Utahraptor

These creatures were here before us. And if we're not careful, they're gonna be here after."

Te stworzenia były tu przed nami. I jeśli nie będziemy ostrożni, będą również po nas."

~ Ian Malcolm, „Jurassic World: Fallen Kingdom"

pół roku wcześniej

5 sierpnia 1993 (czwartek), 10:28 czasu górskiego

Great Salt Lake Desert, Utah

Ciepły, suchy powiew przetoczył się nad gruntem niosąc ze sobą pył. Dean przytrzymał kapelusz, osłaniając oczy – spojrzał na zegarek na ręce, wskazówki pokazywały niecałe wpół do jedenastej przed południem, słońce stało już wysoko na bezchmurnym niebie, nad terenem graniczącym z pustynną Nevadą, w samym środku gorącego lata. Nieczęsto znajdowało się w całości szkielet utahraptora, nawet jeśli to groziło słonecznym udarem. Ciągle nie miał skanu kości, NAPRAWDĘ wydawało się jednak, że dinozaur, którego odkryli, przez miliony lat czekał na nich w skalnej powłoce nienaruszony.

Pobiegł do rozstawionego trzysta metrów od stanowiska białego namiotu.

– Wody? – Jo rzuciła mu butelkę, zręcznie złapał ją i odkręcił korek. Na monitorze komputera, który zajmował więcej miejsca niż lodówka i miał nieskończenie wiele grubych kabli wygenerował się obraz skamieniałości, a właściwie trójwymiarowy fragment wnętrza Wielkiej Słonej Pustyni, w plejstocenie będącej wielkim słonym jeziorem Bonneville. Obraz generowały rozchodzące się pod powierzchnią gruntu fale dźwiękowe.

– I tu cię mamy, skurwysynie – Benny zaklął, biorąc się przed monitorem pod boki. – Kompletny szkielet – pokiwał głową, ni to nie wierząc, ni podziwiając. – Niesamowite. I bardzo dobrze, bo jeszcze jeden taki denny rok i nie mielibyśmy za co przejechać z Wyoming do Montany!

– Kompletne uzębienie – Dean zapomniał o męczącej go suchości w gardle, z otwartą butelką podszedł do komputera, by przyjrzeć się lepiej, nie zdążył wziąć z niej nawet łyka. – Tu – pokazał coś palcem na ekranie. – Infekcja. Ja pieprzę, koleś potrzebował dentysty.

Nawet po tak długim czasie, po całych epokach w dziejach Ziemi w szczęce utahraptora wciąż widoczne były zmiany, jakie dokonały się w niej w wyniku poważnej choroby zęba. To biedne zwierzę musiało się za życia nacierpieć.

– Długość?

– Z ogonem czy bez?

– Z. Dochodzi do dziesiątki?

– Znowu zawyżasz rozmiar, Dean – Jo docięła mu, zignorował to.

– Niemal siedem metrów. I tak jest bydlę spore.

Zatrzymał wzrok na wysokości przerażającego szpona długiego na czterdzieści centymetrów, to śmiercionośne narzędzie sterczało z drugiego palca u prawej stopy. Wyposażony w nie, zwinny, niewiarygodnie szybki i silny utahraptor dopadał i powalał ofiarę nierzadko większą od niego samego, ten długi pazur tonął w jej ciele. Zostawała rozpruta, przez głębokie cięcie wylewały się flaki, ofiara... konała w męczarniach. Drapieżnik pożerał ją na żywca.

Z dwojga złego życzyłby sobie skończyć w paszczy t-rexa, przynajmniej połykał na raz.

– Dzwonię do BYU – Benny Lafitte wyszedł z namiotu w prażące słońce. – Może dostaniecie w tym miesiącu swoje wypłaty.

Wreszcie przytknąwszy wargi do plastikowej butelki Dean przez chwilę nie spuszczał wzroku z ekranu, by ostatecznie oderwać go od niego po paru sekundach i popatrzyć za odchodzącym szefem. Benny nie był złym kierownikiem, miał po prostu pieskie szczęście i brał się za kopanie w złych miejscach. Coś, co wyglądało z pozoru obiecująco okazywało się jeszcze jednym compsognathusem, muzea nie świeciły oczami na kości compsognathusów. Muzea chciały t-rexów. Wielkich gęb pełnych zębów, Montana, gdzie kopano ich najwięcej, oblegana była pod tym względem od dawna.

Przełknął, zakręcił butelkę, to on zaproponował, żeby spróbować w Utah, tutejsze tereny zbudowane były pod warstwą pyłu ze skał osadowych, dla pozostałości z ery dinozaurów idealnych. W Utah znajdowano już raptory, doktor James A. Jensen, znalazca pierwszego w historii utahraptora założył tu w latach siedemdziesiątych własne Brigham Young University Museum of Paleontology, w skrócie BYU wspomniane przez Benny'ego. Jako zupełnie niewykluczona jawiła się możliwość odnalezienia w tej okolicy większej ich ilości. Utahraptorów. I proszę, jednego namierzyli po tygodniu, bo Dean miał do tej roboty smykałkę, intuicję, której nie sposób wyuczyć się na żadnych studiach. Z tym się rodziło – a Dean Winchester, och, zdecydowanie urodził się, by kopać dinozaury.

– To co, oblewamy to? – Jo podążyła za nim na zewnątrz namiotu. Na północny zachód od ich położenia ciągnął się górski łańcuch. – A więc nasz bourbon jednak się nie zmarnuje.

