The Kirbys
10 marca 1994 (czwartek), dzień po czterdziestych urodzinach Castiela Jamesa Hammonda
Muzeum Paleontologiczne Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley
3:29pm (15:29) czasu pacyficznego
Co innego opowiadać o raptorach Casowi czy Jo, co innego wystąpić przed całą salą na University of California w Berkeley – obezwładniony tremą nim w ogóle zdążył stanąć przed publicznością Dean sam sobie dziwił się, że jeszcze nie zemdlał. Czekanie w holu muzeum, aż goście wypełnią audytorium, gdzie miał rozpocząć swój wykład równo o czwartej przyprawiało go o drgawki. Tak naprawdę to nawet nie miał być wykład, a jedynie luźna pogadanka na tematy zawarte w jego książce, organizator powiedział mu, że może ją zwyczajnie streścić; ze stresu nie pamiętał, o czym w niej pisał. Jak Bóg mu świadkiem, nie pamiętał.
Zerknął za siebie, na olbrzymi, stanowiący niewątpliwą uniwersytecką dumę szkielet tyranozaura, gad sięgał niemal drugiego piętra budynku. Zapamiętał t-rexa z lobby centrum dla zwiedzających w Parku Jurajskim jako okaz większy, bardziej piorunujący. Może było tak dlatego, bo tamten dinozaur zrobił na nim wrażenie. Ludzki mózg idealizuje wspomnienia, powiększa ich elementy, upiększa je albo czyni bardziej przerażającymi niż są w rzeczywistości. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzą emocje. Patrzył na szkielet i nie wydawało mu się, żeby jego umysł go oszukiwał. T-rex z Parku Jurajskiego był przerażający. Mimowolnie odział w wyobraźni te kości w mięśnie i skórę, obraz Betty, żywego tyranozaura, stanął mu przed oczami, wciągnął powietrze do płuc, walcząc ze wspomnieniem jej dzwoniącego w uszach ryku.
Krzyków Romana i Valentego.
– Dean-o! – znajomy głos oszczędził mu dalszej katorgi. Rozejrzał się, za Benny'm, którego poznał po tej jednej kwestii, Lafitte przyleciał do Kalifornii obejrzeć jego wystąpienie. Nie wierzył, iż to się faktycznie stanie. Zadzwonił do niego poinformować go o nim i o tym, że powinien czuć się zaproszony, tak się składało, że Benny awansował i po owocnym roku na pustyni w Utah przeniósł się w końcu do wymarzonego Hell Creek (formacja skalna w Montanie), gdzie kopano t-rexy. Benny od zawsze chciał tam pracować. Swój sukces zawdzięczał w dużej mierze Deanowi, bo to przecież on wskazał mu Utah jako miejsce do kopania w pierwszej kolejności. – Jak się masz? Bladyś coś trochu. Trema cię zżera, czy co? – zaśmiał się, klepnąwszy go w ramię, kurwa, mocno. Dean odwykł od takiego bro-traktowania, Cas obchodził się z nim inaczej. – Dostałem twoją książkę. Nie powiem, że przeczytałem, ale zajrzałem do środka, porządna robota. Zawsze wiedziałem, że wyjdziesz na ludzi.
– Dzięki – blondyn uśmiechnął się, słabo. – Słyszałem, że kopiesz w Montanie.
– Jakoś się kręci. Dostajemy przelewy od twojego... od Hammonda. – Dean o tym wcześniej nie pomyślał, ale Benny musiał mieć niezły mindfuck, usiłując ogarnąć, co się u licha stało. Jednego dnia puścił swojego pracownika w podróż z bogatym zgryźliwcem, pracownik nie wrócił już nigdy więcej, za to zdecydował się za zgryźliwca wyjść. Posrane.
– Obiecał, więc płaci.
– Hell Creek jest kapitalne, stary, dosłownie gadzina na gadzinie. W zeszłym tygodniu skończyliśmy zabezpieczać dwa duże ornitomimy, a wczoraj popołudniu radar natrafił na coś, co na dziewięćdziesiąt pięć procent okaże się całkiem porządnym opancerzonym ankylozaurem.
