Część 49

Spędzam z przyjaciółką sporo czasu. Tyle jej nie widziałam. Odwiedzam stajnię, która tak dobrze mi się kojarzy. Spełniłam jedno z największych marzeń. Kupiłam konia. Był w końcu tylko mój, piękny, idealny, nieco charakterny, jak ja. Przypominam sobie moment, kiedy trap przyczepy opadł przed wejściem do stajni. Podenerwowany, kary koń, z białymi ochraniaczami transportowymi i bandażem na ogonie i grzywie mocno uderzał kopytami w podest, chcąc jak najszybciej stanąć na ziemi. Strzygł uszami rozglądając się z ciekawością po otoczeniu. A ja? Byłam prze szczęśliwa. To był mój kawałek nieba, moich snów. Mama przy moi boku uśmiechała się promiennie, ciesząc się moim szczęściem. Nie musiała nic mówić, to wystarczało.

Z lubością ujęłam uwiąz, a koń chcąc się popisać chwycił zębami moje czapsy, rozrywając je jednym szarpnięciem. Na to wspomnienie po moim policzku spływa samotna łza, jednak na wargach gości uśmiech.

Dziewczyna w końcu musi iść do domu, a ja zostaje sama pochłonięta przez częściową ciemność. Wtapiam się w nią przez moment, dopóki nie czuję kłujących igiełek brutalnego mrozu na skórze. Wchodzę do domu, który jeszcze niedawno był moim jedynym domem. W kuchni pali się światło. Dziwne, że działa elektryczność. Najwidoczniej ojciec wciąż płaci rachunku, nie chcąc oddać budynku na starty przez brak ogrzewania.

Nie liczyłam na to, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę Thoma kręcącego się po tym domu. Jeśli już, to widziałam przy jego boku mamę. Ku mojemu zdziwieniu nie ma go w kuchni. Marszczę brwi i sprawdzał pozostałe pomieszczenia na parterze. Nie dowierzając wchodzę na piętro. Bezszelestnie uchylam drzwi do sypialni mamy.

Jest. Siedzi na łóżku ze zdjęciem w dłoni. To zdjęcie, przedstawiające mnie na Akrylu, oraz mamę z Casperem przy boku, stoi tu od moich pierwszych zawodów. Nie dostrzegam dobrze jego twarzy. Jednak ramiona co chwila mu drżą. Czyżby płakał?

- Och Alice... To takie niesprawiedliwe... Faith tak bardzo cię potrzebuje... - łka cicho, co chwila przerywając, aby nabrać duży haust powietrza. - To ja powinienem być na twoim miejscu... Zasłużyłem na to... - wypowiada te słowa szeptem, lecz dzięki wszechobecnej ciszy doskonale słyszę co mówi.

- Nie mów tak - zdobywam się na odwagę wypowiedzenia tych słów. Kiedy nasze oczy się spotykają, mam wrażenie, że moja wypowiedź odbija się echem od ścian.

- Tato... - zaciskam wargi i nie wiedząc czemu, podbiegam do niego.

- Faith, tak bardzo cię przepraszam - wciąż płacze, przytulając mnie do siebie i kołysząc się lekko w przód i w tył. Moje oczy wypełniają się łzami, których nawet nie próbuję powstrzymać. Chowam się w sobie i w jego ramionach. Tak bardzo mi tego brakowało. Rodzicielskiej opieki, miłości, wsparcia. - Przepraszam cię za wszystko... Ja wiem, że ci jej brakuje... mi też nie jest łatwo, uwierz, proszę - powtarza się, gładząc moje plecy.

- To takie trudne... Cały mój świat legł w gruzach... - nie kryję emocji, hektolitry łez spływają po moich policzkach.

- Wiem, dziecko, wiem - wzdycha i całuje mnie w czubek głowy.

* * *

Pada śnieg z marznącym deszczem. Owijam się szczelniej płaszczem i chowam twarz w jego kołnierzu. Patrzę na wyryte w marmurowej płycie imię i nazwisko. Kilkanaście świeżo ustawionych zniczy tworzy roztańczone figury dookoła siebie. Świeże i sztuczne kwiaty stoją w różnych miejscach. Z pobliskiego sklepu można dosłyszeć kolędy. Wprawiają mnie one w jeszcze gorszy nastrój. Czuję jak ręka taty obejmuje moje ramiona. Przynajmniej odzyskuję przyjaciela, oparcie. Szczęście w nieszczęściu.

Przyglądam się przez chwilę budynkowi domu. Sąsiedzi kręcą się po podwórkach, zabierają do domów ostatnie kwiaty pozostałe na parapetach.

Wydaje się, że wszystko już zapomniało o tej tragedii. Tylko jakby drzewa szumią smutniej, dom wygląda szarzej. Nie ma w nim życia.