– Raptory polowały w grupach – odpowiedział jej, totalnie nie na temat, wykręciła oczami i trzepnęła się rękami po kieszeniach dżinsów. Wzbił się z nich w powietrze pustynny pył.

– Naprawdę, koniecznie musisz?

– Definiowały je rozwinięte zachowania stadne i inteligencja dorównująca dzisiejszym delfinom czy szympansom. Nie wierzysz mi? – uniósł brew na widok jej sceptycznego spojrzenia. – Czytam książkę paleontologa z Montany, facet specjalizuje się w welociraptorach. Uważa, że polowały zastawiając pułapkę, podczas gdy jeden osobnik skupiał na sobie całą uwagę od przodu, dwa inne przypuszczały atak z boków, kompletnie niespodziewanie. Próbuje nawet rekonstruować przebieg ataku welociraptorów na dorosłego tarbozaura i w teorii udowadnia, że byłby możliwy do przeprowadzenia!

– Inteligentne raptory? – w głosie Jo zabrzmiał jeszcze większy sceptycyzm. – Pustynny upał nie służy ci, Dean-o. Albo za dużo nad tym myślisz – przyłożyła dłoń do jego spoconego czoła, udając, że sprawdza, czy nie ma gorączki, chłopak odtrącił ze złością jej rękę. – Życie to nie tylko dinozaury!

Śmieszna rzecz do powiedzenia komuś, kto nigdy nie widział siebie w niczym innym. Fascynowały go odkąd pamiętał, właściwie wiązał z nimi jedne ze swych najwcześniejszych wspomnień, bawił się w piaskownicy, udając, że kopie. Odnajdywał ogrodowy sprzęt mamy i upierał się, że łopatka to kość udowa karnotaura, a grabki przednia łapa spinozaura. Opuściwszy rodzinny dom w Kansas w końcu nie musiał już udawać, nie musiał sobie niczego wyobrażać. Naprawdę kopał skamieliny. A może jednak to i owo musiał być sobie w stanie wyobrazić? W końcu miał do dyspozycji jedynie szkielety, to, jak te zwierzęta niegdyś wyglądały, obite mięśniami, skórą, piórami, tak czy inaczej pozostawało wyobraźni.

Interesował się raptorami, przerażały go i wprawiały w podziw zarazem. Czuł przed nimi respekt. Teoria Alana Granta, ta o ich wysokiej inteligencji, rozpaliła jego umysł do czerwoności – na samą myśl o ataku tak perfidnym, tak nikczemnie opracowanym, jak ten, który opisał Jo, przechodziły go dreszcze. Ponownie, tych bestii nie chciałby spotkać na swojej drodze. Należało się ich obawiać dużo, dużo bardziej niż tyranozaura.

Pył wzniósł się wokół nich w górę pod wpływem nagłego ruchu powietrza.

– Co się dzieje? – Jo zagłuszył huk, to było śmigło helikoptera. Przeleciał nad nimi, wzniecając potężne chmury kurzu.

Dean spojrzał błyskawicznie ku stanowisku.

– PRZYKRYĆ SZKIELET! – ryknął, rzucając się biegiem ku grupce pracujących tam ludzi, pozastygali jak kołki, zdziwieni nie mniej niż on. – RUSZYĆ DUPSKA, ZASŁONIĆ GO!

Jakby wyrwali się spod hipnozy. Chwycili za brezent, zwykle służący do przykrywania stanowiska na noc i naciągnęli go na kości w ostatniej chwili uchroniwszy je przed ponownym zasypaniem; Dean pomógł im, naciągając brezent w swoją stronę, helikopter zawisł nad idealnie płaskim terenem niecałe pół kilometra dalej i począł opadać, pył nie przestawał się wznosić. Po całym dniu pracy na wykopalisku miało się go wszędzie, tym razem Dean mógł być pewny, że znajdzie się go podwójna ilość. Podniósł się znad stanowiska i pobiegł, by pomachać do pilota.

– WYŁĄCZ ŚMIGŁO! NO WYŁĄCZ! – Pilot wzruszył ramionami, jakby nie wiedział, o co mu chodzi. Śmigło zwolniło. Drzwi maszyny rozsunęły się i wysiadł z niej brunet w białej koszuli i czarnych spodniach od garnituru, i okularach przeciwsłonecznych, z walizką w ręce. Słońce odbiło się od srebrnego rolexa na nadgarstku, nie dało się go z niczym pomylić. – Jesteś idiotą? – Dean przywitał go, ani myśląc o uprzejmościach. W głowie się mu nie mieściło, że ktoś mógłby być nierozgarnięty na tyle, by przylecieć helikopterem wzniecającym kurz na pustynne wykopaliska. – Hej, mówię do ciebie! – odezwał się głośniej, jako że nieznajomy mężczyzna bardzo wyraźnie go zignorował.

Zatrzymał się i westchnął, teatralnie.

– Są tu jacyś dorośli? – spytał, poprawiając okulary. – Czy same dzieci bawią się w tej piaskownicy?

Że co kurwa?

Zatkało go. Dobrze, że w polu widzenia zamajaczył Benny, bo na serio zapomniał na moment języka w gębie.

– Można wiedzieć, o co chodzi? – Benny wyciągnął do niego rękę. – Benny Lafitte. Kierownik wykopalisk.

– Firma InGen. Nazywam się Castiel Hammond – brunet uścisnął mu dłoń. – Możemy porozmawiać?

– Co to za kretyn? – Jo dołączyła do Deana, otrzepując ręce. Pył obsypał jej twarz, osiadł we włosach i na brwiach.