– Dziewięćdziesiąt pięć procent?
– Pozwalam sobie na margines błędu. Nie mając przy sobie najlepszego z moich paleontologów. – Popatrzyli na siebie. Deanowi ponownie drgnął kącik ust. – Słuchaj, mógłbyś nas czasami odwiedzić. Starych znajomych. Koleś chyba nie trzyma cię w domu w łańcuchach?
W łańcuchach nie. Czasem trzymał w kajdankach.
Szczerze tęsknił za skamieniałymi dinozaurami, to nie byłby zły pomysł, wybrać się do Montany z Casem, prawie jak na wakacje – mieliby na własność przyczepę, a on znów mógłby grzebać przy kościach. Brakowało mu tego. Wykopaliska stanowiły kiedyś całe jego życie, był w tym dobry, na coś na pewno by się ekipie Benny'ego przydał.
– Zapomnę, co mam mówić – pożalił się, Casowi, który zajrzał do niego na parę minut przed rozpoczęciem wystąpienia. – Wszystko wypadnie mi z głowy i będę tam stał jak idiota.
Cas poprawił mu kołnierz koszuli.
– Cóż, wyglądałbyś jak idiota, gdybym tu nie przyszedł – stwierdził. – Tak trudno spojrzeć do lustra? – Westchnięcie. – Jak możesz tego zapomnieć, napisałeś o tym cholerną książkę. W domu cały czas o tym gadasz, tutaj też dasz radę.
– W domu mówię tylko do ciebie, ciebie znam, a tych ludzie nie. A jeśli przestaną mnie słuchać?
– Ja też cię przeważnie nie słucham. Nie zauważasz różnicy.
Dean odepchnął go od siebie, w wyrazie frustracji, świetnie. W dupę niech sobie wsadzi takie pocieszenie. Właśnie miał okazać niezadowolenie, kiedy silne ramię jego czterdziestoletniego (od wczoraj) faceta pochwyciło go w pasie i przyciągnęło do pocałunku, Cas wpił mu się w wargi, dając mu słodkiego, słodkiego całusa.
Cmoknęło głośno, gdy puścił jego usta wolno.
– Na szczęście – mrugnął do niego, odchodząc do audytorium. Na widowni czekało na niego zarezerwowane miejsce.
W lutym Dean ograbił casowy portfel, żeby kupić mu prezent na urodziny, no dobra, niezbyt fajne, bezczelnie kupować komuś prezent za jego hajs, ale ta rzecz, jedna z dwóch, właściwie, miała być jedynie ozdobą. Prezent stanowił ostatecznie on sam – tak uważał. Oba przedmioty, które zamówił, stanowić miały w zasadzie dodatek do czegoś, co Cas i tak zrobić z nim miał bez niczego.
Wrócili do rezydencji z kolacji w Sacramento i od razu skierowali się do sypialni, Dean padł z Casem na łóżko – kamień z serca, że brunet miał dobry humor, biorąc pod uwagę okazję, to nie było wcale takie oczywiste. Castiel fiksował na punkcie swojego wieku od dawna, związek z Winchesterem tylko wpędzał go w jeszcze większą paranoję. Czterdzieści lat. Kamień milowy, tak zwana połowa życia. Nie za bardzo zadowolony był z liczby, jaką świętowali, jednak koniec końców uśmiechał się, a nawet zostawił w knajpie, w której jedli mocno pokaźny napiwek.
– Mam coś dla ciebie – leżąc na nim, wyłożonym na narzucie, Dean przesunął dłońmi po jego klatce piersiowej, cmoknął go w usta. – Zamknij oczy. Zamknij – zaśmiał się, Cas zawarczał w zniecierpliwieniu i przymknął powieki. Chłopak poruszył się na nim, zdejmując spodnie, palce Hammonda musnęły go lekko po kolanach, Cas miał przepiękny, zajebiście drogi zegarek Breitlinga, model z niebieską tarczą na srebrnej bransolecie, białą koszulę i boski zapach boskiej perfumy na całym sobie. Rozebrawszy się ze spodni Dean usadowił się na nim, wygodnie, a potem pociągnął ręce ukochanego na swoje pośladki. – Mmm – zamruczał, z przygryzioną wargą, ocierając się o nie zgrabnym, okrąglutkim tyłeczkiem. – Czujesz?
