Część 13
Pukam do drzwi i nie czekając na zaproszenie, wchodzę do środka.
- Mógłbyś zawieźć... O matko, przepraszam! - widząc chłopaka w samych bokserkach szybko odwracam się w stronę drzwi, dodatkowo zasłaniając twarz dłońmi. Tak dla pewności. Mam nauczkę, od teraz będę zawsze czekać na oficjalne zaproszenie. Will zaczyna się ze mnie nabijać, śmiejąc się w głos.
- Ubieraj się, a nie się śmiejesz - jęczę żałośnie, nie do końca wiem jak się zachować i finalnie również parskam śmiechem. Mija chwila, a blondyn najwyraźniej wcale nie zamierza skończyć dusić się ze śmiechu, więc odwracam się do niego przodem.
- A właściwie, to czy ja chłopaka w bokserkach nie widziałam? - pytam sama siebie, po czym podchodzę do Willa, który stara się zdławić w sobie kolejną porcję rechotu. - Idź się ubierz, musisz mnie zawieźć do stajni - mówię przez zaciśnięte zęby, popychając go w stronę szafy. Przy okazji rozglądam się po pomieszczeniu i marszczę nos, na widok pobojowiska, jakie widzę. Ponoć nie lada wyczynem jest odnaleźć ład w chaosie, jednak mimo to, zaczynam się zastanawiać, jak on tu cokolwiek znajduje.
- Mam siostrę niecałą dobę i już czegoś ode mnie wymaga - zabawnie wzdycha, po czym otwiera drzwi przestronnej szafy, z której wysypuje się kilka ubrań na podłogę. Nie jestem pedantyczna, nigdy nie byłam, bo żyjąc ze zwierzętami nie należałoby to najłatwiejszych, jednak ten obraz sprawia, że czuję delikatny niesmak.
- Przestań marudzić. Czekam na dole - informuję go z szerokim uśmiechem, po czym z lekkim trzaśnięciem zamykam za sobą drzwi. Wracam do pokoju, wygrzebuję ciepłą kurtkę, buty trekkingowe i odnotowuję w głowie, że powinnam się rozpakować. Jestem świadoma, że muszę to zrobić, bo nie zanosi się na żaden cud i możliwość mojego powrotu do domu. Muszę, mimo ogromnej niechęci, muszę. Ubieram się, psu zakładam obrożę, podpinam smycz i schodzę na dół.
Mija mnie wychodzący z kuchni ojciec, mierzy mnie wzrokiem, jednak powstrzymuje się od zbędnych komentarzy. Wzdycham z ulgą, ponieważ obawiam się, że w tym momencie mój zapas ostrych odpowiedzi jest stosunkowo niewielki.
Nie zdążam wyjść z psem, zanim obok mnie pojawia się Will. Bez słowa wychodzimy na zewnątrz. Wilgotne powietrze zwiastuje chłodniejsze, jesienne dni. Biorę głęboki oddech, zapach opadłych liści miesza się z chłodem poranka. Wychodzę poza posesję, zanim chłopak wyprowadza samochód, aby pies mógł się swobodnie załatwić przed zapakowaniem go do auta.
Utwierdzam się w tym, że droga do stajni jest komfortowa i nie zajmuje wiele czasu, nawet doliczając konieczność wydostania się z przedmieści. Słońce powoli wydostaje się zza chmur, oblewa blaskiem okoliczne łąki i lasy, malując przed moimi oczami piękny, jesienny krajobraz. Całą drogę milczymy, lecz wydaje mi się, że dla żadnego z nas cisza nie jest uciążliwa. Nie znamy się, nie mamy pojęcia o czym moglibyśmy rozmawiać, a ciężar ostatnich wydarzeń i całej tej pokręconej sytuacji ciężko wisi nam nad głowami i oboje nie mamy ochoty jeszcze tego ruszać. Jest to pewna nić porozumienia między nami, mam dzięki temu dobre przeczucia, że z czasem stworzymy zgrany duet, może nawet będziemy w stanie traktować się jak faktyczne rodzeństwo. Zdaję sobie sprawę, że prowadzenie wojny ze wszystkimi w tym domu nie wyjdzie mi na dobre, bez wsparcia i sojuszników polegnę przy pierwszej okazji.
Na stajennym parkingu widzę kilka aut. Nie mam pojęcia, czy wszystkie należą do właścicieli koni, czy może pracowników lub osób, które pobierają tu lekcje jazdy konnej. Mam niewielką nadzieję, że uda mi się jeszcze pozostać niezauważoną. Podaję chłopakowi smycz psa i wspinam się po kilku stopniach, prowadzących z parkingu na dziedziniec przed budynkiem stajni.
- Hej, hej! Will! - podnoszę głos, energicznie machając mu ze szczytu schodów. Casper stoi w ich połowie, na tyle, na ile pozwala mu długość smyczy i patrzy na mnie zdezorientowany. Przyglądam się uważnie postawie chłopaka, widzę jego zaciśniętą szczękę oraz napięte mięśnie. Zdziwiona jego zmianą nastroju, podążam za jego spojrzeniem, szukając przyczyny jego zachowania.
- Przepraszam... - mruczy, potrząsając głową i dopiero zauważa, że stoję już na górze, a to ja z naszej dwójki mam niesprawną kostkę.
