Część 42

Niewiele myśląc podbiegam do wchodzącego chłopaka, który, na całe szczęście, nie pytając o nic, po prostu chowa mnie w swoich ramionach. Zaciskam pięści na twardym, czarnym materiale, dając całkowity upust emocjom. Już nawet nie do końca wiem, co jest powodem moich łez. Wiem jednak, że nie chodzi tak naprawdę tylko o ojca. W tych słonych kroplach zawarta jest większość uczuć duszonych gdzieś w zakamarkach podświadomości. Żal do ojca, którego chyba nigdy nie uda mi się wymazać z pamięci, ogromny smutek i rozpacz po największej stracie jaką mogłam mieć, głupota wczorajszego wieczoru i ... ja. Moja niezdolność do samodzielnego istnienia. Ja, nie potrafiąca wrócić do dawnego życia, porządkować myśli i zachować się adekwatnie do swojego wieku. Zdaje sobie sprawę, że robię z siebie rozkapryszoną gówniarę, ale sama nie wiem czy powinnam się tym przejmować. Bo czy młodość nie rządzi się poniekąd swoimi prawami? Czy nie powinna mieć chociażby minimalnej taryfy ulgowej? Czy nie mogę chociaż na chwilę zapomnieć o obowiązujących mnie zakazach i nakazach? Zwłaszcza w obliczu śmierci i tylu zawirowań, które ostatnio ostro namieszały mi w życiu? Chyba w takich sytuacjach nie muszę być idealna, zresztą kto by był.

Zanoszę się płaczem po raz ostatni, zmuszając się do spokoju.

- Przepraszam - niewyraźne słowo wypływa z moich ust, kiedy odsuwam się od chłopaka i wycieram oczy kantem koszulki.

- Nie przepraszaj, nic się nie stało -jego promienny uśmiech nieco dodaje mi otuchy, jednak w oczach widzę zmartwienie przeplatane ze smutkiem. Oczy są zwierciadłem naszej duszy, one nie kłamią. Nigdy.

- Już dobrze? - pyta spokojnie, pocierając lekko moje ramiona.

- Nie i nie będzie dobrze. Nie tutaj - wzdycham ciężko odwracając głowę w stronę ojca, patrzącego na mnie ze smutkiem. W pewnym sensie mi go szkoda, jednak krzywdy wyrządzone nam, zagłuszają moje poczucie winy.

Zataczam się lekko, czując wirowanie w głowie.

- Chodź, musisz odpocząć - ciepły głos szepcze mi do ucha, po czym jego właściciel chwyta mnie pod ramie i prowadzi w stronę schodów. Słyszę za plecami głuche uderzenie w ścianę. Zapewne ojcu ciężko pogodzić się z kolejną klęską. Znowu przegrał. Porażka ma gorzki smak.

- Powiesz mi co się stało? - z jego ust pada pytanie zaraz po zamknięciu drzwi.

- Żyje. To się stało - uśmiecham się ponuro, opadając na miękkie łóżko.

- A zaraz jeszcze dostaniesz w łeb za takie gadanie - grozi mi zabawnie palcem, na co reaguję cichym śmiechem. Wiem, ze o taką reakcję mu chodziło.

- Dziękuje ci. Dziękuje za to, że przy mnie jesteś wtedy, kiedy tego potrzebuję - unoszę kąciki ust, starając się aby jak najbardziej przypominało to przyjazny uśmiech, a nie grymas. Zdaję sobie sprawę, że on naprawdę wiele dla mnie zrobił i jest poniekąd moim oparciem.

- Przynajmniej się nie nudzę. Z tobą się nie da- mruga do mnie zadziornie, po czym oboje wybuchamy śmiechem. Spoglądam na jego strój. Jest ubrany ładniej niż zwykle, ogółem wygląda lepiej niż zawsze. Albo po prostu dawno go nie widziałam. Włosy ma ścięte dość krótko z dłuższą górą, dzięki czemu jego radosne oczy wydają się jeszcze większe niż są w rzeczywistości. Czarne dżinsy ładnie podkreślają umięśnione nogi, a dopełnienie całości stanowi czarna góra od munduru.

