Część 47
Wydaje się, że za chwilę rozerwie mi skórę głowy. Oddech staje się szybki i płytki, przez chwilę mam wrażenie, że mebel oddala się od moich dłoni. Czyjeś ręce oplatają mnie w talii i pomagają stanąć prosto. Biorę głęboki oddech i otwieram oczy, które bezwiednie zaciskałam. Ciemność zmienia się w kilka odcieni szarości i zamazany obraz. Widzę przed sobą kształt postaci Liama. Rozglądam się szybko, wciąż podpierając się o szafę. Czuję, jak coś cieknie mi po wargach. Ocieram twarz i widzę czerwoną plamę na dłoni.
- O nie... - robię duży krok w stronę drzwi, nie chcąc, żeby pomagał mi Will. Jednak moja równowaga okazuje się zawodna i znów przed upadkiem ratuje mnie szatyn. Szarpię się w stronę wyjścia.
- Co się stało? - pytanie nauczycielki tłucze się echem w mojej głowie.
- Szz... Pomóż... - szepczę w stronę chłopaka, zatykając nos ręką.
- Ja... ja zaprowadzę ją do pielęgniarki - mówi szybko i ledwo zrozumiale. Kiedy obejmuje mnie w pasie, czuje jak cały drży. ON. On drży, a to ja ledwo stoję na nogach. No nieźle.
Niemalże wypadamy na korytarz. Krzyk nauczycielki na Willa dobiega do mnie zza ściany. Udało się. Wyrywam się chłopakowi i osuwam się po ścianie na podłogę. Drżącymi rękoma, na dodatek poplamionymi krwią, wyciągam telefon i wytężając jedno oko wybieram numer Aleksa.
- Aleks! Przyjedź po mnie, szybko... - kaszlę do słuchawki, widząc kątem jak mój dotychczasowy towarzysz idzie korytarzem w stronę łazienki.
Na ciężkich nogach wchodzę do samochodu. Całe ubranie mam we krwi. Pół twarzy i ręce również. Jednym ruchem powstrzymuję chłopaka od zadawania jakichkolwiek pytań.
- Do szpitala... Szybko - ledwo mówię, co chwila łapiąc oddech przez usta. Ten na całe szczęście rzuca mi tylko paczkę chusteczek i szybko odjeżdża spod szkoły.
- Co się stało? - młoda lekarka kładzie mi worek z lodem na karku i zaraz po tym podkuwa wenflon. - Dobrze, nie mów nic.. Weź ją za rękę. Uściśniesz raz na tak, dwa na nie - identyczną instrukcję słyszałam jakiś czas temu, tylko wtedy to mama trzymała mnie za dłoń.
- Uderzyłaś się? - po kilku pytaniach i moich negatywnych odpowiedziach, w końcu ściskam gorącą dłoń chłopaka tylko raz. - Mocno? - znowu pozytywna odpowiedź.
- Dostałaś w kroplówce leki które zahamują krwawienie... Zapobiegną obrzękowi i zapaleniu. - uczucie ulgi zalewa moje ciało. W końcu podnoszę głowę i błędnym wzrokiem szukam jej po pokoju.
- Dobrze widzisz? - pyta podejrzliwie, przyglądając mi się z bliska. Kręcę głową, bezwiednie mocno obejmując palce Aleksa.
- Jak za jakieś dwadzieścia minut nie będzie poprawy, podam ci coś jeszcze. Podaj mi jej dane, muszę zawiadomić rodziców - przeczesuje palcami włosy i siada przy biurku. Czuję jak krew odpływa mi z głowy.
- Musisz mi coś wytłumaczyć... - obserwuję już w miarę dobrym wzrokiem Aleksa, który zaciska palce na kierownicy. Wkłada w to dużo siły. Kostki mu zbielały, a kości policzkowe stały się bardziej wydatne.
- Dlaczego Faith, do cholery o siebie nie dbasz?! Dlaczego ignorujesz problemy zdrowotne?! - wybucha patrząc na mnie z mieszaniną złości i troski. Odruchowo zgniatam opakowania z tabletkami, które trzymam w dłoni.
- Po prostu nie jestem panikarą... - wywracam oczami, zdając sobie sprawę jak idiotycznie to brzmi.
- Panikarą?! DZIEWCZYNO! Prawie straciłaś wzrok, miałaś, przepraszam MASZ obrzęk mózgu a na dodatek, o mało co się nie wykrwawiłaś. No fakt, drobiazg! To, że udało mi się przekonać tę kobietę, aby nie dzwoniła do twojego ojca, nie znaczy, że ja go o tym nie poinformuje - jego stanowczość i pewność siebie odrobię mnie przeraża.
- Nie zrobisz tego - wskazuję na niego palcem, odsuwając się w stronę drzwi .
- Nie bądź tego taka pewna, jeszcze raz zlekceważysz cokolwiek niepokojącego w twoim zdrowiu, nie zawaham się ani na chwilę - szantażuje mnie z nutą rozkazu w głosie.