- Zostajesz? Jak tak, to chociaż oddaj mi psa - syczę, lekko zirytowana jego zachowaniem. Nie zapytałam ile czasu mam na pobyt tutaj i czy niczego nie planuje w drugiej połowie dnia, więc wolałabym raczej nie zwlekać z tym, co mam do zrobienia.
- Idę, już idę - mówi szybko, odwracając się jeszcze na moment w stronę oddalającej się postury jakiegoś chłopaka. Wywracam oczami i czekam chwilę, po czym razem idziemy do budynku.
Zabieram ze swojej paki lonżę i kawecan, po czym ruszam ze sprzętem do swojego boksu. Koń wita mnie radosnym rżeniem i chaotycznym machaniem łba w górę i dół.
- Hej, jak tam nowy dom? U mnie mocno średnio - kończę szeptem, całując chrapy konia ponad drewnianymi drzwiczkami. Zaglądam do środka, z zadowoleniem zauważam prześcieloną słomę, a wiadro po śniadaniu wisi na zewnątrz boksu, chociaż jest względnie wcześnie, stajenni już zrobili swoją robotę.
- Ale piękny... - Will przyznaje z podziwem, wpatrując się w zwierzę.
- No wiem, w końcu mój - uśmiecham się szeroko, zakładając tęczowy kantar na łeb zwierzęcia, po czym wyprowadzam go z boksu. Blondyn natychmiast odskakuje jak oparzony na taką odległość, na jaką pozwala mu smycz. Casper już zdążył się położyć pod boksem i spokojnie obserwuje otoczenie. Większość swojego życia spędził w takich miejscach, dzięki czemu nie robią one na nim żadnego wrażenia.
- No nie mów, że się boisz - zakrywam usta dłonią, aby ukryć chichot. Nie widziałam nikogo na stanowisku do przygotowywania koni, jednak nie mam ochoty z bolącą kostką prowadzić konia przez całą długość stajni, więc przekładam jedynie uwiąz przez kraty boksu.
- To nie powiem - chłopak śmieje się, wypuszcza smycz z dłoni i na wszelki wypadek odchodzi jeszcze dwa kroki do tyłu.
- To już wiem, kto mi ruszy tego leniwca, skoro ja minimum do końca tygodnia mam wolne - wykrzywiam usta w cwanym uśmiechu, patrząc chytrze na chłopaka i wysuwam kontuzjowaną nogę bardziej przed siebie.
- Nie, nie, na pewno nie! Nawet o tym nie myśl - zaprzecza, machając rękami i kręcąc głową jednocześnie.
- Mhm... No dobrze, chociaż przypilnuj go chwile - bez ostrzeżenia wciskam mu końcówkę uwiązu, jedynie przewleczonego przez pręty boksu i najszybciej jak mogę z bolącą kostką odchodzę w głąb stajni. Słyszę jeszcze jak chłopak z wyraźnym przerażeniem w głosie uspokaja spokojnego konia... Zawsze to jakieś wyjście.
Wracam do niego z siodłem, ochraniaczami i szczotkami. Staram się jak mogę, aby powstrzymać śmiech, na widok konia z chrapami przy włosach chłopaka, który jest sino-blady ze strachu i chyba nawet nie oddycha.
- Jak mogłaś mi to zrobić - Will jęczy półgłosem, nie ruszając się ani o milimetr. Nie jestem pewna, czy go sparaliżowało ze strachu, czy po prostu boi się, że przy jego najmniejszym ruchu, to ogromne zwierzę się na niego rzuci.
- Wybacz - robię skruszoną minę i kulę ramiona, aby zaraz po tym parsknąć śmiechem. Podaję mu szczotki, sprawnie czyścimy Akryla na błysk, a następnie go siodłam, jednocześnie starając się jak najprościej wytłumaczyć i objaśnić wszystko, co robię.
Po omówieniu wszystkich części siodła, założeniu ochraniaczy, idziemy razem na jeden z wielu maneży do wyboru. Wchodzimy na ten najmniejszy, czysty, bez porozstawianych przeszkód, tylko z kilkoma drągami, a co najważniejsze - pusty.
- Chwile go polonżuję, niech spuści trochę pary, żebyś ziemi nie całował - puszczam do niego oczko i podaję mu kask, po czym kieruję konia na koło. Akryl mimo ostatnich leniwych dni nie ma chęci na wariactwa, więc po pierwszym, spokojnym galopie przywołuję go do siebie. Podpinam popręg i wydłużam puśliska najbardziej jak się da, żeby ułatwić chłopakowi wsiadanie.
- Lewa stopa w strzemię a dłońmi złap się łęków siodła - instruuję go, przytrzymując konia za kawecan. - Poczekaj chwilę, złapię za drugie strzemię. Okej, teraz odbij się z prawej nogi i przerzuć ją nad siodłem - mówię dalej, na tyle, na ile jestem w stanie obserwując jego poczynania.
- No i pięknie - komentuję, gdy miękko ląduje w siodle. Reguluję mu długość puślisk i poprawiam bat w dłoni.
- Na co ja się zgodziłem - wzdycha, trzymając się kurczowo siodła, na co parskam śmiechem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top