– Majtki. Koronkowe.
– Mhm. Zgadniesz, jakiego są koloru?
Westchnięcie.
– Nie wiem, różowe? Domyślam się, że inne, niż do tej pory.
– Pojęcia nie mam, jak to zrobiłeś, ale zgadłeś dobrze. W nagrodę możesz wsadzić pod nie łapki.
Wsadził. Coś twardego wyczuł między dwoma półkulami jego pysznej pupci, otworzył oczy i patrząc w jego zielone tęczówki zmarszczył brwi, obmacując go tam, palcami. Co, do cholery, co on tam miał? Obczaiwszy twardego intruza zrozumiał i zamarł, palce zwolniły, Dean miał w tyłku analny korek, MIAŁ GO TAM, teraz, choć od powrotu z Sacramento nie zawitali po drodze do sypialni nigdzie, co oznaczało, że musiał na nim siedzieć... już w restauracji, jedząc z nim kolację. Jezus. Jak dobrze, że nie wiedział. Skręciłoby go przy stoliku.
– Pokaż mi go – rozkazał, podnosząc się, blondyn spadł z niego, klapnął na pościel, Castiel zdarł z łóżka czarną śliską satynową narzutę, zsunęła się po jego prawej na podłogę. Różowa bielizna była przepięknie obszyta; pchnął chłopaka na czworaki, zmuszając go, by wypiął się przed nim, ściągnął mu majtki na uda i pogłaskał go po nagich pośladkach, czarny korek zatykał szczelnie całe jego mocno rozciągnięte, otwarte wejście.
Mała zdzira.
Pociągnął za korek, nieznacznie – Dean zajęczał, jakby potarto mu mózg.
– Cas – sapnął. – Nie ruszaj nim, jest... duży. Nie ruszaj nim, chyba że masz zamiar od razu mnie zerżnąć.
– To fiut konia? – Castiel wywalił na niego gały, wyciągnąwszy z niego kawałek, dosłownie, kawałeczek, tyle wystarczyło, sama ta część sugerowała jak zabawka wygląda dalej, podłużna, z całą pewnością długa kurewsko, sięgająca głęboko w niego. Jak penis ogiera. We wzwodzie.
Dean zaburczał przez zaciśnięte zęby, ruch zabawki w jego wnętrzu sprawiał tortury.
– Tyranozaura – jęknął, żartobliwie. Cas przekrzywił głowę, przyglądając mu się i zostawiwszy go na moment w spokoju, na powrót założywszy mu majtki cofnął się pod zagłówek łóżka, jakby o czymś sobie przypomniał.
– Ja też coś kupiłem – oświadczył. – Skoro już muszę mieć te kretyńskie urodziny, to przynajmniej z nich skorzystam. – Dean obrócił się do tyłu, nie rozumiejąc. Podniósł się, siadając na kolanach, Cas wskazał głową nocną szafkę. – Zobacz do szuflady. Do drugiej – poinstruował go, chłopak odruchowo wysunął najpierw pierwszą od góry. W drugiej szufladzie leżał schowany bicz ze skórzanymi rzemykami, najprawdziwsza niegrzeczna seks-zabawka, Dean zobaczył go, przełknął ślinę i wziął go ostrożnie do rąk, a wszelki uśmiech i przejaw dumy zniknął mu z twarzy. Prawie zabawne, jak diametralnie zmieniła mu się mina.
– Twoim życzeniem urodzinowym jest mnie... zbić?
– Prosisz się o to od sierpnia.
– A jak zemdleję?
