Część 27
- Gdzie byłaś?! - zaraz w wejściu ojciec niemal przygniata mnie swoją energią.
- Hym... Nie w domu - uśmiecham się szeroko, zdejmując glany, a następnie biorąc je w dłoń.
- Dziecko nie denerwuj mnie - Thom odzywa się płaczliwym tonem głosu.
- A no, bo złość piękności... - urywam mierząc go wzrokiem - A nie - macham ręką i udaje się do kuchni. Wypełniam miskę karmą, a dla siebie biorę butelkę wody. Odwracam się na pięcie, przez co wpadam prosto w tors ojca.
- Dlaczego ty nie chcesz dojść ze mną do porozumienia? - chwyta mnie za ramiona, wymuszając na mnie kontakt wzrokowy.
- No Sherlockiem to ty nie jesteś. A teraz mnie puść i więcej nie dotykaj - syczę przez zaciśnięte zęby, a kiedy spełnia moją prośbę, wymijam go zgrabnym ruchem. - Jak ty nie potrafisz się tak prostej rzeczy domyśleć, jak to jest możliwe, że prowadzisz tak dobrze prosperującą firmę? - rzucam jeszcze przez ramię, lecz wcale nie oczekuję odpowiedzi, tylko opuszczam pomieszczenie. Jestem zbyt zmęczona na kłótnie, chociaż przyznam, że zaczynam to lubić. Coś ze mną nie tak? Nie, chyba nie potrzebnie się martwię. Ledwo wchodzę na górę, a już staję się czujna. To się staje moim nałogiem. Rozglądam się i niczym intruz przemykam do swojego pokoju. Wzdycham i z ulgą opadam na łóżko.
Po chwili na myśl przychodzi mi Rocco. Przeszukuję szafkę, z której w końcu wyciągam ukochaną książkę. Nie otwieram jej od razu. Zastanawiam się, czego będę szukać. Tak właściwie, jeszcze za wiele o nim nie wiem. Agresja do ludzi, to jedno. Nie wiem nic więcej. Muszę ich jutro odwiedzić i zobaczę, jak zachowa się na widok Caspera, samochodów i rowerów. Może okaże się, że jest reaktywny, jak mój mastiff kiedyś. Przymykam oczy i widzę spacer z jeszcze nieodmienionym Casperem. Doskonale widać, jak wówczas prawie czterdziestokilogramowy pies, szarpie mną na wszystkie strony na widok psa, kota, człowieka czy roweru. Casper był wtedy moim najgorszym koszmarem, miał problem z większą częścią świata. To był jeden z najgorszych okresów w tamtym czasie. Dlatego tak bardzo starałam się zrozumieć dlaczego, a teraz kiedy już wiem, chcę pomagać innym, bo doskonale rozumiem, co to znaczy, żyć z takim ciężarem.
Po przeczytaniu po raz kolejny tak dobrze znanych mi informacji, siadam z laptopem na parapecie.
Wkładam filtr papierosa między wargi, jednocześnie logując się na skype. Po chwili dzwonię do Kaylee.
Rozmawiamy długo i jak zwykle o wszystkim. Oczywiście nie obywa się bez moich łez. Dopiero przy takiej rozmowie przypominam sobie o mojej obecnej sytuacji. Dopiero wtedy atakuje mnie głębokie uczucie żalu i smutku, jednak złość swoją intensywnością pobija wszystkie inne emocje. Zastanawiam się, czy to czasem nie dobrze, że nie mieszkam już w starym domu. Zapewne nie mogłabym się pozbierać ani odrobinę. Masa wspomnień dobijałaby mnie z każdym dzień na nowo, z każdym dniem coraz bardziej. Wszystko tam kojarzyłoby mi się z mamą. A tu? Nie znam nic, żaden przedmiot, żadne miejsce nie przypomina mi o niczym, oprócz ojca, który przypomina mi dużo złych uczuć, dużo gorzkich łez. Na jedno ta pustka kojarzona z tym miejscem mi służy, dopiero dopuszczam do siebie tą wiadomość.
* * *
- Kolejny piękny dzień - mruczę pod nosem, ochlapując twarz lodowatą wodą. Ubieram czarne, podarte spodnie i szarą bluzę z czarnym nadrukiem, oraz do tego obowiązkowo glany. Podkręcam delikatnie włosy i znowu zostawiam je rozpuszczone. Zasinione powieki przykrywam odrobiną korektora i gotowa schodzę na dół. Krótka wymiana zdań z Willem i siadam do stołu z miską płatków. Tak naprawdę nie chcę jeść, ale w kuchni jest ojciec. Mieszam bezcelowo łyżką w mleku, co chwila wypuszczając ją z dłoni. Z głuchym brzdękiem upada na szklaną krawędź naczynia. Wzdycham i zmuszam się do kilku porcji posiłku. Na szczęście po chwili musimy się zbierać, więc z ulgą wstawiam ledwo ruszone jedzenie do zlewu.