– Nie chcę być nieuprzejmy – Benny przepuścił gościa w drzwiach swojej przyczepy, pozwolił mu wejść i wskoczył za nim do środka; zamknął drzwi, żeby nie wpuszczać ciepła. Przyczepę chłodziły wiatraki, których na zewnątrz ze względu na skwar i pył nie byłoby sensu używać. – Nikt nie zapowiadał wizyty. Właśnie znaleźliśmy szkielet, a to oznacza sporo roboty...

– Będę się streszczał – mężczyzna przerwał mu, bez cienia serdeczności. – Mój czas również nie jest nieograniczony. – Nie pytając o zgodę zrobił sobie na blacie miejsce na walizkę, przesuwając po nim wszystko, co się na nim znajdowało, otwartą książkę, notatki, niedojedzoną kanapkę. – Otwieram na wyspie na zachód od Kostaryki park – powiedział, z westchnięciem zdejmując okulary. Jego oczy były czysto niebieskie. – Ale do dalszego wkładu inwestorów potrzebna jest pochlebna opinia kogoś w temacie. Nie ufają mi. Ktoś musi mnie poprzeć.

– Kogoś w temacie... czego właściwie?

– Dinozaurów – kliknęły zatrzaski walizki. – Wiem, że borykacie się z problemami finansowymi. Mam swoje źródła – uprzedził pytanie, skąd. – Suma w tej walizce to czterysta tysięcy amerykańskich dolarów. Powiedziałem coś śmiesznego? – obruszył się, bo Benny parsknął śmiechem.

– Przepraszam – Lafitte obtarł kciukiem oczy. – Ale komu potrzebni inwestorzy, gdy jesteś od tak gotów zapłacić komuś czterysta kawałków?

– To nie jest inwestycja za czterysta kawałków – Castiel zamknął walizkę. – Raczej za parę miliardów. Bardzo bym chciał być w stanie pokryć ją z własnej kieszeni, nieszczęśliwie jednak jestem uzależniony od innych. Przy odrobinie szczęścia wystartujemy za rok.

– Przy odrobinie szczęścia? Czyli jeśli ja dam się kupić? Proszę mi wybaczyć, powaga – Benny odwrócił się, przepraszając gestem ręki. – Ale to utahraptor. Wokół może być ich więcej i nigdzie się stąd póki co nie ruszam.

– A gdybym finansował pańską pracę? – Hammond nie pozwolił mu wyjść. Benny przystanął. – Przez następne trzy lata? Cztery lata – poprawił się, dostrzegłszy zawahanie. – Nie musiałby pan martwić się o nic. Cztery lata kopania z dowolnym skutkiem i ja za to płacę.

Problem polegał na tym, że niektóre dziedziny jak fizyka jądrowa opłacał rząd, inne, nieprzydatne wojsku jak paleontologia, miały szansę powodzenia tylko jeżeli ktoś objął nad nimi patronat. Innymi słowy, zależały od sponsorów. Tak długo, jak nie miałeś na sprzedaż kolosalnego kościotrupa mezozoicznego drapieżcy alfa zależałeś od nich całkowicie. A i podobnego kościotrupa za coś trzeba było z ziemi wydobyć. Benny nie był głupi. Dziś miał kości utahraptora, jutro mogłoby się okazać, że jednak nie ma już w pobliżu ani jednego i co wtedy? Znów byłby spłukany, znów nie miałby czym zapłacić za przewóz sprzętu, ani swoim uczniom za pracę. Tę propozycję należało poważnie rozważyć.

– Załóżmy, że bym się na to zgodził – odparł, ostrożnie. – Rozumiem, że chodzi o lot na tę wyspę, może nie?

– Absolutnie.

– Wolałbym zostać w Utah. Ale mam pod sobą paleontologa, kurewsko zdolnego, godnie zajmie moje miejsce. Mogę za niego ręczyć.

Castiel patrzył na niego przez chwilę, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wreszcie westchnął raz jeszcze.

– Niech będzie. Zawołasz go?

Drzwi przyczepy otworzyły się, Dean zajrzał do środka.

– Uhm, Benny. BYU oddzwania.

– Tak! Idę – Benny poderwał się z miejsca, jak gdyby perspektywa opuszczenia przyczepy nigdy nie wydawała się bardziej kusząca. Chciał znaleźć się jak najdalej od Castiela Hammonda i jego walizki wypchanej szmalem, nie był typem biznesmena. Potrzebował forsy, co nie oznaczało, że byłby zdolny zagrać w jej imieniu na giełdzie, czy zainwestować w cokolwiek. Nie znał się na tym. Cieszył się, że dobił targu i niech Dean radzi sobie dalej. – Dean, dokończysz za mnie tę rozmowę? Poleciłem cię jako lepszego specjalistę ode mnie.

– Co? – chłopak wyraźnie się zdziwił, Castiel Hammond wtrącił się również, tyle że Lafitte zdołał już znaleźć się poza zasięgiem chłodzących przyczepę wiatraków.

– Moment, nie taka była umowa! – brunet zawołał za nim, nikt mu nie odpowiedział. Benny sobie poszedł. – To są jakieś jaja – Hammond potrząsnął głową, spojrzał na Deana, spode łba. Przez dobrych pięć sekund słychać było tylko terkotanie wiatraków i krzyki dobiegające z zewnątrz. Ze względu na dużą powierzchnię pustyni i rozstawione daleko od siebie bazy, stanowiska, przyczepy wszyscy pracujący na wykopaliskach przeważnie do siebie krzyczeli. – Masz wykształcenie paleontologiczne? – padło, Dean przewrócił oczami. Domknął drzwiczki do przyczepy, godząc się z faktem, iż został w niej z tym bucem sam.

