Część 52
Will wraca ubrany w ciemne jeansy i kremową koszulę z luźno zawieszonym krawatem. Uśmiecham się pod nosem, orientując się czy ciotka nas zauważy.
- Świetnie, tylko to, mi się nie podoba - przyglądam mu się, zagryzając dolną wargę, po czym wspinam się na palce i odpinam od góry trzy guziki koszuli. Chłopak parska śmiechem, zaraz zaczynając kaszleć. Szczerze się do niego, stojąc do Agathy tyłem.
- Dobrze, siadajmy do kolacji, weźcie jakieś potrawy na stół - zaczyna tata, chwytając pełny dzban kompotu. Mijając mnie, trąca dłonią moje ramie, na co reaguję chichotem.
Siadamy do stołu. Siedzę między Willem a Maxem. Chwała Bogu, że nie ma koło mnie tego bachora, bo całkiem przypadkowo mogłaby mieć wrzątek na twarzy, lub coś podobnego. Niestety naprzeciwko siebie mam Agathę, Lisę i Clarę. Tata, jako głowa rodziny siedzi na jednym z końców stołu. Nadchodzi najgorszy moment. Moment dzielenia się opłatkiem. Najpierw podchodzę do Lisy, przy której udaje mi się powstrzymać płacz. Z Maxem idzie opornie, widzę, że nie potrafi dobrać słów. Pocieszam go, że też nie jestem w tym najlepsza.
Przy ojcu zaczynam się łamać, w połowie zdania pierwsza łza spada z kącika mojego oka. Jemu też błyszczą oczy. Zastanawiam się, czy przez te wszystkie lata, kiedy nie miał z nami kontaktu, myślał o nas w takich chwilach. Wyrzucam jednak szybko te myśli, nie chcąc być teraz na niego zła. Spotkanie twarzą w twarz z kochaną ciocią i jej małym, wrednym klonem zostawiam na sam koniec. Przygryzam wnętrze policzka i podchodzę do Willa. Jego przyjazne, błękitne oczy zatrzymują się na mojej twarzy.
- Wesołych świąt, Faith... Nie zadręczaj się tylko - dodaje, widząc, że drżą mi wargi. Po tych słowach nie wytrzymuję. Zanoszę się szlochem i wtulam w szeroką pierś chłopaka. Z troską otacza mnie ramionami i gładzi po plecach. Gryzę się w pięść, nie chcąc pozwolić sobie na gorszy stan. Nabieram łapczywie powietrza, czując, że mam coraz bardziej mokrą twarz.
- Ona z tobą jest, pamiętaj, tak? - odsuwa mnie delikatnie, szukając mojego wzroku. Unoszę głowę i odnajduję w jego oczach zrozumienie. Stracił ojca, na pewno wie, co teraz czuję. Nie zamierza nic więcej mówić, tylko ponownie chowa mnie w swoim uścisku. Kolejny dowód na to, że przeżył to samo. W takich chwilach człowiek nie ma najmniejszej ochoty o tym rozmawiać, oczekuje tylko, aby ktoś przy nim był.
- A jej co?- dociera do mnie zdziwiony i nieco zniesmaczony głos Agathy, kiedy blondyn całuje mnie w czubek głowy. Obrzucam ją nienawistnym spojrzeniem i wyswobadzam się z uścisku Willa, prowadząc go w stronę stołu. Ściskam go pod stołem za rękę w ramach podziękowania. Spotykam ukradkowe, zszokowane spojrzenie Maxa. No tak, wszystko było dobrze, a tu nagle zaczęłam panikować i płakać, nie wiadomo dlaczego.
Rozmowa między dorosłymi wygląda dość... sztywno. Lisa jest uprzejma i bije od niej pozytywna aura, jak zawszę. Ciężko uwierzyć, że Agatha jest jej siostrą. To zupełne przeciwieństwo.
- Faith, może wzięłabyś jutro Clarę do Akryla? - dźwięk mojego imienia wyrywa mnie z wpatrywania się w talerz.
- Emm... Nie wiem... znaczy, może - chrząkam, nienawidząc taty w duchu za tą propozycje. -Ale jeśli już mowa o Akrylu, to jak wiesz niedługo zaczyna się sezon i... potrzebuję nowego kasku i przydałaby się nowa skokówka - podnoszę na niego wzrok, myśląc o wyrobionym siedzisku, zdartych poduszkach kolanowych i starym, popękanym kasku.