– Daj spokój. Nie mdlałeś od dawna. Będę na ciebie uważał, obiecuję, będę sprawdzał, jak się czujesz. Nawet na moment nie spuszczę cię z oka. Dean? – Dean zastygł, siedząc na kołdrze z biczem w ręku wpatrzony niewidząco przed siebie, z zupełnie nietęgim wyrazem na swej ślicznej twarzyczce, jakby kopnął go struś. – O co ci chodzi, boisz się dostać po dupie? – Castiel roześmiał się, szczerze, gdyby wiedział, że tak go to sprowadzi do parteru, pokazałby mu ten bicz wcześniej. – Ale gadżet jak smocza pała to mogłeś sobie tam wsadzić?
– To co innego.
– W gruncie rzeczy nie, kotku. To zabawka i to zabawka. Coś tak zwątpił? Boże, gdybyś mógł widzieć teraz swoją minę – śmiech. Serio miał ubaw z takiego idiotycznego powodu? Dean z kwaśną miną poprawił się na pościeli, zabaweczka w jego wnętrzu przypomniała o sobie, duża, wypełniająca go po krawędzie; przesunął dłonią po skórzanych rzemykach, gładziutkich, lśniących, pachnących chemiczną nowością. – Hej, to nie podlega nawet dyskusji – Cas przywołał siebie i jego do porządku, schodząc przy tym z łóżka. – Ja zgodziłem się na twoją zachciankę w twoje urodziny, mimo, że bardzo nie chciałem. Twoja kolej.
– Ja chciałem cię tylko bzyknąć – zabrzmiało dość marnie i tak też Dean się z dalsza prezentował, marnie, jakby zmalał, jakby poznanie wizji Casa na ten wieczór z jakiegoś powodu wypompowało z niego cały entuzjazm. – Ty chcesz... żeby mnie bolało.
– Nigdy tego nie chcę – Castiel znalazł się z powrotem przy łóżku w mgnieniu oka. – To będzie przyjemne. Na miłość boską, sądziłem, że akurat ty na to pójdziesz. – „Pejczem, batem? U mnie czy u ciebie?" – Daj mi to. – Zabrał Deanowi bicz, chłopak nie stawił oporu. – Na wszystkie cztery. I wypnij tyłek.
Niestety, Cas miał słuszność, w kwestii urodzinowych zachcianek – w styczniu zrobił z Deanem coś, na co nie zgodziłby się, gdyby nie data, pora, by Dean oddał przysługę. Tym bardziej, że przecież NAPRAWDĘ nie zamierzał skrzywdzić go w żaden sposób, strzały z bicza piekły lekko i w ogólnym seksualnym podnieceniu sprawiały przyjemność, nie ból. Podszedł do drzwi balkonowych i uchylił je, Winchester czekał grzecznie, aż wróci. Przez chwilę nic go nie dotykało, Cas zastanawiał się, czy zostawić na nim panties, czy kazać mu je zdjąć... Były fantastyczne. Nie chciał mu ich zdejmować. W sumie na czas bicia i tak nie przeszkadzały w niczym.
– Szerzej nogi – trącił chłopaka po wewnętrznej stronie uda, Dean rozsunął kolana.
– Możemy... – sapnięcie. – Możemy ustalić jakieś bezpieczne słowo?
– Byle nie nazwę dinozaura.
– Może być pudding. Cokolwiek.
– Dean – ton Hammonda spoważniał. – Przysięgam ci, powiesz w łóżku „pudding" i zrywam zaręczyny.
Pierwszy cios wylądował, rzemyki trzepnęły blondyna po pośladku, mocno, ale z pewnością nie najmocniej jak Castiel Hammond mógłby mu przyłożyć. Dean pokurczył się, zwinął dłonie w pięści, wciskając kawałek policzka i nos w poduszkę, wsparty na łokciach z tyłkiem wysoko w górze.
– Noga cię nie boli? – syknął, dogryzając przyszłemu mężowi, w odpowiedzi oberwał jedynie raz jeszcze, Cas przyłożył mu po dupie z bicza, jak szczeniakowi, mięśnie zacisnęły mu się wokół korka WCIĄŻ spoczywającego w nim ciasno, idealnie, jak gdyby wykonano go na jego wymiary.