– Pierwszy stopień.

– Gdzie studiujesz?

– Na University of Kansas. Mogę wiedzieć, o co chodzi? Wcale nie jestem lepszym specjalistą od Benny'ego, nie wiem, czemu tak powiedział. To przecież on kieruje wykopaliskami.

Ktoś przeszkodził im w tej pogawędce, dzwoniąc na castielową słuchawkę. Żmijowatego głosu, jaki odezwał się w jego uchu Cas nie mógłby nie rozpoznać – główny inwestor w sprawie parku na wyspie Nublar, Richard „Dick" Roman z Roman Enterprises, żądając od Casa specjalisty dał mu na jego znalezienie bardzo mało czasu. Mieli spotkać się na Nublar wszyscy razem już w tę sobotę, zatem za dwa dni, Castiel nie miał możliwości, by przebierać i zastanawiać się. Musiał brać, kogo się dało. Był pod ścianą.

Hammond? – żmijowaty głos przywodził na myśl jaszczura. Richard Roman przypominał jaszczura z wyglądu, wszystko się więc zgadzało. – Wylatuję z Philadelphii.

Cas nie opowiedział od razu.

– Pomyślnego lotu – odparł, w końcu.

Nie podlizuj mi się tu. Znalazłeś paleontologa?

– Yhm.

Przywieź dwóch. Kandydat z Nowego Jorku zrezygnował w ostatniej chwili.

– Co? Przecież, jak mam teraz...

Dwóch, Hammond. Do zobaczenia w sobotę.

Połączenie zostało zakończone. Terkotanie wiatraków, pieprzone terkotanie.

– Castiel Hammond – przedstawił się ze zrezygnowaniem blondynowi o zielonych oczach, całemu zasypanemu pustynnym pyłem, spalonemu słońcem. Dean miał bardzo ładną, opaloną twarz, czasem ludzie w wieku lat dwudziestu wyglądają na trzydzieści, to nie był ten przypadek. Blondyn był młody i wyglądał młodo, nie miał pojęcia, co na to powie Roman.

– Dean Winchester – Dean w zamian przedstawił się również, ze zmarszczonym czołem, rąk sobie nie podali. – Więc o co chodzi?

– Nie znoszę się powtarzać.

– Nie moja wina.

– W sobotę pewien bogaty człowiek z wkładem w moją inwestycję odwiedzi kostarykańską wyspę, na której otwieram park tematyczny. Temat ten oczywiście wiąże się ściśle z waszą pracą. Mam przywieźć ze sobą kogoś, kto obejrzy go z nim i wyrazi swoją opinię, najlepiej pozytywną. Wtedy inwestycja będzie kontynuowana. Twój szef wskazał jako kandydata na to stanowisko ciebie, podając za argument twoje kompetencje, szczerze w nie wątpię, jednak goni mnie czas i nie mogę już jeździć po kraju, szukając kogoś innego. Spakujesz się i pojedziesz ze mną, a ja w zamian zobowiązuję się przez jakiś czas pokrywać koszty tej... – wskazał za przysłonięte roletą okno. – Grzebaniny.

Cisza.

– To przekupstwo.

– Raczej biznes. Ale nie będę o tym z tobą dyskutował, zważywszy, że nigdy nawet nie widziałeś na oczy pieniędzy, o jakie toczy się rozgrywka.

– Możesz przestać mnie obrażać?

– To tylko stwierdzenie faktu.

– Nic o mnie nie wiesz. Może sypiam na co dzień z bogatymi sponsorami.

– Nie byłbyś tutaj, więc nie.

– A gdybym przespał się z tobą?

– Musiałbym prosić o akt urodzenia. Nie daj Boże okażesz się nielegalny.

Parsknięcie, z niedowierzaniem.

– Powiedziałem ci, że studiuję! To ile mogę mieć według ciebie lat?

– Nie jestem dobry w takich rachunkach.

– Mam dwadzieścia trzy!

– To ciągle gówniarz. Nie ma z czego być dumnym – mężczyzna przeszedł koło niego, zabrawszy z blatu walizkę. Zapachniało drogimi perfumami, facet był seksowny, miał ładne, niebieskie tęczówki, których nie zasłaniały już przeciwsłoneczne okulary; tylko co komu po bezczelnym seksownym chamie? – A ja nie pieprzę małolat – zatrzymał się, przy drzwiach prowadzących z przyczepy na pustynię. – Masz na spakowanie się dwadzieścia minut, czekam w helikopterze. I zabierz koleżankę, tę blondynkę.

– Jo?

– Zmieniły mi się plany, potrzebuję dwóch... specjalistów.

Jo wysłuchała wszystkiego bez cienia reakcji – zapewne podobnie do Deana traktowała całą sytuację jak próbę zwykłego przekupstwa, bo w końcu jak inaczej nazwać umowę, na mocy której ktoś wykłada pieniądze, by ktoś inny ocenił pozytywnie jego projekt? Popatrzyła na Benny'ego, BYU miało wysłać kogoś do nich nazajutrz z samego rana. Zainteresowali się szkieletem. Nie było opcji, by Benny jako kierownik opuszczał teraz Utah.

– Sprzedajesz nas – zarzuciła mu, prychnął w odpowiedzi.