- Tato... Trzeba wynająć ten dom - spoglądam na niego przez ramię, kiedy zamyka bramę i podchodzi do mnie.

- Jesteś pewna? - upewnia się, na co tylko kiwam głową z ponurym uśmiechem.

-Faith! - przed wejściem do środka zatrzymuje mnie wołanie.

- O, Michel, hej - odwracam się i przymykam drzwi, czekając na chłopaka.

- Jak tam? - podchodzi do mnie z rękami w kieszeni.

- Jakoś. Nie jest najgorzej. Chodź do środka - wzruszam lekko ramionami i przekraczam próg. Tata mierzy policjanta wzrokiem, kiedy wchodzimy do kuchni. Da się wyczuć pojawiające się nagle napięcie. Marszczę brwi, jednak powstrzymuje się od pytań.

- Kiedy wracacie? - ciszę przerywa Michel, kiedy siadamy do stołu.

- Dzi...

- Niedługo - warczy ojciec, przerywając mi w pół słowa. Zerkam na niego zszokowana, następnie przenoszę wzrok na twarz chłopaka, wykrzywioną przez moment ledwo zauważalnym grymasem.

- Tato, wszystko dobrze? - podchodzę do niego, nie kryjąc zdziwienia.

- Tak, wszystko w porządku - uśmiecha się pod nosem i obejmując mnie czule, całuje w skroń. Czuję się nieco dziwnie. Niby jest lepiej, topór wojenny staram się zakopać, to jednak jego kawałek jeszcze wystaje spod ziemi. Nie jestem przyzwyczajona do takich zachowań i sądzę, że jeszcze przez jakiś czas będzie mi to sprawiało pewien dyskomfort.

* * *

- O czymś nie wiem? - staję w przejściu do kuchni chwilę po tym, jak odprowadziłam policjanta do drzwi.

- Po prostu go nie lubię - Tom wzrusza ramionami, energicznie mieszając herbatę.

- Od kiedy? - zakładam ręce na piersi, nie wierząc w jego słowa.

- No... nie wiem. Jakoś tak... Irytuje mnie, tyle - spogląda na mnie szybko znad kubka , najwidoczniej mając nadzieję, że odpuszczę.

- Powiedzmy, że ci wierzę - wywracam oczami, kiedy słyszę ciche pukanie - To Kaylee. Chcę z nią spędzić jeszcze trochę czasu - wyjaśniam pospiesznie i biegiem ruszam do przedpokoju.


- Odwiedzaj mnie czasem - szepczę błagalnie we włosy przyjaciółki, mocno ją obejmując.

- Jasne, ty mnie też. Będę tęsknić - uśmiecha się przez łzy i robi krok do tyłu.

- Ja też... Do zobaczenia - macham jej lekko, odchodząc w stronę Thomasa. Wsiadam do samochodu i ostatni raz spoglądam na dom. Zagryzam wargi i zapinam pasy bezpieczeństwa. Wnętrzności skręcają mi się nienaturalnie, przez co serce podchodzi mi do gardła. Ze wszystkich sił skupiam się na jednym. Nie płakać.

* * *

- Jesteśmy! - tata woła w głąb domu, odstawiając walizki przy wieszaku.

- Casper! Aria! - poprawiam go z uśmiechem czekając na ukochane stworzenia. Niczym masa głazów zbiegają ze schodów, robiąc niewyobrażalny hałas. Opadam na kolana z rozpostartymi ramionami. Mastiff jak zawsze zostawia na moich rękach ślinę, którą pospiesznie wycieram o spodnie. Podnoszę się, a psy automatycznie się wyciszają.

- Nareszcie! - z kuchni wyłania się Lisa z serdecznym uśmiechem i podchodzi do nas, aby pocałować Toma w policzek.

- Gdzie Will? - spoglądam na nią przelotnie, rzucając buty w kąt.

- Coś mówił, że wychodzi na miasto - wzrusza ramionami, dając mi do zrozumienia, że nie wie, gdzie dokładnie się podział. Wzdycham cicho i zabierając swoje rzeczy udaje się na górę.

Z trudem zasiadam do biurka i sprawdzam zadania domowe. Ku mojej uldze, nie ma tego wiele, więc odkładam książki, chcąc wrócić do nich później.

Decyduję się wyjść z psami na zewnątrz. Niestety jest za późno, aby odwiedzić Akryla.

* * *

Z trudem zwlekam się z łóżka. Podróż samolotem zawsze mnie tak męczy. Myśl, że to ostatni tydzień przed przerwą świąteczną dodaje mi otuchy. Rozczesuję włosy, które jakby stały się czarniejsze i bardziej lśniące. Wyglądają o wiele zdrowiej i atrakcyjniej. Tak, jak i moja cera. Stała się bardziej mleczna, a nie ziemista. Zasinienia wokół oczu są mniej niebieskie i widoczne.