- Jasne, podasz mi wymiary to zrobimy na zamówienie, kask to samo - uśmiecha się przyjaźnie, starając się nie patrzeć na kobietę obok.
- Siodło? To Akryl to koń? MASZ KONIA?! - ciotka rzuca z oburzeniem. Widelec w mojej dłoni wydaje się być idealny do tego, aby wbić jej go teraz w oko.
- Jakiś problem? - odpowiadam wojowniczo. Nie będzie mi wiedźma pokazywać, jak bardzo jej się to nie podoba.
- Konie cuchną i są niebezpieczne - odpowiada tak, jakby uważała mnie za niedorozwiniętą, skoro do tej pory tego nie zauważyłam. Mój rzut talerzem lub miską z sałatką przerywa dzwonek do drzwi.
- Otworzę - warczę, wypuszczając widelec tak raptownie, że spada z głośnym brzdękiem. Podrywam się z miejsca i zanim dochodzę do wyjścia z salonu, w przejściu staje policjant.
- Michel! - wołam, zapominając na moment o wydarzeniu sprzed chwili. Rzucam mu się na szyję, ciesząc się, że go widzę. Sądziłam, że wyjechał i zobaczymy się dopiero po nowym roku.
- Hej, wesołych świąt - śmieje mi się we włosy i podaje mały pakunek. - Dobry wieczór, wesołych świąt- zwraca się do osób przy stole z charakterystycznym dla siebie, szerokim uśmiechem. Wita się z wszystkimi, składa życzenia mojemu ojcu i mi. Wyjaśnia, że przyszedł tylko na moment, bo niedługo ma samolot i wraca do domu, a został, ponieważ chciał złożyć mi życzenia. Nakazuję mu chwilę zaczekać i wbiegam na górę, po mały prezent. Podaję mu zapakowane zdjęcie w ładnej ramce. Widniejemy na nim razem, siedząc na grzbiecie Akryla. Zrobiłam je ostatnim razem, kiedy to o mało mnie nie udusił ze strachu. Odprowadzam go i wracam do stołu z ciężkim sercem. Z trudem znoszę te sztuczne uprzejmości, kolędy i rozmowy o niczym. Wyłączam się i przymykam oczy. Pojawia mi się obraz ostatniej wigilii. Byłyśmy z mamą u Kaylee. Widzę, jak bardzo jest zmęczona, ale mimo to się uśmiecha i co rusz patrzy na mnie z czułością. Ja jestem radosna. Śmieje się z Kay, podając Casperowi kawałek szynki. Zaraz po tym pojawia się inna wizja. Wyobrażam sobie moment wypadku. Samochód wpadający w poślizg, pchany przez ciężarówkę koziołkuje i wpada w rów. Następnym miejscem jest szpital. Krew sączy się z mojej rozciętej ręki, łzy leją się strumieniami. Michel trzyma mnie za ramiona, kiedy szarpię się, wrzeszczę i wyrywam w stronę sal.
Drżąc, nabieram głęboko powietrza. Słona kropla uwalnia się spod mojej powieki i spływa wzdłuż kości policzkowej.
- Ja... przepraszam, nie mogę już, tato - jęczę błagalnie w stronę Toma, podnosząc się powoli z miejsca. Ten tylko posyła mi smutny uśmiech i kiwa głową. Przesuwam dłonią po ramieniu Willa i wychodzę, kierując się na schody.
Opieram się o umywalkę. Łzy co rusz odrywają się od moich policzków, aby spłynąć po gładkiej nawierzchni i wymieszać się z wodą. Wnętrzności mi się przewracają, a serce tłucze się w okolicach gardła. Nie mogę przestać szlochać. Co chwila ramiona mi drżą. Nabieram lodowatej wody w złączone dłonie i oblewam nią twarz. Chwytam ręcznik i osuwam się na zimne kafelki. Ukrywam oczy w puszystym materiale. Zatapiam się w nim. Chowam przed światem. Przelewam w niego cały swój ból. Pierwsze święta. Nie sądziłam, że aż tak mocno mnie to dotknie. Wszyscy życzą mi wesołych świąt. Mam wrażenie, że nie mogą takie być. Nie maja prawa. Zrzucam eleganckie ubrania i wpełzam pod prysznic. Czuję się jak wrak człowieka. Było już lepiej. Jest, chyba. Jednak wybaczam sobie mój stan. To chyba taka okoliczność, że można wybaczyć sobie samemu chwilę słabości. Ponownie czuję, jakby ktoś wydarł mi ogromną dziurę w okolicy serca. Znowu tłucze się we mnie uczucie, że zostałam sama. Choć zaraz mam przed oczami Willa, tatę, Kaylee, Michela i robi mi się cieplej. Jednak nie jestem sama.Ubieram króciutkie szorty i bokserkę. Jest po kolacji. Myślę, że ładne ubrania mogą zostać tu. Teraz już mnie nie obowiązuje elegancja, a wygoda. Nie obchodzi mnie jakim wzrokiem i komentarzem obdarzy mnie Agatha. Rozpuszczam wilgotne włosy. Nawet gdy są mokre, wyglądają ładnie, a fale są idealnie równe. Naciągam na ramiona jeszcze duży sweter na guziki.