- Cudownie... - mamroczę idąc ramię w ramię z Willem.
- Co? - chłopak rozgląda się zmieszany, nie wiedząc o co mi chodzi. Nie odpowiadam, tylko zakładam ręce na piersi, równocześnie się prostując. Nie spuszczam wzroku z zbliżającego się Liama z Luck'iem.
Widzę na twarzy bruneta cwaniacki uśmiech, więc unoszę brodę i hardo na niego patrzę.
Zatrzymuje się tuż przede mną, przez co czuję ciepło jego ciała.
- Widzimy się dzisiaj, piękna? - unosi jedną brew, napierając na mnie coraz bardziej. Przygryzam delikatnie wargę, przysuwając do niego twarz.
- Na szczęście... nie - mruczę, kładąc mu dłoń na torsie, którą odpycham go z całej siły, po czym odwracam się do Lukasa.
- A ciebie proszę, nie wracaj dzisiaj do domu po szkole, bo nie mam zamiaru oglądać twojej parszywej mordy kochanie - puszczam mu powietrznego buziaka, po czym z chytrym uśmieszkiem podchodzę do Willa i chwytam go pod ramię. Blondyn jest tak samo zszokowany, jak grupka osób, która zebrała się w celu obejrzenia przedstawienia.
*
Opieram tył głowy o chropowatą korę drzewa. Naciągam kaptur na czoło i głęboko wciągam powietrze.
Delikatny powiew jesiennego wiatru zarzuca mi kosmyk włosów na przymknięte oczy. Potrząsam głową, spoglądając na szkolny teren. Masa uczniów snujących się bez większego celu, korzystających z wolnej chwili. Mój wzrok trafia na zbierającą się większą grupę tuż przy boisku szkolnym. Kilka dziewczyn chodzi dookoła zgromadzenia, prostując się i eksponując swoje, całkiem wątpliwe, wdzięki. Nadążam z sytuacją na tyle, że domyślam się, co się szykuje. Mianowicie, mecz siatkówki. Podziwiam chłopców za to, że zamiast odpocząć pół godziny, wolą grać. Pewnie mówiłabym inaczej, gdyby była tu stadnina. Wzdycham cicho i wyciągam jeden z zeszytów.
Od kilku minut stawiam na ostatniej stronie nieregularne kreski, lecz przerywa mi czyjaś postać, zasłaniająca mi słońce.
- Yaugh... Weź odejdź, marnujesz i tlen, i promienie słoneczne - uśmiecham się słodko, spoglądając w górę na Liama.
- Może przyjdziesz zobaczyć mecz? Zobaczysz, jak twój Will nie daje sobie rady - mówi luźno, zupełnie ignorując moje słowa. Marszczę czoło i rzucam mu spojrzenie pełne pogardy.
- Spieprzaj, nawet tego nie potrafisz zrozumieć? - syczę, chowając zeszyt do torby.
- Kochanie, nie tak ostro - śmieje się pod nosem, wciskając dłonie do kieszeni. Podnoszę się powoli, zarzucając torbę na ramię, po czym podchodzę do niego bliżej niż zamierzałam.
- Ostro? To początek moich możliwości, kochanie - podkreślam ostatnie słowo, niemalże muskając ustami płatek jego ucha. Czuję, jak się napina. Jestem pewna, że nie leży mu okazywanie swojego podenerwowania. Uśmiecham się lekko, po czym zgrabnie go wymijam.
Ledwo robię dwa kroki, a silne ramiona oplatają mnie w talii i obracają ponownie w stronę chłopaka.
- Nie nudzi ci się takie pogrywanie? - przyciąga mnie do siebie, szepcząc tuż przy mojej twarzy.
- Mi? Nigdy - przygryzam seksownie wargę, przejeżdżając wskazującym palcem po jego klatce piersiowej, ukrytej pod czarną koszulką. Widząc, że wcale nie zamierzam się poddać, przymyka oczy i zaczyna się cicho śmiać pod nosem.
- A teraz mnie puść i nie dotykaj, jeśli sobie tego nie życzę - zmieniam ton, hardo patrząc w jego ciemne tęczówki. Ten przechyla głowę, mrużąc jedno oko.
- Czyli ty możesz, a ja nie? Nie uważasz, że to niesprawiedliwe? - pyta z szerokim uśmiechem, wciąż nie zabierając dłoni z mojego pasa.