Z zadowoleniem nakładam na twarz tylko odrobinę kremu i tuszu na rzęsy. Zdecydowanie lepiej czuję się w takiej wersji.

Mimo wszystko mój wygląd niewiele się zmienia. Strój jak wcześniej pochłaniają barwy szare i czarne.

Tak jest dobrze.

Wszystkie lekcje mnie nużą tak samo. Chociaż nie. Historia była apogeum. Minęła dopiero czwarta godzina, a mam wrażenie, jakbym siedziała tu z czwarty, ale dzień. Z ratunkiem dla mojej duszy umęczonej nudnymi wykładami, przychodzi mecz koszykówki. Dziwne, że nie zorientowałam się, iż istnieje tu jakakolwiek drużyna. Najwidoczniej moje zainteresowanie przez cały czas sięgało zenitu. Obojętności, rzecz jasna.

W zgromadzonym tłumie przed halą nie daję rady znaleźć Willa. Z torbą oplecioną ramionami, ściśnięta wpadam razem z innymi uczniami do przestronnej sali.

- Będzie ciekawie... - mruczę pod nosem, pobieżnie przeczesując wzrokiem sytuację. Grupa nieznanych mi chłopaków w błękitno-białych strojach stoi zgromadzona dookoła starszego mężczyzny. Obok nich biega człowiek, przebrany za błękitnego orła. Co za cyrk... w myślach podsumowuję ten widok. Po drugiej stronie hali, na podłodze rozciąga się grupa dziewczyn z Lily na czele. Pospiesznie siadam w trzecim rzędzie na jednym z krzeseł. Z zażenowaniem obserwuje jak nasi zawodnicy wbiegają na salę przy akompaniamencie braw i gwizdów.

Dostrzegam Willa na drugim końcu trybun. Siedzi z Veronicą. Uśmiecham się do siebie, widząc, że najwidoczniej moja interwencja pomogła.

Przyglądam się dokładniej chłopcom w czerwono-czarnych barwach naszej szkoły. Brakuje im tylko swastyk na koszulkach i wyglądaliby idealnie, śmieje się w myślach, wyobrażając sobie ich z charakterystycznymi wąsikami.

Jednak zawartość żołądka podchodzi mi do gardła na widok Lukasa. O Chryste. Stoi przy wdzięczącej się do niego Lily i Liamie w normalnym stroju. Czyżby nie był w drużynie?

Po gwizdku wszystkie elementy w śmiesznych, niebieskich i czerwonych strojach przesuwają się bliżej wejścia, a zarazem mojego miejsca. Kiedy omawiane są podstawowe zasady, Lukas odwraca się i niestety mnie zauważa. Na jego wargi wpełza chytry uśmiech.

- Skarbie, możesz mi pokibicować - mruczy, po czym wysyła mi powietrzny pocałunek. Moją twarz wykrzywia grymas odrazy.

- Idiota - cedzę przez zęby i porywając torbę z podłogi, wychodzę z pomieszczenia przepychając się między masą ludzi.

Opuszczam szkołę z wyraźną ulgą. Nie interesuje mnie, czy będę miała przez to problemy. Raczej wątpię, ciężko będzie komukolwiek sprawdzić obecność w tym dzikim tłumie.

Jest jeszcze wcześnie, ledwo minęła godzina jedenasta. Decyduje się na spacer do stajni.

Biorąc pod uwagę połowę grudnia i śnieg iskrzący się na poboczach, mróz daje w kość. Mimo to, nie narzekam.

Po wyczekiwanym dotarciu do stadniny, policzki niewyobrażalnie mnie szczypią, a palce u stóp ledwo czuję.

Pierwsze co robię, to zmieniam szkolne ubrania na legginsy i ciepłe, czarne bryczesy. Na zmarznięte nogi wciągam termobuty, które zdają się być wybawieniem. Do tego wstawiam wodę na herbatę, którą parzę w termosie. Na zimę trzeba być przygotowanym.

Na hali nie jest wyjątkowo przytulnie. Nawet tu mróz bezczelnie wdziera się przez najmniejsze zakamarki.

Zaczynam więc od długiego stępa, podczas którego wykonuję wiele ćwiczeń aby się rozgrzać. Kiedy przychodzi czas na kłus czuję się znacznie lepiej. Pokonujemy cavaletti i małe krzyżaki w ramach rozprostowania kości. Pierwszy galop Akryl przypieczętowuje serią baranków, po raz kolejny udowadniając, że nie może stać bezczynnie nawet dwóch dni. Przejeżdżamy kilka szeregów z 'wyższej półki'. Koń jest bardzo podekscytowany i z chęcią pokonuje każdą przeszkodę. Zadowolona z efektów jazdy, kończę pracę zabawami z ziemi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top