– Och, zdecydowanie nie. To moja zemsta za wszystkie te razy, kiedy byłeś wredny, gówniarzu.
– Nie mów tak do mnie. Boję się ciebie – treść wypowiedzi nie zagrała z dźwiękiem, jaki z siebie wydał, zaskomlał, obrywając po tyłku, bicie po pośladkach wywoływało ich spinanie się, a tym samym zaciskanie na zabawce. – O kurwa – wypluł, Cas zrzucił koszulę, wlazł na łóżko i przyklęknął za Winchesterem. TRZASK. – Kurwa, Cas – zatrząsł się. – To jest fajne.
– Pewnie, że jest. Wszystko dobrze?
– O fuck.
Castiel zdjął mu majtki do kolan, bez nich jak na dłoni widać było, jak ten bity przez niego tyłeczek zarumienił się od ciosów, mmm, z każdym mijanym miesiącem, tygodniem, kochał się w ciele tego chłopaka coraz bardziej beznadziejnie, pogrążał się w słabości i adoracji do niego, nie potrafiłby wskazać w nim żadnej niedoskonałości. Kochał się w tym, jakie było w dotyku, gładkie i ciepłe, kochał się w tym jak drżało, kiedy go po nim głaskał, kiedy składał na nim pocałunki, kochał się w jego zapachu, w tym, jak lśniło spocone po intensywnej bliskości pomiędzy nimi dwoma. Kochał się w ciele Deana Winchestera i to był fakt, któremu nie sposób było zaprzeczyć. Przepadł.
Sprawiał mu tę ostrą przyjemność, bolesną pieszczotę, dopóki nie zaczął się trząść i mamrotać, błagając, by odłożył ten kurewski bicz i wszedł w niego, w miejsce sztucznego kutasa, by dał mu od swojej męskości dojść. Kurwa mać, takie urodziny mógłby mieć codziennie, czerpał z tego satysfakcję jakiej mało, z mienia go całkowicie na swojej łasce, TO były prawdziwe urodziny i prawdziwy urodzinowy podarunek – nie kwestionując oczywiście wyboru Deana, stanął na wysokości zadania, zamawiając akurat TE panties w komplecie z TYM seks-gadżetem. Wyjmując korek, cal po calu, cały obślizgły od lubrykantu, bo jakoś musiał go w sobie umieścić, wciąż pełen był podziwu, ta zabawka była ogromna. Bogu dzięki, że został przez naturę odpowiednio wyposażony, by mieć ją czym zastąpić.
– Dean – musnął go po skroni, Dean przełknął pod nim, z zamkniętymi oczami. – Twoje samopoczucie?
Mruknięcie, na znak, że jest w porządku, że może kontynuować.
– Dean?
– Mhm?
– To na k.
Kocham cię.
Blondyn uśmiechnął się, lekko.
– Ja ciebie też, Cas. – Poruszył nogami, otwarte szeroko wejście zapulsowało bezradnie, tym razem nie mając już na czym się zacisnąć. Zamiauczał, wypychając dupę, usiłując zwrócić Castielowi na to uwagę. – Jezu, bierz mnie. Bo data twoich urodzin stanie się datą mojej śmierci.
Zanurzył się w nim, ciepłym, rozciągniętym, perfekcyjnym.
O Boże, Hammond. Sto lat.
Mama wyglądała doprawdy ślicznie, jej zwinięte w loki blond włosy tworzyły z niebieską błyszczącą sukienką piękną całość. Wypatrzył ją, jak tylko wyszedł przed publiczność, siedziała obok Casa, Benny'ego dostrzegał po drugiej stronie sali – poza tym parę znajomych twarzy z uniwersytetu w Kansas, swojego profesora i kolegów z roku. Czuł noc z narzeczonym na tyłku i w nim, pośladki szczypały go, wnętrze bolało, lekko obdarte. Noc w Kostaryce, przed wylotem do parku była pierwszą i ostatnią, kiedy zrobili to w gumie, od tamtej pory Cas wkładał mu swoją pałę niezabezpieczoną niczym, nic dziwnego, że go obdzierało. Nic dziwnego, bo Cas miał dużego penisa. Cierpiał potem delikatnie następnego dnia, ale na to nie narzekał – bo to nie było tak całkiem złe, czuć seks i czuć sposób, w jaki go ze sobą uprawiali.
