T-Rex Attack

W centrum kontroli wisiał w powietrzu papierosowy dym. Ray Arnold palaczem był nałogowym, w chwilach stresu kurzył jak komin – Bela Talbot nie usłyszała wszystkiego, co powiedział mu Hammond, ale na pewno nakazał przerwanie zwiedzania i zawrócenie samochodów do bazy. Burza dotarła nad wyspę wcześniej, niż zapowiadano, nie miał więc wyjścia. Zerwał się wiatr, grzmiało coraz głośniej. Castiel chciał, żeby samochody cofnęły się tą samą trasą, którą dojechały do terenu triceratopsów, cała grupa miała zatem ponownie przesunąć się koło wybiegu tyranozaura.

Bela poprawiła się na biurku, gdzie ją posadzono, zamachała bosymi stopami w pończochach. Jej wysokie szpilki leżały na podłodze, zdjęła też górę od garsonki, by... zachować pozory. Spojrzała spode łba na Arnolda, nie był nią zbytnio zainteresowany – westchnęła więc, dosyć głośno, mężczyzna popatrzył na nią przez ramię.

– Coś nie tak? – spytał, z papierosem w ustach. Ze strony tego, kto podrzucił mu do pracowni tę babę, był to doprawdy nieśmieszny żart, znał się na komputerach, niańczyć nikogo nie zamierzał; nie podobało mu się, że za nim siedziała. Wolałby pracować w spokoju.

– Zaschło mi w ustach – odpowiedziała. – Mogłabym prosić o szklankę wody?

Wzniósł oczy.

– Zaraz wracam.

Wyszedł do automatu z wodą. Ledwo zamknęły się za nim drzwi Bela zeskoczyła z biurka, porwała szpilki w rękę – podbiegła do komputera, kilka monitorów ustawionych obok siebie pokazywało różne rzeczy, jeden z nich obsługiwał trasę. Widziała na nim plan parku, i podgląd z kamery z jednego z samochodów, rejestrowały obraz, sam obraz, bez dźwięku. Na drugim monitorze wyświetlał się status poszczególnych części zabezpieczeń działających na Nublar, wszystkie świeciły się na zielono, a zatem ogrodzenia były pod napięciem. Drzwi pozamykane.

Rzuciwszy za siebie okiem, czy Arnold nie wraca, schyliła się, by wpiąć do portu USB pendrive'a. Stworzony specjalnie na tę okazję wirus zainfekował system z prędkością światła.

– Wyłączenie zamykania za – spojrzała na zegarek – minutę.

– Madame?

Odwróciła się. Arnold stał w drzwiach, z plastikowym kubkiem w dłoni.

– Och, sprawdzałam tylko czy... czy są w pobliżu toalety – powiedziała, przytykając pięść do ust. – Mdli mnie.

– Trzeba iść do końca korytarza i w prawo... – Arnold zaczął, minęła go, nim zdołał dokończyć. Wybiegła z centrum kontroli na korytarz. Mężczyzna pokręcił głową, z niedowierzaniem, no cóż. Kobiety. Dlatego nigdy się nie ożenił. Odstawił kubek na biurko, postawił go koło klawiatury, fajka w jego ustach się wypaliła, sięgnął więc po paczkę i wyjął nową. Pstryknąwszy zapalniczką zakaszlał chorobliwie, rak płuc rozwijał się w nim z każdym kolejnym wypalanym papierosem; wiedział o tym, ale nie zamierzał się leczyć. Nikomu nawet o tym nie powiedział. Po co? Nie miał rodziny, jego starej matce lepiej było z dala od niego, w domu spokojnej starości w Paducah.

Zamarł z płomieniem tuż przy czubku papierosa, ciszę w centrum kontroli, równe brzęczenie procesorów przerwało miarowe pikanie. Spojrzał na monitor.

– Co do... – pochylił się nad biurkiem, opadając na nie, zapalniczkę zamknął i bezwiednie odłożył na blat. Komputer alarmował wyłączenie zamykania drzwi, jedne po drugich zapalały się na czerwono. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc. Grzmot rozległ się tuż nad centrum dla zwiedzających, potężny, wyjątkowo nieprzyjemny. Zapewne zaczęło padać. Na sąsiednim monitorze wyłączył się wycieczkowy program. – Halo? – natychmiast spróbował nawiązać łączność z Castielem. – Szefie?

Po drugiej stronie odpowiedział mu jedynie szum.

– Co się dzieje? – Robert Muldoon wszedł do pracowni, zdejmując z głowy mokry kapelusz. Nad Nublar oberwała się chmura.

– Kurwa, nie wiem. Wyłączyło się zamykanie, padł kontakt z samochodami.

– Gdzie są? – Muldoon podszedł do niego i przyjął identyczną jak on pozycję, nachylenie w kierunku komputera z rękami opartymi o blat. – Jeśli samochody stanęły, to może trzeba po nich jechać.