– Nie chodzi tylko o mnie, chodzi i o was! Jak długo utrzymamy się z kopania utahraptorów? Nie wiemy, ile ich tu jest. Może nie ma już żadnego. Wykopaliska to jedna wielka zagadka, a on chce nam płacić niezależnie od efektów. Dajcie spokój. Odpalę wam z tego procent.

– Na leczenie malarii – Dean burknął, pakując się, nigdy nie był w Kostaryce. W ogóle nie był bliżej równika niż Port Aransas w Texasie, gdzie spędzał raz wakacje, nie był pewien, co powinien ze sobą zabrać. Wrzucił do torby dwie henley, jeden T-shirt, kamizelkę, czyste bokserki i cisnął na to wszystko książkę Granta o raptorach.

– Kraje pod równikiem są podobno całkiem spoko – Jo zabrała mu kapelusz i założyła go na głowę sobie. Uruchomione na powrót śmigło helikoptera posłało na nich nowe porcje pustynnego pyłu.

– Masz na myśli pełne węży i pająków wielkości twojej głowy. I można do nich dotrzeć jedynie w tych metalowych puszkach śmierci.

Nie znosił latać. Nigdy wcześniej nie leciał co prawda helikopterem, nie miał jednak wielkich oczekiwań – wręcz przeciwnie, nieprzyjemnie spodziewał się, że w tym gówienku ruch odczuwał będzie niepomiernie bardziej niż w normalnym samolocie. Samolot, kiedy już osiągał odpowiedni pułap, zdawał się przynajmniej w miarę stabilny. Puszka śmierci. Jak nic.

– Dokąd teraz lecimy? – wślizgnęli się na siedzenia naprzeciw Castiela i Jo zagadnęła go, nawet na nich nie spojrzał, zajęty pracą na laptopie.

– Do Sacramento. Mam tam prywatne lotnisko.

Pasy. Dean zapiął swoje, beznadziejnie pewien, że jeśli maszyna spadnie, tak czy inaczej, z nimi czy bez, będzie miał przesrane.

Cóż, to stało się szybko.

6 sierpnia 1993 (piątek), 5-gwiazdkowy Secrets Papagayo Hotel

Kostaryka

9:51pm (21:51) czasu środkowoamerykańskiego

Dean poczuł, jak palce Castiela Hammonda zaciskają się na przedzie jego szlafroka i w następnej chwili boleśnie uderzył plecami w ścianę luksusowej sypialni w luksusowym egzotycznym kostarykańskim hotelu. Castiel przycisnął mu ramieniem gardło, ich twarze znalazły się na jednym poziomie i donikąd nie mógł pójść.

– Dobierz – warknięcie – swoje następne słowa z rozwagą... Winchester.

Zaczęło się od tego, że przylecieli do Kostaryki. Na lotnisku Juan Santamaria wylądowali po drugiej popołudniu, do hotelu dotarli trzy godziny później – nie byle jakiego hotelu, o nie, Cas zarezerwował apartamenty w najdroższym możliwym miejscu w pobliżu San José jakie widać udało mu się znaleźć. Pięciogwiazdkowym miejscu. W początkowym założeniu wieźć miał ze sobą jedną osobę, apartamenty były więc dwa i to w głównym stopniu TO zwolniło koła tego szalonego pociągu, i wpłynęło na wszystko, co wydarzyło się później.

Bo apartament dostała Jo.

Na kanapę – Cas warknął na Deana, tak szybko, jak szybko znaleźli się razem w jednym apartamencie, tym apartamencie, który mieli między siebie na tę jedną noc podzielić. Był to salon, łazienka i duża sypialnia z dużym łóżkiem naprzeciwko dużego okna wychodzącego na ocean, gdyby nie klimatyzacja, gotowaliby się od tropikalnego upału. Na szczęście w hotelu było przyjemnie chłodno.

Ja? – Dean popatrzył na niego, wnosząc do sypialni swoją torbę. Rzucił ją na łóżko. – Jestem młodszy. Młodszym się ustępuje.

Głupszym.

Wiesz co? Pierdol się – obszedł łóżko, perfekcyjnie zaścielone i walnął się na nie, w pełnym ubraniu, w pełnym obuwiu. Ramiona podłożył sobie na miękkich poduszkach pod głowę, nogi skrzyżował stopa za stopę. – Nie muszę cię słuchać. Chcesz, żebym spał na kanapie? Zmuś mnie, w dupie cię mam.

Spodziewał się, że Castiel spróbuje się z nim przegadywać, ale nie. Mężczyzna nie odpowiedział mu na to nic, odwrócił się tylko nie kontynuując już tej rozmowy.

Wspaniałomyślnie postanowiwszy podbić mu rachunek za pobyt do dziewiątej wieczorem Dean skorzystał w hotelu właściwie ze wszystkiego, co miał do zaoferowania – spędził godzinę na basenie, w barze wypił drinka, w pojedynkę pobawił się bilardem i zajrzał na siłownię, a na koniec wzruszył ramionami na propozycję super odprężającego hawajskiego masażu lomi lomi, według zapewnień „przynoszącego uczucie błogości i zaspokajającego potrzebę kontaktu fizycznego". Cokolwiek miało to znaczyć. Hotel był tropikalny i w takim klimacie został utrzymany, egzotyczna roślinność gdzie nie spojrzeć, sagowce, daktylowce, niespotykane kwiaty o wyrazistych kolorach. Słomiane parasole. Siedząc w jacuzzi rozmyślał nad tym, czy nie byłoby dobrze uwieść Castiela Hammonda, żeby się przy nim ustawić. Kusząca wizja. Spędzałby zapewne w takich egzotycznych kurortach co drugi weekend i o nic nie musiałby się martwić. Tępo wbił wzrok w gorące bąbelki, na myśl o mamie. Nie musiałaby już pracować.