Odetchnął.
– Nazywam się Dean Winchester i... uhm, napisałem książkę – rozpoczął, niepewnie, przez salę przetoczył się zachęcający szmer. W ciemności, światło skierowane było na niego, widział niewyraźne uśmiechy niektórych ze zgromadzonych, co poniektórzy powyszczerzali do niego zęby. – Wybaczcie, pierwszy raz w życiu robię coś takiego. Przykro mi, że posadzili tu w roli moich ofiar akurat was. – Śmiech. – Bardzo liczę nie dać aż takiej plamy, jaką obawiam się dać.
Nie było tak źle. Publiczność nie była zbyt surowa, reagowała, kiedy starał się wciągać ją w swój wywód rzucając jakimś retorycznym pytaniem czy wtrącając dla rozluźnienia coś zabawnego. Opowiadał o raptorach, a oni słuchali. Naprawdę słuchali. Zachęciło go dostrzeżenie tego, był tak młody i tak mało, zdawać by się mogło, w oczach poważnych naukowców wiarygodny, że nikt nie zdziwiłby się specjalnie, gdyby został totalnie zignorowany, a jego słowa odbiły się od ściany. Nie odbiły się, ku jego szczeremu zaskoczeniu. Pogadanka przyjęta została głośnym aplauzem.
– Lata szkolne i pierwszy okres studiów spędziłem na wykopaliskach, kopiąc jak uczyli doświadczeni paleontolodzy i podręczniki na kansaskiej uczelni – powiedział, spuszczając wzrok. – Czasami miewałem jakiś pomysł, ale zachowywałem go dla siebie, bo w nauce przejmuje się schedę po innych, ustalone standardy i raczej się od nich nie odchyla. A potem poznałem kogoś... kto pokazał mi dinozaury z perspektywy innej niż napisane na ich temat dzieła i zajęcia na uniwersytecie. – Cas poruszył spuszczoną głową. – Mężczyzna, który jest obecnie moim partnerem dał mi ostateczny dowód, że moje szaleństwo może mieć poparcie. Studium nie powstałoby, gdyby nie on. – Dean celowo nie spojrzał na niego, mówiąc to. Nie chciał ściągać na niego reflektorów, nie tutaj. Po co? – Dziękuję ci, kochanie. Ta praca to nasz wspólny sukces.
Całując go po włosach Cas zakołysał biodrami, jego ciągle uwięziony w cieplutkim deanowym wnętrzu penis ślizgnął się słabo tam i z powrotem, Winchester westchnął cicho, wyczerpany. Kochali się długo, tak długo, że Breitling na nadgarstku Hammonda pokazywał już zupełnie inną godzinę niż kiedy zaczynali – nic dziwnego, że opadli z sił. Obaj. Leżąc na chłopaku, przygniatając go swoim ciężarem, nie przestając kutasem głaskać go od środka brunet odgarnął mu z czoła mokre kosmyki, cmoknął go tam, w czoło, przeniósł wargi na ucho i szepnął mu w nie, wibrująco:
– Żyjesz? – Jeszcze jedna niezbyt elokwentna odpowiedź, Dean z reguły mruczał tylko w różnych tonacjach, kiedy był zbyt zerżnięty, by wypowiadać się jak człowiek. – Lubię, jak jesteś taki wypieprzony, przestajesz gadać.
Burknięcie. Nawet do tego się nie odniósł, do tak wyraźnej zaczepki, nawet na to nie miał energii.
Cas zlazł z niego, dając mu złapać oddech, obtarł się chusteczkami, powierzchownie obtarł jego, ze swojej spermy, która pociągnęła się za nim, kiedy wyszedł, i resztek lubrykacji. Niech leży, odpoczywa, ważne, że nie odpłynął, choć na sporo sobie tego wieczoru pozwolili, zdawał sobie z tego sprawę.