Przyłapuje się na tym, że przyglądam się mu z delikatnym uśmiechem, co Michel szybko wyłapuje i szczerzy do mnie zęby. Moje policzki natychmiast zakwitają niczym czerwone róże.

Odwracam głowę śmiejąc się pod nosem ze swojej głupoty.

- Tak, wiem, że jestem przystojny - puszcza mi oczko, już nie kryjąc rozbawienia.

- Pff jesteś, jesteś, ale głupi - uśmiecham się słodko uderzając go poduszką.

- Wredota - mruczy pod nosem, rzucając mi urażone spojrzenie.

- Ja? Skądże znowu - odpowiadam, kładąc obie dłonie na sercu. Mężczyzna tylko przymyka oczy i kręci głową z delikatnym uśmiechem.

- Dobrze. Pożartowaliśmy. A teraz... powiedz mi gdzie byłaś w nocy - prostuje się, a jego twarz przybiera surowy wyraz. Widzę, że doskonale potrafi oddzielić kontakty prywatne, od zawodowych. Cholera.


- Odpowiesz w końcu? - pada kolejne pytanie, a ja wciąż milczę. Gdyby nie Michel, w pokoju panowałaby idealna cisza, przerywana co chwila oddechem Caspera. Wzdycham głośno, w końcu podnosząc na niego wzrok.

- Co mam ci powiedzieć? Gdzie byłam? Nie tutaj - wzruszam ramionami, bawiąc się uszami Arii leżącej za mną.

- Faith nie zaczynaj, błagam cię - jego poważny ton drażni moje uczy, wprowadzając w niemiły stan napięcia. Nie lubię go, kiedy zapomina o wszystkim i przełącza się na tryb pracownika. Bezwzględnego funkcjonariusza policji, który nie uważa jakichkolwiek innych stosunków międzyludzkich niż służbowe.

- No mówię, że nie byłam w domu - prycham, zastanawiając się czy nie zaczynam przeginać.

- Faith! To nie jest zabawne!- podnosi głos, zaciskając dłonie. Może to nie, ale twoja bezradność jest w pewnym sensie urocza, odpowiadam mu w myślach, siląc się, żeby nie wypowiedzieć tego na głos.

- Yaugh... Byłam... byłam w stajni - wymyślam szybko, zdając sobie sprawę jaka afera będzie, jeśli powiem prawdę. Udając niewzruszoną, wciąż gładzę jedwabną psią sierść.

- Naprawdę? - spogląda na mnie podejrzliwie. - I do stajni byłaś ubrana jak na imprezę, tak? - zakłada ręce na klatce piersiowej, ściskając w jednej dłoni notatnik z długopisem.

- Mmm... No tak - oblizuję usta, chcąc choć chwilę zyskać na czasie - Bo... Ale skąd w ogóle o tym wiesz? - pytam nieco zdziwiona.

- Wiem wszystko co się u ciebie dzieje, Faith. Wiem gdzie chodzisz, gdzie przebywasz, jak się zachowujesz. Wiem o strzelnicy, o problemach w szkole, o tym psie - mówi ze stoickim spokojem, jakby to było coś zupełnie naturalnego.

- CO?! - wstaję raptownie, spychając przez przypadek głowę Arii.

- Przecież to nic dziwnego. Pełnię rolę poniekąd twojego kuratora. Monitoruję sprawę i donoszę o jej postępach, nie mam innego wyjścia - tłumaczy kompletnie niewzruszony tym, że ja czuję się jak idiotka, której ktoś bez pozwolenia wkracza w życie osobiste.

- To nic dziwnego, to nic dziwnego... Jasne. To cholernie normalne - warczę, robiąc drugie kółko dookoła pokoju.

- Uspokój si... - przerywa, wyciągając z kieszeni dzwoniący telefon. Marszczy brwi, przykładając urządzenie do ucha. - Ale jak to... Teraz? Rozumiem... No rozumiem do cholery, zaraz będę...