- Jasne... - prycham pod nosem, nie chcąc przyznać mu racji. Zaciskam wargi i przez moment wpatruję się w swoje dłonie. - Obiecuje... - szepczę, w końcu podnosząc na niego wzrok - Powiem ci jak cokolwiek będzie się działo - wzdycham i nie oglądając się, wyskakuję z samochodu.
- Faith! - staję w przejściu jak wryta, nie spodziewając się zastać ojca w domu.
- Co ty tu robisz? - wypalam, chowając dłonie do kieszeni.
- Co ja tu robię?! Co TY tutaj robisz?! Z tego co wiem masz jeszcze trzy lekcje! I co ty sobie wyobrażasz, pyskując do nauczycieli?! - wymachuje rękami, tracąc nad sobą panowanie. W pewnym sensie, mu się nie dziwie.
Kręcę głową i wymijam go, wchodząc na schody.
- Nie odchodź jak do ciebie mówię! - wrzeszczy za mną, na co odwracam się przez ramię.
- To ty mnie tego nauczyłeś. Tylko ty odszedłeś, kiedy ja błagałam, żebyś został. Co gorsze? - uśmiecham się drwiąco i wbiegam na górę.
* miesiąc później *
Przeciągam się i odrywając na moment oczy od książki, zerkam za okno. Biała pokrywa zasłania zewnętrzna część parapetu. Krystaliczne płatki spokojnie opadają na ziemię. Całość wygląda magicznie, jednak smutniej niż zawsze. Niby wszystko jest takie samo, ziemia i korony drzew zasłonięta jest przez grubą warstwę śniegu, a pojedyncze białe kulki kołyszą się powoli, aby po chwili dołączyć do reszty. Dzieci biegają po chodnikach, co rusz rzucając w siebie zbitymi śnieżkami. Wzdycham głęboko i chwytam szklankę z zimną już herbatą.
Grudzień, a dokładniej już jego połowa. Atmosfera świąteczna wpycha się wszędzie. Zamknę drzwi - wejdzie oknem. Przytłaczające. Możliwe, że to dlatego z dnia na dzień coraz bardziej zamykam się w sobie. Problemy w szkole ustają , jak moje kontakty z ludźmi. Unikam problemów, przynajmniej tak mi się wydaje. Unikam życia. Stworzyłam wokół siebie szklaną powłokę, do której wpuszczam tylko psy i konia. Zdarzy się również normalna rozmowa z Willem. On jest wciąż taki sam, stara się przy mnie być na każdym kroku. Dźwięk telefonu wyrywa mnie z zamyślenia, przez co książka spada z głuchym tąpnięciem na podłogę.
- I jak tam? - pytam odbierając i podnosząc podręcznik jednocześnie.
- Nie wiem jak ci dziękować! Właśnie wróciłam z nim ze spaceru! Było świetnie! Raz tylko warknął na psa, ale poza tym nic! Jesteś wielka! - Candy piszczy mi do słuchawki, co chwila przerywając radosnym śmiechem.
- Cieszę się, że jest postęp. Musimy się wybrać na wspólny spacer - uśmiecham się pod nosem, ciesząc się, że chociaż ona jest szczęśliwa. Po wymianie jeszcze kilku zdań, zwlekam się leniwie z parapetu. Zaczyna się czwartkowy wieczór. Chowam książki do torby i powłócząc nogami wchodzę do łazienki. Mój wygląd nieco się zmienił. Ciemna cera zmieniła się w poszarzałą z dużymi zsinieniami wokół oczu. Włosy pozostały takie same, wciąż są długie, zdrowe, lśniąco czarne i falowane. Oczy jednak straciły swój dawny blask. Są teraz smutno szare. Również ubrania jakoś bardziej na mnie wiszą... Jednak to wszystko ma się nijak do tego, co się dzieje wewnątrz mnie. Moja dusza, moje ja, rozpadło się na tysiące kawałeczków. Ciekawe, czy kiedykolwiek uda się je jeszcze pozbierać.
- Casper, łap! - z uśmiechem na ustach rzucam mu śniegową kulkę, siadając na zimny puchu. Opieram się plecami o ścianę i unoszę wzrok ku niebu. Robi się brudno-niebieskie. Noc powoli przejmuje kontrolę nad otoczeniem. Samotna łza spływa po moim policzku sprawiając, że każdy podmuch wiatru kąsa jeszcze bardziej. Po dłuższej chwili, z przemarzniętymi nogami i dłońmi wracam do domu.
Zrzucam buty i nie zastanawiając się długo, wchodzę do gabinetu ojca.
- Chcę jechać do domu... Chociaż na dwa dni - przełykam ciężko ślinę, czując jak serce raz po raz obija mi się o żebra. Thom podnosi wzrok, a na jego twarzy maluje się wyraz współczucia i zrozumienia.
- Dobrze - uśmiecha się delikatnie, wprawiając mnieswoją odpowiedzią w niemałe zdziwienie
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top