Część 54

Podwijam jedną nogę pod siebie i bardziej się prostuję. Sięgam do kieszeni, wyjmując z niej garść suchych smakołyków. Chwytam jeden w palce i szybko przeciągam ręką z dołu do góry przed nosem Arii.

- Super! - chwalę suczkę, podając kawałek mięsa, kiedy równo podciąga łapy pod siebie. - Ona jest fajna, szybko się uczy. Casper to musi pomyśleć, czy na pewno opłaca mu się taki wysiłek - mówię ze śmiechem, podając zawartość dłoni Maxowi. - To działaj - pokazuję kciuk w górę i wstając, wycieram dłonie o spodnie.

Odchodzę i siadam obok jedzącego Liama. Przygryzam dolną wargę i opieram się o ścianę.

- Lubisz to? - chłopak przyjmuje tą samą pozycję co ja, uprzednio odstawiając talerz na szafkę.

- Głupie pytanie - zerkam na niego, unosząc jedną brew.

- Fakt - kręci głową ze śmiechem.

- Max, gdzie jest Will? - mówię po chwili namysłu. Nie wiem, czego oczekuję, ale jestem zdziwiona, że nie był tu ani razu, żeby ze mną porozmawiać. Nie do końca rozumiem, dlaczego czuję się nieco zawiedziona.

- Yyy... Agatha kazała mu się zająć Clarą. Przy okazji zrobiła mu też wykład...- krzywi się, jednak widzę, że po chwili zaczyna się uśmiechać.

- Niech zgadnę. Radziła mu, żeby się ze mną nie zadawał? - zakładam ręce na piersi, wydymając usta.

- Skąd wiesz? - rozdziawia usta, udając zszokowanie.

- Boże święty, mam ochotę roztrzaskać twarz kobiety tłuczkiem do mięsa. Co się ze mną dzieje - uderzam otwartą dłonią w czoło. Czasem, nienawiść to piękna rzecz. Bez niej, nigdy nie utworzyłabym w głowie takich pięknych scenariuszy. Tak bardzo ociekających krwią.

- MAX! - wzdrygam się, słysząc krzyk ciotki. Chłopak jęczy i dzieli resztkę smakołyków na dwa psy.

- Dzięki za gościnę. Ciekawe co ode mnie chce, może jakaś konserwacja miotły, czy coś - wywraca oczami, podchodząc do drzwi. Parskam śmiechem i odprowadzam go, aby przekręcić klucz w zamku.

- Możesz mi coś wyjaśnić? - słyszę pytanie, ledwo się odwracając. W odpowiedzi wzruszam tylko ramionami.

- Dlaczego tu, jesteś miła, uśmiechasz się, masz dobry kontakt z ludźmi, a w szkole jest zupełnie na odwrót? Zamykasz się. Nie pozwalasz do siebie zbliżyć nikomu. Kwestię Lukasa pomijam, bo tu akurat cię rozumiem. Chociaż pierwszy raz spotykam taką dziewczynę... - spuszcza głowę, a kiedy znów na mnie patrzy, szczerzy zęby w uśmiechu.

- Tu? Ja nikogo nie udaję, jeśli do tego dążysz. W ilu sytuacjach widziałeś mnie tutaj? Dla kogo jestem miła? Dla Willa, Michela, Maxa? To tylko trzy osoby, właściwie dwie, Maxa niedługo tu nie będzie. Więc nie mówi mi, proszę, że tu jestem inna. Mam uśmiechać się do wszystkich? A może iść do łóżka z każdym chętnym, to będę lubiana jak Lily, hm? Nie, podziękuje - wywracam oczami i siadam na parapecie.

- Może nie przesadzajmy na początek. Odnoszę wrażenie, że nie dopuszczasz do siebie nikogo, bo boisz się porażki. Prawda? - staje obok i opiera wyprostowane ręce obok moich nóg.

- Nie boję się. Zawsze prędzej czy później ktoś kogoś krzywdzi. Ja mam nad tym choć trochę władzy. Mogę wybrać, kto to będzie i zdecydować, czy warto podejmować ryzyko - wpatruję się w okno. Dopiero dociera do mnie, że kieruję się tym od dawna, choć sama o tym nie wiedziałam. Śnieg przestał padać. Wszystko wygląda jeszcze spokojniej. Warstwa śnieżna tworzy powłokę ochronną dla pochłoniętej mrozem ziemi. Odbijające się w niej światło nie jest już promieniami słońca. To zasługa księżyca. Nawet nie zorientowałam się, kiedy nastał wieczór.

