Część 65
- Faith, przebierz się i wracaj na obiad. Jeszcze z pół godziny - Lisa wychyla się z kuchni na dźwięk trzaśnięcia drzwi. Wymuszam uśmiech i delikatnie kiwam głową. Zaciskając wargi dochodzę do schodów. Każdy krok przyczynia się do coraz większego obszaru bólu. Pokonując ostatni stopień opieram się o ścianę. Setki czarnych plamek wirują mi przed oczami. Oddycham na tyle głęboko, na ile pozwalają mi obite żebra.
W drodze do łazienki zahaczam o garderobę. Z ubraniami staję przed umywalką. Powolnymi ruchami ściągam z siebie bryczesy, bluzę i bluzkę. Odwracam się tyłem i w małym lusterku wyłapuję odbicie tego zza moich pleców. Przyglądam się swojej skórze. Jest krwistoczerwona, w okolicach lędźwi widoczny jest spory wylew podskórny. Niektóre fragmenty przybierają już odcień jasnego fioletu. Moja tkanka skóry jest bardzo wrażliwa, nawet najmniejsze uderzenie skutkuje okazałym sińcem, więc co to będzie teraz.
Najbardziej bezboleśnie jak tylko mogę, ubieram wąskie dresy i luźny, czarny top. Ochlapuję twarz zimną wodą i zerkam na zegarek. Tak proste czynności zajęły mi prawie pół godziny. Wzdycham i gaszę światło w łazience.
Przez cały obiad zjadam niewiele. Co rusz wysilam się na uśmiechy i rozmowy. Agatha traktuje mnie jak powietrze. I chwała Bogu. Poruszam z Maxem temat psów, a kończy się na przeprosinach za tamten dzień, kiedy oberwało mu się od Deana. Wie, że wyjeżdża, więc chce pozostawić czystą kartkę, bez żadnych nieporozumień.
Will również pyta o Deana i resztę. Słyszał o incydentach w szkolę. Właściwie, mogłam się tego spodziewać.
Odpowiadam wymijająco, że nic mi nie zrobił i raczej nie ma takiego zamiaru.
Kiedy wreszcie, po półtorej godziny, Lisa zaczyna odnosić talerze po deserze, wstaję od stołu. Niby od niechcenia przytrzymuję się krzesła, lecz gdyby nie one, leżałabym już na podłodze. Wraz z wirowaniem w głowie pojawia się uczucie wody w uszach i chwilowe ogłuszenie. Widząc, że wszyscy kierują się do salonu, mam ochotę się rozpłakać. Kolejną godzinę spędzam na udawanym zainteresowaniu. Koło godziny osiemnastej, goście idą po walizki.
- Ty nie jedziesz z nami? - tata marszczy brwi, łapiąc za uchwyt przy bagażu ciotki.
- Nie. Akryl dziś miał zły dzień i dał mi popalić. Bolą mnie ramiona, barki i noga, którą mi zdeptał. Marzę o długiej kąpieli i od razu idę spać - ziewam jak na zawołanie, opierając się bokiem o ścianę. Na szczęście nikt nie robi mi wyrzutów z tego powodu. Żegnam się z Maxem, a Aghacie i Clarze macham krótko z najzwyklejszym do widzenia.
Zaciskam szczękę, ledwo siadając na łóżku. Wypuszczam wstrzymywane powietrze i jęczę głośno, nie obawiając się, że ktoś mnie usłyszy. Przekładam z jednej dłoni do drugiej tubkę z maścią. To cudo w tubce wiele razy ratowało mi życie. Na jakiekolwiek stłuczenia zawsze pomaga najskuteczniej i najszybciej. Wyciskam odrobinę żelu na palce i podwijam top do połowy pleców. Z trudem wykręcam ramię i wcieram przezroczystą substancję w skórę. Podnoszę zdziwiona głowę, kiedy rozlega się ciche stukanie w okno. Marszczę brwi i ociężale się podnoszę.
- Co ty tu...? - rzucam, kiedy przez okno do pokoju wchodzi Liam.
- Musiałem sprawdzić, jak się czujesz. Znając ciebie, na pewno nikomu o tym nie powiedziałaś - poprawia czarną kurtkę, lustrując mnie wzrokiem.
- Mówiłam, że nic mi nie jest - cofam się o krok. Moją twarz wykrzywia grymas bólu na taki nietypowy ruch.