Westchnął, wycierając się ręcznikiem i zakładając szlafrok i klapki, by wrócić w nich do apartamentu. Pieniądze przydałyby mu się, oczywiście, że tak, upadanie do roli gold digger nie było jednakże czymś, do czego by aspirował. Miał swoją godność. Klapki klapały na hotelowej wykładzinie, gdy wracał w nich korytarzem pod jego i Castiela numer pokoju; zatrzymał się pod apartamentem Jo i na próbę nacisnął klamkę jej drzwi. Były zamknięte. Nasłuchiwał przez chwilę, za drzwiami nic się jednak nie poruszyło. Jo poszła na zabiegi spa i wyglądało na to, że jeszcze nie wróciła.

A więc resztę wieczoru spędzić miał z Castielem, czy tego chciał czy nie i to na powierzchni zdecydowanie mniejszej, niż wymagałoby przerośnięte ego tego faceta. Świetnie.

Wszedł do pokoju, Cas pracował na laptopie. Znowu.

Odkładasz to czasami? – Dean zaczepił, w apartamencie panował półmrok rozświetlony jedynie paroma kinkietami. Ocean szumiał za oknem, skądś dobiegała przytłumiona muzyka. Na plaży odbywała się wieczorna potańcówka.

Stuk, stuk, stuk. Stukanie w klawiaturę.

Kiedy uprawiam seks. Pokazać ci?

Dzięki, już zaspokoiłem potrzebę fizycznego kontaktu. Ten lomi masaż? – wyjaśnił, bo z jakiegoś powodu brunet podniósł na niego wzrok. – Genialny. Fajnie rozluźnia dupę, jak ktoś ma w nią wsadzony kij. Powinieneś spróbować.

Prawie drgnął, wbrew swojej woli, na trzask zatrzaskiwanego laptopa – powiedział coś, co zdenerwowało Hammonda, chciał się podroczyć, niekoniecznie taka była jego intencja, by wkurzyć typa. Castiel wstał, odkładając laptopa na kanapę. Instynkt przetrwania uruchomił się w blondynie, każąc mu cofnąć się o krok.

Nie mam kija – Cas przedrzeźnił go, idąc w jego stronę. – Mój dziadek, John Hammond, założył InGen, kiedy ciebie nie było na świecie. Na początku było to małe laboratorium – stanął przed Deanem i wyciągnął rękę, ciało Winchestera zamarło, w oczekiwaniu na to, co się stanie. Nic się nie stało. Cas sięgnął za niego i złapał stojącą na stoliku za nim brandy. – Dziś jest ogromnym przedsiębiorstwem, przodownikiem na rynku biotechnologicznym. Ostatnim życzeniem dziadka było doprowadzenie do otwarcia parku, nie zdążył osiągnąć tego przed śmiercią. Spadło to na mnie. – Otworzył butelkę. Delikatny powiew wdzierał się przez otwarte okno do środka, zasłona falowała. – Pracuję, żeby dotrzymać danego mu słowa, obiecałem, że otworzę park. Odbieram setki telefonów dziennie, przelewam milion za milionem, mam je na koncie, a nie mam ich kiedy wydawać. Jestem zmęczony. Chciałbyś się ze mną zamienić? Proszę bardzo. Życzę ci powodzenia.

Pociągnął z butelki łyka. Dean przełknął ślinę.

Więc to jest twój problem? Za bardzo kochałeś dziadziusia?

Nie powinien był tego mówić, sam nie wiedział, czemu wymknęło mu się z ust. Chyba próbował powiedzieć coś błyskotliwego, nie zabłysnął. Nie zabłysnął ani trochę.

Uderzył plecami o ścianę. Oddech Casa owionął go, ciepły, alkoholowy.

Dobierz swoje następne słowa z rozwagą... Winchester.

Dean spuścił z płuc powietrze, na jego nieszczęście masaż i kąpiel w jacuzzi sprzyjały wzwodowi, zamiast go utrudnić. Raczej nie powinien był być dumnym z faktu, iż podjarał go facet przyciskający go za gardło do ściany, lecz stało się. Klejnoty stwardniały mu w gaciach, nie było szansy, że Cas tego nie zauważy. Właśnie idiotycznie dał jednej ze swych pięćdziesięciu twarzy czystego zjebania ujrzeć światło dziennie, no cóż – podniecało go to. Podniecało go bycie przypartym do muru, oddech mu drżał, serce biło szybciej, niż powinno. Głośniej, niż powinno. Był pewien, że Castiel go słyszy. Musiałby być głuchy, żeby nie słyszeć.

Silne ciało Casa promieniowało ciepłem, wonią brandy zmieszaną z tymi eleganckimi perfumami, a także zmęczeniem, a mimo to ciągle był w stanie nie pozwolić Deanowi się ruszyć. Hot. Dean nie byłby sobą, gdyby się zamknął i nie otworzył ust, by szczekać, instynkt przetrwania poszedł się paść. Właśnie dźgał budzącego się smoka dzidą.

– Bo co? Co mi zrobisz? Nie zrobisz mi nic, potrzebujesz mnie.