- Niesprawiedliwe? A skądże znowu, bo jak ja cię dotknę, to nie ukrywajmy, że ci się to podoba, a za to ja w każdej chwili mogę oskarżyć cię o molestowanie - odsuwam się na taką odległość, na jaką powalają mi jego ręce.
- Zostaw ją - słyszę znajomy głos, więc wychylam się zza ramion chłopaka, który zaskoczony, natychmiast zabiera dłonie z mojego ciała.
- Nie sądzisz, że ona sama może decydować o sobie? - Liam patrzy wrogo na zbliżającą się postać Willa.
- Decyduję, ale osoby o tak niskim poziomie inteligencji, nie potrafią zrozumieć prostego przekazu - rzucam przez ramię, podchodząc do spiętego blondyna.
- Will... ej... Will do cholery! - warczę, szturchając go w ramie, po czym dopiero raczy na mnie spojrzeć. - Idziemy - syczę przez zaciśnięte zęby, ciągnąc go w stronę boiska. Więcej nie zamieniamy ani słowa, aż w końcu chłopak wychodzi na boisko, rzucając mi ostatnie spojrzenie.
- Faith! - słyszę swoje imię, po czym koś chwyta mnie za rozpiętą bluzę. Niemalże czuję naprężające się żyły i buzującą krew w całym moim ciele. Ta szkoła, ci ludzie doprowadzają mnie do wewnętrznego szału, lecz na zewnątrz, jestem na pozór spokojna. Odwracam się w celu ochrzanienia osoby przerywającej mój spokój, lecz widzę za sobą Willa, przez co jedynie głośno wypuszczam powietrze z płuc. Unoszę jedną brew, nie odzywając się ani słowem. Boje się, że nie wytrzymam i wybuchnę na niewinnego chłopaka.
- Mam jeszcze jedną lekcje, przepraszam, bo zapomniałem ci powiedzieć... Dasz sobie radę czy zadzwonić po Thoma? - pyta, uważnie lustrując moją twarz, która zdaje się nie wyrażać żadnych emocji.
- Zwariowałeś chyba, pójdę na nogach, dam radę - macham ręką, starając się go uspokoić. - Na pewno - zapewniam go, siląc się na uśmiech.
- Jak coś to dzwoń po Thoma i nie patrz na nic - przypomina mi po raz kolejny. Oho, znowu włączyła mu się lampeczka nadopiekuńczości. Kiwam tylko głową i najszybciej jak się da opuszczam budynek, chcąc uniknąć kolejnych przypomnień.
Naciągam kaptur na głowę, żwawo przemierzając szkolny dziedziniec. Nim udaje mi się zorientować, ktoś łapiąc mnie w pasie, przyciąga do siebie.
- Liam! Nie dotykaj mnie - warczę, patrząc szatynowi w oczy. Ręce zaczynają mi drżeć, a krew ponownie przyspiesza tempa w żyłach.
- Mmm... moje imię seksownie brzmi w twoich ustach... - mruczy cicho, pochylając się nade mną.
- Liam, zostaw ją, nie takie panienki możesz mieć, a nią to nawet nie warto się interesować - śmieje się, podchodząc do nas Lukas. Zaciskam usta w wąską linię, po czym odchylam rękę i nie wkładając to wiele siły, zostawiam czerwony ślad na policzku trzymającego mnie szatyna. - Nie dotykaj mnie więcej- mój głos jest nieco zachrypnięty, lecz stanowczy. Podchodzę następnie do Lukasa i bez większych zahamowań spluwam mu w twarz, na co ten reaguje uniesieniem ręki. Odchylam się instynktownie, a moja twarz wykrzywia się z bólu, jeszcze wyprzedzając fakty.
- Spróbuj ją tknąć! - dobiega do mnie czyjś krzyk, przez co szybko się prostuję i poszukuję wzrokiem tego, który powstrzymał uderzenie Luka. Podążam za zdziwionymi spojrzeniami chłopaków, gdzie widzę postać w czarnym mundurze, nonszalancko opierającą się o bramę.
- Michel! - wołam radośnie, biegnąc w jego stronę. Kiedy wreszcie znajduje się przy nim, zarzucam mu ręce na szyje i składam na policzku krótki pocałunek.
____
Cześć wszystkim, którzy czytają te bzdury :D
Opowiadanie nie jest najnowsze, aktualnie tylko je poprawiam i sprawdzam błędy. Zaletą jest to, że jest już skończone, więc nie mam napięcia związanego z dodawaniem części. Miło by było, jeśli ktoś to czyta, to jakby zostawił po sobie jakiś komentarz :) Uwagi, poprawki - wszystko mile widziane!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top