- Właśnie widzę. Chodzi o twoje zdrowie, nie możesz cały czas zgrywać niezniszczalnej - ujmuje moją twarz w dłonie. Ból promieniuje wzdłuż kręgosłupa na takie zadarcie głowy do góry.
- Nie muszę. Nic mi nie będzie. Zwykłe stłuczenie - przełykam ciężko ślinę, czując, że dłużej nie wytrzymam w takiej pozycji.
- Mhm. Powiedz mi jeszcze, że takie trzymanie głowy ci nie przeszkadza, a drżysz z zimna, nie z bólu - puszcza mnie w końcu. Unosi jedną brew, kiedy wzdycham z ulgą.
- Przeżyję. Bywało gorzej - wzruszam ramionami.
- Zawsze taka jesteś?
- Co? - marszczę nos, niewiele rozumiejąc.
- Pytam, czy zawsze taka jesteś. Czy zawsze starasz się udowodnić, że nic cię nie rusza? Zawsze odrzucasz osoby, które chcą ci pomóc? Wiele przeszłaś, twoja mama nie żyje, ale nie traktuj wszystkich jak zło konieczne - zakłada ręce na piersi, patrząc na mnie wymownie.
- Przeginasz - upominam go - Nie staram się udowodnić, że nic mnie nie rusza. To moje życie i nie widzę powodu, żeby komukolwiek się z tego tłumaczyć. Czujesz się odrzucony? Jakże mi przykro. A ty czego oczekujesz? Współczucia? Litości? Błagam, w tym świecie każdy walczy o siebie, nie oczekuj, że wszyscy będą patrzeć na ciebie łaskawym okiem, bo miałeś problemy w domu - syczę w odpowiedzi. Nie ma prawa wypominać mi tego, co robię. Sama uniosę efekty swojej decyzji.
- Naprawdę? Naprawdę sądzisz, że oczekuję od kogokolwiek litości? A z jakiej okazji? Nikt nic nie wie o mojej przeszłości. Oprócz ciebie, ale widzę, że to też było błędem - śmieje się smutno. Rozchylam usta, kiedy docierają do mnie moje słowa.
- Ja... przepraszam. Nie chciałam tego powiedzieć... - patrzę na niego. Jest urażony, przez co czuję się strasznie głupio.
- Coś mi się wydaje, że raczej chciałaś - wsuwa dłonie do kieszeni.
- Nie! Naprawdę. Przecież... jakby nie patrzeć, jesteśmy w takiej samej sytuacji. Też nikomu nie mówiłam o śmierci mamy... To moja sprawa i nie liczę, że ktokolwiek będzie mi współczuł - posyłam mu przepraszające spojrzenie. - Tylko nie lubię, jak ktoś mi narzuca swoje zdanie. Dokładnie wiem, jaka jestem i nie lubię sugerowania, że to i to jest moją cechą - spuszczam głowę zażenowana.
- Zapamiętam na przyszłość - na jego twarz powraca uśmiech.
- Przepraszam, naprawdę - zaciskam wargi. Przeprosiny są szczere, sama nie chciałabym, żeby ktokolwiek powiedział coś takiego do mnie. Oboje mamy trudną przeszłość, on nawet o wiele gorszą niż ja. Powinniśmy się w pewnym sensie wspierać, a nie dobijać.
- Nieważne, nie powinienem zadawać takich pytań. Sama jesteś? - ściąga brwi, najwidoczniej orientując się, że rozmawiamy dość głośno. Kiwam tylko głową i sztywno podchodzę do łóżka. Chłopak siada na krześle przy biurku.
- Mógłbyś mimo wszystko zamknąć drzwi? Nie jestem pewna, czy tata umie pukać w razie czego - śmieję się pod nosem, ponownie biorąc maść do ręki. Brunet przekręca klucz w zamku i wraca na swoje miejsce.
Znowu próbuję posmarować żelem plecy. Przy pierwszej próbie krzywię się nieznacznie i natychmiast opuszczam rękę.
- Daj, pomogę - Liam przewiesza kurtkę przez oparcie i podchodzi do mnie z wyciągniętą ręką. Wzdycham po dłuższej chwili i podaję mu tubkę. Powoli podciągam kolana pod brodę i ukrywam w nich twarz.
Wstrzymuję oddech, kiedy podwija mi koszulkę do łopatek.