Zmierzyli się wzrokiem. Usta blondyna wykrzywiły się w uśmiechu, to zdaje się pomogło Casowi podjąć ostateczną decyzję – szarpnął nim, obrócił i pchnął go na łóżko, pościel była chłodna. Nie zdążył nawet z zaskoczenia jęknąć, a Hammond znalazł się na nim, jego ciężar wgniótł chłopaka w materac. Złapał go za ręce, obie, wystrzeliły w powietrze jak gdyby Dean Winchester podjął próbę samoobrony, Castiel unieruchomił mu je za głową.

Blondyn sapnął.

– Ponoć nie pieprzysz małolat.

– Och, dla ciebie zrobię wyjątek. – Spojrzeli sobie w oczy. Cas dyszał ciężko, on też był już twardy, Dean widział to w jego spodniach. Penisa powiększonego do sporych rozmiarów. A mimo to zatrzymał się, przypominając sobie, że powinien o coś zapytać. O zgodę. Okej, Dean był denerwujący, ale on nie był gwałcicielem. – Chcesz tego? Możesz odmówić, jak nie chcesz.

– Uprzejme – jeszcze jedno sapnięcie. Czego by o nim nie mówić, świadczyło o nim dobrze, że pytał. – Ale nie dam ci satysfakcji.

– Bo niby sprawiłoby mi satysfakcję, gdybyś odmówił?

– Gdybym się przestraszył. Nie boję się seksu z tobą, Cas.

Cas. Castiel zmarszczył czoło, na to zdrobnienie, nikt go tak nigdy nie nazywał – nie miał nikogo na tyle bliskiego, tylko bliscy zdrabniają imiona. Zwykle zwracano się do niego po nazwisku. Nie miewał też nikogo, z kim mógłby się kochać, czy też raczej uprawiać niezobowiązujący seks, nie pamiętał, kiedy ostatnio uprawiał z kimś seks. Wbrew temu, co powiedział pracując na laptopie. A już na pewno lata nie uprawiał seksu z kimś równie młodym, równie... atrakcyjnym, co ten chłopak.

Dean Winchester był atrakcyjny. Nie o takiego specjalistę mu chodziło, ale do łóżka był fenomenalny.

– Co tak patrzysz, trafiło cię? – kąśliwa uwaga sprowadziła go na ziemię. – No posuń mnie.

Opadł na niego, zderzając z nim usta w pocałunku, nagłym, intensywnym pocałunku, prawie agresywnym, Dean zajęczał pod nim, niech go szlag, jeśli nie rozpaliło go to bardziej. Nagle dotarło do niego, jaką miał na to ochotę, jak bardzo brakowało mu takiej prostej cielesnej uciechy, jak seks, na co dzień nie miewał czasu, by o to dbać. Potrzeba było blondwłosej małolaty, by mu o tym przypomnieć. Przesunął dłońmi w dół po jego ciele, wzdłuż jego boków, poruszyli się na łóżku, ocierając się o siebie, ten pocałunek był niechlujny. Cas rozciągnął Deanowi ślinę po policzku. Chłopak dychnął ciepło.

– Na pewno masz tyle lat, ile mówisz?

– Kurwa, pokazać ci dowód?

– Nie trzeba – wyprostował się i pozostając na pościeli w prostym klęku rozpiął i zdjął z siebie koszulę. – Przez dwie dekady można zapomnieć, jak się wygląda w konkretnym wieku. – Złapał blondyna za kostki. Pociągnął go za nie w dół, jak lalkę, Dean poddał się temu, bezwładnie; zszedł z łóżka, żeby zdjąć spodnie. Rozpinał rozporek, patrząc na Winchestera, któremu oczy błyszczały z podniecenia, poza szlafrokiem i bokserkami nie miał na sobie nic. Jego opalone, młodziutkie ciało było obłędne. Castiel pokazał na bokserki, skopując spodnie z nóg. – Zdejmij je.

– A czemu ty nie możesz?

– Bo masz swoje dwie ręce.

– Nie dość, że cham, to jeszcze się rządzisz jak stara baba.

– Przestań mi pyskować – Cas złapał go za nadgarstek, ponownie. Ścisnął, okazując w ten sposób swoją dominację. – Szczeniaku. Rozbieraj się.

Puścił go, Dean zawarczał ze złością, przeciągając krawędź bokserek ponad nabrzmiałym fiutem. Castiel zabrał od niego bokserki i wyrzucił je na ziemię.

– Obróć się.

– Sam się obróć.

– Kurwa mać, jak ktokolwiek jest w stanie z tobą wytrzymać nie mam pojęcia – znalazłszy się z powrotem na łóżku brunet spróbował zmusić go do zmiany pozycji, tym razem blondyn był mniej skłonny do współpracy. Fakt, iż Hammond był od niego większy, a przez to silniejszy z powodu swych gabarytów, nazwijmy to, Cas miał szeroką klatkę i umięśnione ramiona, przemawiał na jego niekorzyść, obrócono go na brzuch. Grunt, że łóżko było wygodne. Poduszka pachniała bardzo ładnie. Castiel ściągnął mu z ramion szlafrok i oceaniczny powiew przyprawił go o gęsią skórkę. Ta gęsia skórka wystąpiła między innymi na jego gładkich pośladkach; na ich widok Cas zwolnił, oblizał wargi. Ten tyłek był fantastyczny. Młody, jędrny, mógłby się spuścić od samego patrzenia na niego. – Kurwa – powtórzył, sięgając sobie do kutasa, usztywnił się, choć i tak był już sztywniejszy niż kiedykolwiek w ostatnim czasie. Nie wiedząc, co zajmuje go tak długo Dean podniósł głowę, by spojrzeć za siebie, ręka Hammonda natychmiast pchnęła mu ją z powrotem w poduszkę. – Nie masz do mnie kompletnie żadnego szacunku i myślisz, że dam ci na mnie patrzeć? Do cholery, zapomnij.