Nie, Dean nie zemdlał wieczorem, świętując z narzeczonym jego czterdzieste urodziny – zemdlał przed całą zgromadzoną dziesiątego marca, w czwartek, w University of California Museum of Paleontology publicznością. Dokończył wystąpienie, powiedział wszystko to, co powiedzieć miał nadzieję, fala braw przeszła przez widownię i stres zszedł z niego, dopóki się denerwował, te nerwy trzymały go na wodzy. Ulga sprawiła, że zrobiło mu się słabo.
Tak jak wtedy przy Samie Castiel zobaczył, co nadchodzi, zobaczył, że chłopak złapał się pulpitu. Wyprostował się na swoim miejscu, Mary spojrzała na niego, ona jak do tej pory nie miała okazji być świadkiem żadnego z aktualnych omdleń syna; Dean nie przewrócił się od razu, podparł się na tym cholernym pulpicie i dopiero w następnej kolejności (minęły trzy sekundy) ugięły się pod nim nogi.
Huknęło. Upadając, trafił w pulpit głową.
♥
– Już dobrze. Już dobrze, kochanie, leż spokojnie.
Zatroskany ton Mary przywrócił mu świadomość łącznie z jej czułym, pełnym troski dotykiem, jego mama siedziała przy nim i głaskała go po głowie, położyli go na czymś miękkim, chyba... na kanapie. Na kanapie w ciemnym pomieszczeniu, gdzie wokół pełno było szklanych gablot z pozostałościami po okresie dewonu, w najbliższej rozpoznał skamieniały amonit. Dalej paszczę dunkleosteusa, wymarłej ryby pancernej.
Casa zobaczył ponad ramieniem mamy, stał i patrzył na niego z założonymi rękami; zdenerwował się, wystraszył, zacisnął szczękę. Było to po nim widać.
– Spokojnie! – Mary stanowczo przytrzymała go, kiedy spróbował się podnieść. Cas natychmiast się wtrącił.
– Masz na czole następne szwy. Leż.
Czyżby na serio znowu zszyli mu głowę? Niech to szlag. Jeszcze trochę i będzie mógł zostać obsadzony we Frankensteinie.
– Co się stało? – stęknął, tępy ból zapulsował mu w czaszce, jak tylko się poruszył. Oj, zdecydowanie powinien był ich słuchać.
– Ty mi powiedz – Cas warknął na niego, ale to był wynik strachu. Do cholery, przewrócił się, uderzył po drodze czołem w twardą krawędź, to mogło skończyć się czymś gorszym niż szwy! – Skończyłeś, Jezus Maria, Dean, skończyłeś. I na koniec postanowiłeś odwalić coś takiego? Myślałem, że jak dotrwasz do końca, nic ci się już nie przydarzy!
– Zeszło to ze mnie, cały stres i... poczułem, jak krew odpływa mi z głowy. Nie zrobiłem tego specjalnie, Cas – na warknięcie odparł warknięciem, noż kurwa, jakby to nie było oczywiste. – To przecież nie moja wina! Przepraszam cię bardzo.
– Dosyć, możecie – Mary westchnęła – się nie kłócić? Co to da?
– Powinieneś zjeść coś słodkiego – Cas puścił ręce i obrócił się, ku drzwiom. – Przyniosę.
Na dole trwał powykładowy bankiet, Dean słyszał muzykę. Goście imprezy bawili się, próbowali smakołyków i rozmawiali z gwiazdami paleontologii, byłby wśród nich, gdyby sam tak idiotycznie się z tego nie wykreślił. Poczuwszy się nagle jak pominięte dziecko w przypływie obrazy splótł ręce na piersi jak wcześniej Cas, założył na kanapie stopę za stopę, odwrócił głowę w bok, wbijając wzrok w symetryczną, skamieniałą spiralną skorupę. Zdecydowana większość amonitów wyginęła dokładnie wtedy, kiedy dinozaury, w wielkim wymieraniu kredowym ponad sześćdziesiąt milionów lat temu zaistniałym w wyniku katastrofalnych zmian środowiska wywołanych przypuszczalnie upadkiem meteorytu.