- Faktycznie, lekkie stłuczenie! Jak to możliwe, że ty jeszcze chodzisz? - pyta z niedowierzaniem, naciskając okolice kręgosłupa. Wzdrygam się, boleśnie przygryzając dolną wargę.
Staram się opanować drżenie dłoni, kiedy jego palce suną po mojej skórze. Jego dotyk wydaje się być elektryzujący i... przynosi swego rodzaju ukojenie. Albo to tylko moja wyobraźnia.
- Wydaje mi się, że powinnaś iść do lekarza - zaczyna ostrożnie, wcierając kolejną warstwę maści.
- Wydaję mi się, że powinieneś skończyć ten temat. Zejdzie - wzdycham, zmęczona już tym tematem.
- Ale to nie wygląda dobrze... - jęczy, opuszczając w końcu mój top.
- Wiem jak to wygląda. Bywało gorzej, naprawdę - odwracam się do niego w zwolnionym tempie. - Powinieneś się raczej martwić tym, co teraz zrobisz - siadam z nim twarzą w twarz. - Uderzyłeś Lukasa - przypominam.
- Mhm - mruczy tylko, bez przerwy patrząc mi w oczy.
- Będziesz miał kłopoty - marszczę czoło widząc, że pozostaje niewzruszony.
- Mhm - wciąż się nie odzywa.
- Dlaczego to zrobiłeś? - pytam, oczekując słownej odpowiedzi. Jest to swego rodzaju nietypowa sytuacja, jeszcze nigdy się za mną nawet nie wstawił, a tu przeszedł od razu do rękoczynów.
- Przesadził. Miałem stać i patrzeć? Do tej pory tylko starał się ciebie zastraszyć. Wiedziałem, że mu się nie uda i że sobie poradzisz. Tutaj przekroczył granicę. To już nie była gra słów. Mogłaś zginąć - otrzymuję wyjaśnienie na pytanie, które naprawdę mnie nurtowało. Odnoszę wrażenie, że czyta mi w myślach. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, jednak od razu je zamykam i spuszczam wzrok.
- Przepraszam, że wcześniej ani razu nie zareagowałem - chwyta mnie za dłonie, pochylając się w moją stronę - Wiedziałem, że moja ingerencja wcale nie jest potrzebna, a dodatkowym ośmieszeniem Lukasa będzie, kiedy postawi mu się dziewczyna - uśmiecha się szczerze, po raz pierwszy.
- Nieważne... Co teraz zrobisz? - przygryzam wnętrze policzka, starając się nie myśleć o naszych splecionych palcach. Niczego bardziej tak nie pragnę, jak wyszarpnąć ręce z jego uścisku. Ale nie mogę, nie potrafię.
- Coś wymyślę. Jak na razie mam oszczędności, przeżyję - wzrusza ramionami, jakby mówił o tym, co jadł na śniadanie. Przykładam palec do ust, nasłuchując uważnie jakichkolwiek odgłosów. Dociera do mnie dźwięk silnika na podjeździe i trzask zamykanych drzwi. Wstaję szybko w akcie paniki, przez co od razu opadam na kolana. Zagryzam wargi, czując jak tornado szaleje w mojej głowie a ostry ból pochłania całe plecy.
- Nic ci nie jest? - chłopak szepcze, natychmiast znajdując się obok mnie.
- Zgaś światło - proszę, ledwo mogąc złapać oddech. Wraca do mnie rzężenie i ucisk w płucach. Łapczywie nabieram powietrza, które boleśnie wypełnia moje organy.
- Już dobrze, spokojnie - głos Liama dociera do mnie nieco przyćmiony. Czuję, jak przyciąga mnie do siebie i obejmuje ramionami. Zaczyna gładzić mnie po plecach, ale wyginam się od parzącego dotyku.
- Jedziemy do szpitala - wyczuwam strach, wypływający z jego słów.
- Nie-e. Za szybko się podniosłam... - odpowiadam prawie bezgłośnie. Tylko kręci głową i całuje mnie w skroń, bujając się w przód i w tył.
Po chwili udaje mi się wyrównać oddech. Opieram czoło o jego klatkę piersiową, przymykając oczy. Nagle dopada mnie ogromne zmęczenie, a powieki stają się na tyle ciężkie, że nie mogę już ich unieść. Ból zaczyna odchodzić, przynosząc za sobą upragnione ukojenie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top