Chyba skończyły mi się łzy, lub już nie chcą płynąć. Nie wiem, ale to dobrze. Agatha nie będzie miała powodu do drążenia tematu.
Schodzę na dół i nie widzę nigdzie psów. Wchodzę do salonu, zerkam na sprzątnięty stół i wciąż rozglądam się za zwierzętami. Tata z Lisą dyskutują o czymś żwawo, a Will ze swego rodzaju grymasem rozmawia z dziewczynką. Max przygląda im się ze znudzeniem, opierając twarz na dłoni.
- Gdzie psy? - zwracam na siebie uwagę, zakładając ręce na piersi.
- Na dworze - tata zabiera głos, ale po jego minie widzę, że tylko czeka co się będzie działo dalej.
- Jak to na dworze? Jeszcze nie musiały wychodzić... - mrużę oczy, przyglądając się wszystkim po kolei.
- Przeszkadzały. Za bardzo żebrały o jedzenie - jak sądziłam, odzywa się ciotka.
- Przeszkadzały?! MI nie przeszkadzają, a to MOJE psy - wyrzucam ręce w górę, słysząc właśnie jak zaczynają ujadać przed domem. Warczę wściekła i biegiem ruszam w stronę drzwi wejściowych. Otwieram je i szybko zakrywam się szczelnie swetrem. Wiatr rozrzuca mi mokre włosy i sypie śniegiem w twarz. Nakrycie jest zaledwie do kolan, dalej moje nagie nogi okrywa tylko mroźne powietrze. Szybko szukam wzrokiem psów. Rzucają się w stronę bramy z ostrzegawczym warkotem, co chwila kłapiąc zębami. Dostrzegam w ciemności postać siedzącą za ogrodzeniem.
Ubieram, do tej pory tylko przydepnięte, trampki. Brodząc w śniegu ostrożnie podchodzę do psów. Dotykam każdego z nich, na co automatycznie się uspokajają. Opieram się drżącymi dłońmi o lodowate, metalowe wykończenia.
- Przepraszam? - pytam cicho, wychylając się do przodu najbardziej jak mogę. Przytłumiony bełkot wydobywa się ze skulonej postaci. Pośród niego wyłapuję swoje imię. Osoba wstaje nieporadnie, chwiejąc się na nogach.
- Liam? - wyrywa mi się z niedowierzaniem. Kiedy się porusza, dociera do mnie ostry zapach alkoholu. Nie widzę dobrze jego twarzy, jest ukryta pod kapturem. Nic nie odpowiada, tylko kiwa głową, podpierając się płotu.
- Co ty tu robisz? - szepczę, zerkając przez ramię w stronę domu.
- Ja... chciałem... no... przeprosić - mówi ledwo zrozumiale, a nogi niebezpiecznie mu się trzęsą. Zdaje sobie sprawę, że zapomniałam jak bardzo jest mi zimno. Wraz z tą myślą, zaczynam szczękać zębami.
- Dobrze, już dobrze. Idź do domu, daleko mieszkasz? - rozglądam się nerwowo, modląc się w duchu, aby nikt nie wyszedł sprawdzić co robię. Ten kiwa głową, na co jęczę żałośnie. Oplatam palcami jego dłoń, spoczywającą na jednym z prętów ogrodzenia. Jest równie zimna, jak metal na którym leży.
- Cholera... - klnę, zastanawiając się, ile jest stopni na minusie. Nie możesz go tu tak zostawić, on ci pomógł! Podpowiada mi podświadomość, przypominając mi sprawę z imprezą.