– Przestraszył się – Mary szepnęła do niego, odczekawszy chwilę od momentu, w którym za Casem zamknęły się drzwi. – Zbiegł do ciebie na tej swojej chorej nodze szybciej niż ludzie w pierwszym rzędzie zdążyli w ogóle podnieść tyłki. Przyniósł cię tu – nacisnęła, jakby było to dla niej ważne, by to wiedział. – Na rękach.
Okej, trochę go to udobruchało.
– Kretyn. Nie wolno mu robić takich rzeczy, trzeba było mu nie pozwolić.
– Nie wyglądał na kogoś, kto byłby skłonny posłuchać.
Tłumy zgromadziły się wokół t-rexa w holu, Cas przecisnął się pomiędzy ludźmi do bufetu. Rozejrzawszy się wśród wyeksponowanych deserów za czymś, na co Dean mógłby mieć ochotę strzelił w sernik z czekoladową polewą, wyglądał smacznie. Nabrał kawałek na talerz, oblizał widelczyk; trudno, Dean lizał się z nim cały czas, przeżyje. Pili w domu z jednych kubków.
– Przepraszam. Castiel Hammond? – ktoś go zaczepił, zerknął do tyłu przez ramię. Zobaczył za sobą parę, krótko ściętą smukłą blondynkę i niskiego facecika z wąsem, oboje wyglądali dość elegancko, w średnim wieku, byli chyba młodsi od niego. Ale z pewnością sporo starsi od Deana.
– O co chodzi? – spytał, pojęcia nie mając. Widział ich na oczy pierwszy raz, to Deana można by tu dziś zaczepiać, nie jego. Do cholery, przyszedł jako jego partner. Nie jako „Castiel Hammond".
– Paul Kirby, z KirbyInternational – mężczyzna przedstawił się, podając mu dłoń. – A to moja żona, Amanda. – Kobieta przywitała się z nim również, z uśmiechem. – Moglibyśmy porozmawiać?
– Ja, to znaczy – zawahał się, zabłądziwszy wzrokiem między schodami a sernikiem na talerzu. – Mój... – poddał się, z westchnieniem. – Ktoś czeka na mnie na górze. Nie mam czasu.
– Dean Winchester – Paul Kirby pokiwał głową. – Jest pańskim narzeczonym, to jasne. Licho nie śpi, panie Hammond – zaśmiał się, Amanda zawtórowała mu, trudno określić, czy byli tacy w rzeczywistości, czy też miało to w sobie nutę przedstawienia. Castiel zmarszczył lekko czoło, nie potrafiąc ich rozgryźć. – Proszę przekazać mu nasze serdeczne gratulacje, wystąpienie było wspaniałe.
– Nic mu nie jest, mam nadzieję? – Amanda wydała się szczerze zainteresowana. – Paskudny upadek. Stres nikomu nie służy.
– To nie jest najlepszy moment na rozmowę i to całkowicie zrozumiałe – Kirby sięgnął do kieszeni marynarki, po wizytówkę, na jego nadgarstku, przez chwilę przy tym widocznym, Cas przyuważył podobnego Breitlinga do tego, w którym kochał się wieczór wcześniej z Deanem. – Umówmy się na kolację w Firehouse, to restauracja w Sacramento, będę z Amandą, pan niech zabierze narzeczonego. Porozmawiamy.
– O czym? – Cas przyjął wizytówkę, spojrzawszy na nią, przelotnie, to nie zmieniało faktu, iż wciąż nie wyjaśnili mu niczego.
– Powiedzmy, że mamy dla pana pewną propozycję. Proszę zadzwonić, a pozna pan szczegóły.
Na wizytówce widniał adres firmy w Orlando na Florydzie i numer telefonu. Paul i Amanda raz jeszcze przypomnieli o przekazaniu Deanowi ich wyrazów uznania, a potem odeszli w swoją stronę i Cas został przy bufecie sam – stojąc tam jak kołek dopiero po chwili przypomniał sobie o Deanie, i o serniku, po który przyszedł.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top