W sumie szkoda, że robili to tego wieczora i nie mieli zrobić już nigdy więcej. Możliwe, że chciałby mieć czasem taki tyłek na własność, móc posuwać go po stresującym dniu, by odreagowywać, och, jakże wydawało się to kuszące. Myślał o tym, masując chłopakowi pośladki, ugniatając je, by był luźniejszy, wsadzając w niego palec, takie rozwiązanie brał pod uwagę. Takie i żadne inne, przychodziło mu do głowy tylko i wyłącznie trzymanie pięknego chłopca koło siebie jako zabawkę, nie potrafił bowiem wyobrazić sobie siebie w związku z kimś, to byłoby zbyt kłopotliwe. Był pracoholikiem, często wściekłym na wszystko i wszystkich, ciężko szło mu chodzenie na kompromisy, nie dogadywał się z ludźmi. Nie dogadałby się z partnerem. Dlatego tak byłoby łatwiej, tylko się pieprzyć i tyle.

Robił się arogancki, kiedy ogarniał go stres, a wiecznie żył w stresie. Zatem wiecznie był arogancki. Dean jęknął rozkosznie, Cas poruszył w nim swymi dwoma palcami, środkowym i wskazującym, swego rodzaju lubrykant był na wyposażeniu pokoju. Dziwaczne. Nie, żeby się nie przydało. Westchnął, czerpiąc przyjemność z rozciągania chłopaka, jego palce wydawały w nim cmokające odgłosy. Co jeszcze było na wyposażeniu pokoju? Prezerwatywy. Ponieważ nie zamierzał brać ślubu z tym blondynem nawinął na siebie jedną, wycelował twardym członkiem w jego wejście. Dean zwinął pościel w dłoniach, poczuwszy go w sobie, Castiel nie miał na celu zrobić mu krzywdy, przecież nie był potworem, to nie znaczyło, że nie uważał, że piękny blondwłosy paleontolog JEST W STANIE przyjąć go z marszu. Gdyby tak nie sądził, nie wepchnąłby się w niego mocno i zdecydowanie, zrozumiał, rozciągając go, jak jest pojemny. Był. Wszedł w niego, Dean zacisnął palce na kołdrze jeszcze mocniej, spiąwszy się na moment, ten moment nie trwał jednak długo. Rozluźnił zacisk, rozluźnił mięśnie pleców, odetchnąwszy.

– Ten masaż zdziałał cuda – wymamlał, ledwo zrozumiale. Cień uśmiechu przemknął Casowi przez usta, cofnął się i zagłębił w nim ponownie, posuwając Winchestera od tyłu obniżył się nad nim na rękach, zapach jego skóry, pachnącej chlorem, olejkiem do masażu i czymś jeszcze, czymś, co chyba było... nim, po prostu, uderzył mu do głowy. Oparł policzek o miejsce pomiędzy jego łopatkami, penetrując go, głęboko, dokładnie, każdym dogłębnym pchnięciem wyciągając z niego słodkie westchnienie, Dean wyczuł, jak nisko się za nim znajduje, bo sięgnął ręką, by przytrzymać go za sobą za włosy i owszem, dotknął castielowych włosów, jego posuwany organizm panował jednakże nad wszelkimi gestami tak słabo, że ręka opadła mu wzdłuż casowego policzka, smagnąwszy go po nim lekko, po drodze. – Cas – dychnął, czując, jak mrowienie ogarnia mu mózg, wzrok stracił na ostrości. Wygięty do tyłu, nie przyklejony do poduszki doszedł tępo, równocześnie ciepła niemoc spowiła go całego i odpłynął, na moment tracąc kontakt z rzeczywistością.

– Dean? – Castiel zwolnił, pociągnął go za blond kosmyki. Oczy blondyna spoglądały w górę, niemal schowane pod powiekami, ale mrugał, więc zwyczajnie był w totalnie odjechanej ekstazie. Westchnąwszy Cas puścił mu głowę i dokończył, wbił się w niego i przyśpieszył, dokładając tarcia, orgazmowa fala przeszła przez niego, spuścił się w gumę, mój Boże, to obrzydliwe. Szczerze wolałby spuścić się wprost w tego chłopaka, gdyby, jak już wcześniej ustalił, coś miało ich jeszcze później łączyć. Ale nie miało. – Myślałem, że tak się tylko mówi, że ludzie mdleją podczas seksu – wycharczał, cofając się z niego. Patrzył na niego, chwilę, wreszcie wspiął się w górę łóżka i podsunął Deanowi wierzch dłoni pod nos.

Ku swojej lekkiej uldze wyczuł na skórze jego oddech. Tylko tego mu brakowało, telefonu po ratowników, którzy musieliby reanimować człowieka, którego miał zabrać ze sobą w podróż w celach jedynie biznesowych, w łóżku mokrym od potu i deanowej spermy.

Klapnął na pościel. Przeczesał palcami włosy, od przyglądania się młodemu opalonemu ciału rozciągniętemu obok niego w łóżku pewnie mógłby dojść jeszcze raz, gdyby to nie było w złym smaku, spuszczać się do widoku kogoś, kto o tym nie wiedział. Nawet, jak na niego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top