- Yaaaugh, chodź tutaj - warczę, otwierając furtkę i wciągając go na posesję. Serce tłucze mi się w piersi na samą myśl o tym, ile ryzykuję, zwłaszcza mając w domu Agathę.
- Poczekaj to sekundę, nie ruszaj się stąd! - nakazuje mu i na palcach wchodzę do domu. Ku mojej uldze, wszyscy dalej siedzą w salonie. Na szczęście wejście do pokoju jest dalej niż schody. Przy odrobinie szczęścia nikt mnie nie zobaczy.
- A teraz ciiicho, nie odzywaj się i uważaj pod nogi - instruuję go, wprowadzając do domu. Przywołuję psy, aby szły za mną, a nie kierowały się do pomieszczenia na końcu korytarza. Chłopak uśmiecha się głupio, ale posłusznie za mną podąża. Nie czuję już zimna, jest mi niewyobrażalnie gorąco od adrenaliny krążącej w żyłach. Trzymam bruneta za nadgarstek, czując jak bije od niego chłód. Musiał długo tkwić pod tą bramą.
Nie wiem jakim cudem, ale udaje nam się dotrzeć do mojego pokoju nie zwracając na siebie uwagi. Ręce mi się trzęsą z wrażenia. Zamykam drzwi od wewnątrz i podchodzę do Liama. Ściągam mu kurtkę i bluzę. Obie te rzeczy są zimne i czuć od nich zapach świeżego powietrza. Nie zwracam uwagi na to, co on bełkocze, tylko z garderoby wyciągam gruby, puchaty koc i zarzucam mu go na ramiona. Dopiero w dobrym świetle widzę, że ma rozciętą brew i nieco zdartą kość policzkową. Zapewne się przewrócił. Musiał sporo wypić, smród piwa miesza się z ostrą wonią wódki. Będzie źle, jak tata coś wyczuje. Zginiemy oboje. Sadzam go na łóżku, tuż obok grzejnika. Jest strasznie wyziębiony, muszę przynieść mu coś ciepłego.
- Zostań tu, zaraz wrócę - kucam przed nim i wołam Arię, aby położyła mu się na nogach. Zamykam pokój i klucz chowam do tylnej kieszeni szortów.
- Mamo, ja jadę do Rony, złożę jej życzenia - z małym zażenowaniem odzywa się Will. Uśmiecham się pod nosem, widząc jego urocze zakłopotanie. Mija mnie w przejściu i mrugając, szepcze ciche powodzenia.
Uderzam go w ramię i odprowadzam wzrokiem do drzwi. Nie wiem, co by się działo, gdyby zastał Liama przed bramą.
- Tato, ja już zostanę na górze. Nie czuję się najlepiej, chcę pobyć sama, dobrze? - zwracam się do ojca, przybierając minę zbitego psa. Działa, zgadza się bez wahania. Mina Agathy mówi sama za siebie, jak bardzo nie podoba jej się moje zachowanie. Wywracam oczami i spoglądam na Maxa. Nie czuje się tu dobrze. Clara cały czas patrzy na niego z wyższością, co chwila mówiąc coś z kpiną malującą się na jej twarzy. Robi mi się go żal, lecz dopóki nie doprowadzę Liama do stanu używalności nie będę ryzykować, zapraszając go na górę. Wstawiam wodę na gorzką herbatę i kroję dwa kawałki ciasta.
Brunet siedzi z psem na kolanach i mruczy do niego coś pod nosem. Zamykam za sobą drzwi i stawiam jedzenie na szafce nocnej. Wkładam jego dłoń między swoje i z ulgą czuję, że jest już cieplejsza. Odór alkoholu nieco mnie odrzuca, lecz staram się nie zwracać na niego uwagi. Podaję mu parujący napój i obserwuję, jak nieporadnie obejmuje kubek. Zastanawiam się, czy jak zje ciasto w takim stanie to nie będzie gorzej. Jedynie to wpadło mi do głowy, jeśli myślałam co doda mu energii. Spoglądam w jego szarozielone oczy. Są nieco bardziej przytomne. Wstaję i wychodzę na korytarz. Wychylam się przez balustradę, patrząc na dół.
- Max! - wołam w przestrzeń, czekając, aż zobaczę jego postać. Wyłania się z salonu i zdziwiony podnosi głowę.
- Chodź do mnie, nie będziesz tam sam siedział - mówię o wiele za głośno. Mam nadzieję, że kochana ciocia dobrze mnie usłyszy i jej córeczka również. Chłopak niemal wbiega po schodach. Najwidoczniej uznał moją propozycję za wybawienie.