- Mądrze. Tylko myślę, że zbyt szybko szufladkujesz ludzi. Nawet ich nie znasz - odwraca głowę w moją stronę.

Prycham pod nosem.

- Możesz w końcu przestać o mnie mówić? Czemu nic nie powiesz o sobie? Skoro mam cię ocenić, to muszę coś o tobie wiedzieć - uśmiecham się szeroko, spuszczając nogi w dół. Chowa głowę między ramiona. Widzę, że się uśmiecha. Spoglądam na jego plecy, szyję, kark. Mrużę oczy, skupiając się bardziej.

- Mogę cię o coś zapytać? - szukam jego oczu, przygryzając wnętrze policzka. W odpowiedzi kiwa głową.

- Skąd to masz? - wyciągam rękę i muskam opuszkami palców zaczerwienione, nieco ściągnięte miejsca na jego plecach. Koszulka od Willa ma duży dekolt. Pierwszy raz widzę go w tak skrojonym ubraniu. Wzdryga się, kiedy moja dłoń dotyka jego skóry.

- To nieważne - ściąga łopatki, pozbywając się tym mojej ręki z karku.

- Tak, typowe. Najpierw wygarniasz mi, że nie poznaję ludzi, zanim ich ocenię, a sam nie pozwalasz się poznać. To głupie - odpieram nieco urażona i staję na podłodze.

- Nie chcesz wiedzieć - odwraca się do mnie przodem. W jego głosie wyczuwam pewność siebie wymieszaną z delikatną nutką paniki.

- To bym nie pytała - zakładam ręce na biodra. Nie uda mu się zbyć mnie tak łatwo.

- No dobrze... Jak chcesz - przymyka oczy i zaciska na chwilę wargi. Odnoszę wrażenie, że się denerwuje. Może być ciekawie.

- To pamiątka z czasów dorastania. Wiesz, pierwsze sprzeciwy i małe bunty - unosi jeden kącik ust w ironicznym uśmiechu. Marszczę brwi. Niewiele rozumiem. Ku mojemu zaskoczeniu brunet odwraca się ode mnie. Chwyta brzegi koszulki. Zastyga na moment, jakby przekonywał się do tego, co chce zrobić. Zerkam na jego dłonie. Zaciska je tak mocno, że zbielały mu kostki. Zdecydowanym ruchem przeciąga materiał przez głowę. Otwieram usta w niedowierzaniu. Obejmuję wzrokiem całą powierzchnie jego umięśnionych pleców. Cała pokryta jest przez blizny. Różnorakie. Jedne są po nacięciach, inne jakby po poparzeniach. Podnoszę drżącą rękę i przesuwam nią wzdłuż jednej z pobielałych linii. Chłopak cały się spina.

- Ale... jak.. kto? - chrząkam, nie wiedząc co powiedzieć.

- Tata. Jak twierdził, to miało być dla mnie dobre, miało zrobić ze mnie mężczyznę. Nauczyć bezwzględności. Wyznawał odrobinę inne priorytety - wpatruje się w podłogę.

- A mama? - przełykam ciężko ślinę, nie do końca potrafiąc się zachować. Prycha na moje słowa.

- Odeszła. Ojciec nie tylko wobec mnie używał swoich metod. Znalazła sobie kogoś... Rozumiem ją, tylko szkoda, że nie wzięła  mnie ze sobą - ostatnie zdanie wypowiada niemal szeptem, a całą wypowiedź wieńczy westchnieniem.

- Może się bała? Mógłby nie dać wam spokoju - odpowiadam po chwili namysłu.

- To nie jest wytłumaczenie, Faith. Nie wiem, co nią wtedy kierowało. Co kieruje ojcem. Ale wiem jedno. Nie chcę być jak on. Chcę inaczej traktować ludzi, choć nie zawsze mi to jeszcze wychodzi - odwraca się z lekkim uśmiechem.

- No, nie zawsze - przytakuję z delikatnym uśmiechem.. - Ktoś o tym wie? - Podnoszę oczy. Nasze spojrzenia się spotykają.

