co kurczowo chwytałam w przeciągu ostatnich miesięcy. Kolejne sześćdziesiąt minut upływa na wpatrywaniu się w drzwi.

Harmonia zostaje zachwiana, kiedy staje w nich młodszy z mężczyzn. Bez słowa siada obok mnie. Zrywam się i uciekam w kąt. Kiedy wstaje zauważam błysk za paskiem jego spodni. Staje naprzeciwko, niczym kat nad dobrą duszą. Przekrzywia głowę z szatańskim uśmiechem. Przełykam ciężko ślinę i marzę tylko o jednym. Aby stać się niewidzialna. Robię kolejny krok w tył, aż trafiam na ścianę.

- Współpracuj, a oboje na tym zyskamy - oblizuje ostentacyjnie usta, wciąż mi się przyglądając. Nietypowe sytuacje, wymagają nietypowych rozwiązań. Dreszcz nadziei przebiega mi po plecach. Chowam godność w kieszeń, mając nadzieję, że cel faktycznie uświęca środki. Szatyn napiera na mnie, a ja za nic nie mogę się uspokoić. Odpycham go automatycznie, lecz on ponawia próbę. Gryzę wnętrze policzka i w końcu się odprężam. On to czuje. Uśmiecha się szerzej i otacza mnie rękoma w talii. Połykam stojące w gardle kwasy żołądkowe. Zjeżdża dłońmi niżej, więc chcąc go odrobinę spowolnić kładę ręce na jego piersi. Unosi mój podbródek i całuje mnie. Łapczywie, brutalnie, niemalże boleśnie. Przerywa i przenosi usta na moją szyję. Resztką siły wstrzymuję wymioty. Przylegam do niego i łączę ponownie łącze nasze wargi. Chwyta mnie za biodra, kiedy ja odpinam pierwszy z guzików jego kurtki. Podnosi mnie, jego ręce obejmują moje pośladki, następnie owijają moje nogi wokół jego bioder. Ja w tym czasie kończę walkę z ostatnim guzikiem. Wsuwam ręce pod jego kurtkę i obejmuję go w pasie. Odpowiada tym samym, jego dłonie wślizgują się pod moją bluzkę. Ciężko oddycha, napierając na moje usta. W desperacji przesuwam palcami po pasku jego spodni. Za plecami napotykam śliski metal. Przygryzam jego wargę, przez co bardziej pochyla się w moją stronę. Zaciskam rękę na broni. Obserwuję na jego twarzy falę dezorientacji i przerażenia. Puszcza mnie w momencie, kiedy palcem wskazującym pociągam za spust. Siła wystrzału jest duża, zupełnie jak huk. Echo wibruje mi w głowie, kiedy patrzę na zakrwawiony bok mężczyzny. Zemdlał, ale raczej nie trafiłam w serce. Zabieram jego broń i podchodzę do drzwi.

Musimy być sami, skoro jeszcze nikogo tu nie ma. Wychodzę na korytarz, na moment zapominając o wszystkim. Z przygotowanym pistoletem przemierzam szary hol. Przede mną majaczy światło dzienne, wpadając do wewnątrz przez drzwi wejściowe, te same, które otwierają się z hukiem a do środka wbiega drugi facet z kimś jeszcze. Strzelam starszemu w piszczel, lecz zanim ponownie podnoszę wzrok, dostaję z łokcia w szyję, w okolicę gardła. Ból chwyta mnie za ręce, nogi, wyrywa stawy, łamie kości. Upadam ciężko, a świat przez moment wiruje. Z wewnętrznej kieszeni mojej kurtki wypada coś na podłogę. Wyciągam rękę z zamiarem podniesienia małego, czarnego przedmiotu i w tym samym momencie ogromny but depcze to z całą siłą. Elektronika rozpada się na kawałeczki. Jak ja mogłam zapomnieć o tym łączniku z Deanem... Będąc w szoku daję się podnieść i przyprzeć do ściany. Straciłam jedyną szansę... Nieznajomy szarpie mnie i popycha w stronę pokoju. Po kilku krokach słyszę jęk i uścisk słabnie. Coś uderza mnie w łydki. Odwracam się zszokowana i patrzę na mężczyznę, który przed sekundą trzymał moje nadgarstki, a teraz leży nieprzytomny. Z rozchylonymi ustami zerkam przed siebie. Kolana mi miękną, przez co o mało nie upadam.

- Jezu, Faith - Dean wypuszcza z dłoni kij baseballowy i przyciąga mnie do siebie. Zaciskam dłonie na jego koszulce i zaczynam się trząść. O dziwo nie mogę płakać, choć tak bardzo bym chciała. Silne ramiona podtrzymują mnie w pozycji pionowej. Spoglądam na jednego z chłopców, który przyciska faceta z przestrzelonym piszczelem do ściany. Reszta, z Chrisem na czele, na polecenie Deana rusza w głąb budynku.

Nie mogę uwierzyć, że to koniec, że wrócę do domu.

*****

Nadszedł czas na uchylenie rąbka tajemnicy! :) Część dedykowana  @Gatos_Callejeros, która jako pierwsza i jedyna domyśliła się, kto jednak nie jest tym, za kogo się podaje :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top