- Masz już dość? - pytam z uśmiechem, kiedy staje obok mnie. Przytakuje z westchnieniem. - Dobrze, a teraz mnie posłuchaj. Mam do ciebie prośbę, to co zobaczysz, usłyszysz w moim pokoju, zostaje w moim pokoju, jasne? - wskazuję palcem na mahoniowe drzwi.
- Okej, nie ma problemu - wzrusza ramionami z lekkim uśmiechem.
- To super, chodź - pokazuję mu gestem ręki, aby wszedł pierwszy. Kiedy wchodzimy Liam zaczyna się podnosić z szerokim uśmiechem.
- NIE! To Max, tak też się cieszę, że tu jest, siadaj, już- syczę, podchodząc do niego i wyrywając mu prawie pusty już kubek. Na moje słowa uśmiecha się pod nosem i mówiąc coś do siebie siada ponownie, po czym zaczyna machać Maxowi. Uderzam się otwartą dłonią w czoło, co Max komentuje cichym chichotem.
Wyjaśniam mu krótko całą sytuację i dlaczego ma siedzieć cicho. Zamiast siąść na fotelu, siada między psami na ich posłaniu. Dopiero mam okazję mu się lepiej przyjrzeć. Czarna grzywka zakrywa mu pół twarzy. Czarne buty, jeansy i koszula jeszcze bardziej go wyszczuplają.
- Jesteś punkiem? - pytam, widząc jak tęsknym wzrokiem patrzy na moje glany. Kiwa głową, nawet na mnie nie patrząc. Zapewne najchętniej przyszedłby tu w glanach, ale wyobrażam sobie reakcję Agathy na taki strój. Biorę z łazienki apteczkę i ręcznik z mokrym rogiem. Kucam przed Liamem i nasączając gazę w płynie dezynfekującym, przykładam ją do jego brwi.
- Opowiedz mi coś o kochanej cioci i jej córeczce - prycham, przesuwając materiałem delikatnie po rozcięciu.
- Ona jest bardzo wierząca i... ugh, ona jest straszna. Jest sztywna, wszystko musi być perfekcyjne, jeśli dziewczyna nosi sukienkę przed kolano, to z pewnością dziwka. Wszyscy muszą się z nią zgadzać, bo ona jest najmądrzejsza. Nie znosi sprzeciwu i jakiejkolwiek formy buntu, więc wiedz, że już cię nie lubi - kończy ze śmiechem, bawiąc się uszami Caspera. - A co do Clary to jest taka sama. Tak ją wychowano. Jest przemądrzała, niby nie rozpieszczona, ale musi mieć to, co chce. Ma dopiero dziesięć lat, a już nieźle potrafi szantażować i uprzykrzać życie - wzdycha, opuszczając ramiona.
- Pięknie... Do kiedy zostajecie? - pytam z nadzieją, że odpowie, iż jutro wyjeżdżają.
- Do nowego roku - jęczy, opierając się plecami o ścianę.
- CO?! Jezuu... A ty? Twoja mama jest w delegacji, tak? - robi mi się niedobrze na samą myśl, o tak długim czasie spędzonym w towarzystwie ciotki i jej klona.
- Tak. Niestety... A tak właściwie, co ty tu robisz? Jeszcze cię nie widziałem u Toma, nie wiedziałem, że ma córkę... - stara się powiedzieć to delikatnie, jednak i tak czuję ukłucie w sercu.
- Wiesz... Rozwiódł się z mamą jak miałam osiem lat. A teraz moja mama... no, musiałam tu przyjechać - zaciskam wargi, wiedząc, że nie dam rady powiedzieć tych słów.
- Ah... Ja swojego taty nigdy nie znałem - mam wrażenie, że chce wesprzeć mnie tymi słowami. Uśmiecham się do niego blado, nie wiedząc co odpowiedzieć.
- MAX! Chodź pokażę ci pokój, będziesz mógł się położyć!- słyszę głos Lisy dochodzący zza drzwi. Wstaję razem z chłopakiem, aby otworzyć mu drzwi.
- Dzięki, za ratunek - zarzuca głową, aby odsłonić oko zza kurtyny włosów i wychodzi na korytarz. Pospiesznie zamykam pokój i opieram się plecami o drewnianą powierzchnię. Liam zasnął, a ja czuję się potwornie zmęczona.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top