- Tak. Ty - zaskakuje mnie i uprzedzając moje kolejne słowa, ujmuje moją twarz w dłonie. Czuję jego silne palce na skórze. Uśmiecha się i muska wargami moje wargi.. Wydaję mi się, że czeka, kiedy go od siebie odepchnę. Nie robię tego. Nie mam na to najmniejszego zamiaru, jak i również pojęcia, dlaczego to robię. Całuje mnie znowu, tym razem z większym przekonaniem. Otaczam go ramieniem, przesuwam ręką po jego szyi i czarnych włosach. Wspinam się na palce i oddaję każdy pocałunek.

Zatracam się na moment w przyjemnym wirowaniu w mojej głowie. Nie potrafię dokładnie opisać jak się czuję. Jest mi jednak bezwzględnie dobrze, choć nie wiem, czy tak być powinno. Czy to nie głupie, ryzykowne.

Gesty i poczynania Liama stają się bardziej odważne, kiedy widzi z mojej strony sprzeciwu. Obejmuje mnie w talii i przyciąga mocniej do siebie. Przylegam do niego całym ciałem, kiedy rozlega się ciche pukanie do drzwi.

- Faith, proszę, zejdź na kolację - cichy głos Toma dobiega do mnie jak przez mgłę.

- Już... Już idę - dyszę cicho prosto w usta chłopaka. Uśmiecha się delikatnie, wciąż nie ruszając się z miejsca. Robię krok do tyłu, czując jak drżą mi kolana. Klatka piersiowa unosi mi się trzy razy szybciej niż powinna.

- Zaraz wracam - rzucam, oglądając się pospiesznie i wychodząc na korytarz.

Opieram się o balustradę schodów. Serce tłucze mi się w piersi, boleśnie obijając się o żebra. Przesuwam opuszkami palców po wargach.

- Co ja wyprawiam... - szepczę przez zaschnięte gardło i próbując uspokoić oddech schodzę na dół.

- Wszystko dobrze? - Will ściska mnie za dłoń, kiedy opadam obok niego na krzesło. Mrugam kilkukrotnie i przenoszę na niego wzrok. Odnoszę wrażenie, że wszystko jest wypisane w moich oczach, jasno i wyraźnie, niczym w otwartej księdze.

- Tak, jasne. A ty... Wybierasz się gdzieś? - przenoszę szybko wzrok i pociągam nosem, czując subtelny, lecz wyraźny zapach perfum. Czarny sweter, szare jeansy i ułożone włosy na żel nie mogą być przypadkowe.

- Eee.... Tak jakby... - czerwieni się i wyciera ręce o spodnie.

- Nie kończ. Już wiem. Powodzenia - uśmiecham się i puszczając mu oczko, przysuwam krzesło bliżej stołu.

Podpieram twarz dłonią i patrzę pewnie na Agathę. Powinna mnie przeprosić. Nie zrobi tego, nie ona. Clara siedzi dumnie między matką a Lisą. Zaciskam zęby, starając się wyciszyć.

- Czego chcesz? - nie wytrzymuję i warczę w stronę dziecka. Bez przerwy wlepia we mnie swoje piwne oczy, jakby chciała wywiercić mi dziurę w głowie. Chociaż... to możliwe.

- Nic - fuka, ściągając wargi.

- Co ci się znowu nie podoba? - w jej obronie staje nikt inny, jak ciotka.

- Nic - naśladuję dziewczynkę ze sztucznym uśmiechem. Max parska cicho, zaraz zaczynając kaszleć, aby ukryć śmiech. Więcej się nie odzywam. Mam nadzieję, że powstrzyma mnie to przed jakąś niepożądaną reakcją.

Szybko pochłaniam po trochu z każdego dania, które proponuje mi Lisa.

- Mogę już iść do siebie? Nie jestem tu mile widziana - wstaję i opieram się rękoma o oparcie krzesła.

- Faith, to twój dom - przypomina mi tata, nieznacznie wywracając oczami w stronę kobiety w ciasnym koku. Jakby się jej lepiej przyjrzeć, wygląda jakby ją żywcem wyciągnęli z klasztoru.

- Jasne... Powodzenia i dzięki - całuję go przelotnie w policzek i uśmiecham się szeroko, idąc w stronę wyjścia z salonu.

- A Max, jak chcesz to przyjdź do mnie za pół godziny, tylko... ekhem... wezmę prysznic - unoszę jedną brew, odwracając się w jego stronę. Kiwa głową z delikatnym uśmiechem. Wiem, że zrozumiał. Udaje się do kuchni, robię herbatę i szykuję jedzenie, z którym wracam do pokoju.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top