Przysłuchuje się jego rozmowie ze zmarszczonym czołem. Kiedy chowa urządzenie do kieszeni, rzucam mu pytające spojrzenie. Ignoruje mnie przez moment, wiec chrząkam znacząco, czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia.

- To z pracy - wyjaśnia w końcu - Jakaś afera, niestety muszę jechać. Ale nie myśl ze skończyłem z tobą rozmawiać - wskazuje na mnie palcem, podnosząc się z pozycji siedzącej.

- Super - mruczę pod nosem, odnotowując w duszy jak cala nadzieja ucieka ze mnie z zawrotną prędkością. Opieram głowę na złączonych dłoniach i wzdycham cicho. - No co? - po chwili pytam wpatrującego się we mnie Michela. - Aaa no fakt, sam nie trafisz - śmieje się cicho, widząc jego urażoną minę.

Wychodząc, z przyzwyczajenia rozglądam się badawczo po korytarzu. Wypuszczam wstrzymywane powietrze, czując jak zdenerwowanie powoli odlatuje. Jednak stąpając po kolejnych stopniach wciąż jestem czujna, nie chcąc spotkać nikogo po drodze. To dosyć przykre, chować się i unikać ludzi, z którymi się mieszka pod jednym dachem. Zwłaszcza, jeśli jedną z tych osób jest mój tata.

- To do jutra. Przyjadę po ciebie rano - mężczyzna zatrzymuje się przede mną, patrząc mi w oczy z uśmiechem. Kiwam powoli głową, nie słuchając dokładnie co mówi. Obejmuję ramiona dłońmi, aby uchronić je choć trochę przez chłodnym powietrzem. Chłopak widząc to, każe mi wracać do środka i odchodzi machając delikatnie. Udaję, że wchodzę do domu, jednak nawet nie przekraczam jego progu. Wracam na schodki i siadam na chłodnych płytkach. Zaplatam ramiona i chowam twarz w ich zagłębieniu. Wzdycham wypełniając płuca mroźnym powietrzem. Idealną ciszę, co chwila przerywa przejeżdżający samochód lub grupa przyjaciół przechodząca chodnikiem. To mi o czymś przypomina i pospiesznie wyciągam telefon. Chwile po tym słyszę dźwięk oczekiwania na połączenie. Radosny głos przyjaciółki przyprawia mnie o przyjemne dreszcze w żołądku. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę, jak bardzo mi jej brakowało i jak ją zaniedbałam. Nie wiem, kiedy łzy zaczynają pokrywać moje policzki. Głos Kaylee wzbudza we mnie mieszane uczucia. Tęsknotę, którą odczuwam całą sobą, smutek który nasila się z każdą sekunda i niewyobrażalny żal. Żal do siebie za to, że czuje się winna temu co się wydarzyło, ze nie potrafię się przystosować, nie potrafię zapomnieć o przeszłości.

Umawiam się z przyjaciółką na skype za kilka minut i zziębnięta wchodzę do domu. Od progu słyszę wściekły głoś ojca, niosący się echem po domu. Marszczę brwi i wchodzę do epicentrum zamieszania - kuchni. Kulę ramiona, chcąc stać się mniejszą, zabrać sok i wyjść.

- Jak to możliwe?! Czy wy nic nie potraficie zrobić dobrze?! Nowy system, o połowę więcej zabezpieczeń i co?! Co za niekompetencja! - mężczyzna w średnim wieku wrzeszczy do słuchawki, a na jego skroni widać pulsującą żyłę. Ciekawość zwycięża i opieram się plecami o blat mebli, mozolnie wypełniając szklankę sokiem, jednocześnie przysłuchując się jego rozmowie, a raczej jego krzykom.

- Masz się tym zająć do mojego przyjazdu i to porządnie, albo jutro zobaczymy się po raz ostatni - słowa przesiąknięte jadem wypływają z jego ust, po czym rzuca telefonem o stół.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top