Zahaczył o coś nogą. Spuścił wzrok pod biurko, zmarszczył brwi na widok wpiętego do skrzynki pendrive'a; złapał go w palce i wyciągnął, niestety, było już za późno, by to zmieniło cokolwiek. Wirus poczynił w systemie szkody zbyt duże. Zbyt znaczące. Pokazał pendrive'a Arnoldowi.

– Suka – Arnold zaklął. Świetnie. I co teraz?

Jeszcze jeden niepokojący dźwięk sprawił, że przesunął spojrzeniem pomiędzy monitorami, zimno spłynęło po nim do stóp. Nie, Bela Talbot nie mogłaby być tak głupia. To musiało się stać niezamierzenie, z powodu rozstrojenia systemu lub burzy. Nie wierzył, by ktoś dopuścił się czegoś takiego specjalnie.

Poszczególne wybiegi rozmigały się na planie wyspy, oznaczając jako UNARMED. Nieuzbrojony.

Muldoon pobladł.

Ogrodzenia.

Jo uparła się, że chce zostać z Hardingiem, żeby jeszcze trochę pobyć z Emmą. Richard Roman zarządził przegrupowanie, Castiel miał rację, nie spodobało mu się, że nie zobaczyli w parku żadnych dinozaurów poza tym jednym – pożal się Boże – chorym; kazał Casowi wsiąść z nim do jednego wozu, żeby mogli o tym porozmawiać. Hammond raczej nie wyglądał na zadowolonego, trudno było mu się dziwić. Zamienił się na miejsca z Claire, on poszedł do pierwszego samochodu z Romanem i Valente, ona zajęła jego miejsce w drugim aucie, z Deanem. Rozpadało się i ściemniło, słychać było grzmot za grzmotem, błyskawice rozjaśniały dżunglę.

– Czego słuchasz? – Dean zagadnął bratanicę Hammonda, siedziała znudzona ze słuchawkami w uszach i nie odpowiedziała mu. – REM – stwierdził, zabrawszy jej słuchawkę. Obruszyła się, z pretensjonalnym „ej!" i wyrwała mu słuchawkę z ręki. – „It's the end of the world".

– Co z tego? – warknęła na niego. – Łapy przy sobie. – Nagły wstrząs zatrzymał auto, stanęli. Woda spływała falą po przedniej szybie, po rozmazanych nieruchomych konturach samochodu z przodu blondyn poznał, że nie tylko oni się zatrzymali. – Co się stało? – Claire wyjęła słuchawkę z drugiego ucha i obejrzała się za siebie. Niczego nie było przez tę ulewę widać. Może coś się zepsuło, bo dla pojazdów ruch do tyłu (jechali po szynie, nie mogli się obrócić) nie był normalny? Cas chybaby tego nie nakazał, gdyby groziło zepsuciem aut. Pokładowy komputer zgasł razem z tym stopem, to nie zdarzyło się poprzednio, gdy stali przy wybiegu t-rexa. Wtedy jedynie stali, tym razem wszystko zdawało się martwe. Zupełnie martwe. Zgasły światła, wycieraczki.

– Padły akumulatory – domyślił się. – Casowi powiedziano, że coś się zepsuło i auta jechały na zasilaniu z akumulatorów, nie z szyny, jak powinny.

– Myślałam, że akumulator ładuje się w trakcie jazdy.

– Jeśli alternator działa. Alternator zamienia energię mechaniczną na elektryczną, ładującą akumulator.

– Oba samochody mogłyby mieć awarię naraz?

– Nie wiem. Zależy zapewne od tego, jak dobrze zostały wykonane.

Łomot w szybę po jego stronie prawie przyprawił go o zawał. Otworzył drzwi, Castiel stał przy nich, trzymając nad głową swoją marynarkę.

– W porządku? – spytał, przekrzykując burzę. – Nic się wam nie stało?

– Nie. Akumulatory się rozładowały, mylę się? – Dean uniósł brew. – Zaprojektowano ci do parku wozy z wadliwymi alternatorami.

– Miał zasilać je prąd z szyny, jak pociągi z trakcji. Nie przewidzieliśmy takiego przeciążenia już na początku. – Cas odetchnął, Winchester nie pociągnął tematu. Facet miał wystarczająco przerąbane musząc tłumaczyć się z tego swojemu inwestorowi, rozumiał to, w pewnym sensie i nie było jego celem mu dokładać. – Nie mogę skontaktować się z bazą, nic nie działa. Musimy to przeczekać, jak burza zelży Muldoon na pewno po nas przyjedzie. – Popatrzył po nich, po Claire... Po Deanie. – Dajcie znać, gdybyście czegoś potrzebowali.

Dean spojrzał pod jego uniesionym ramieniem na kozę. Już nie siedziała, stała i mokła w deszczu.

– On rocka nie słucha, co? – odezwał się do Claire, patrząc, jak jej wujek wraca do swojego auta z marynarką nad głową. Prychnęła.

– Jakby nie było po nim widać.

– Czemu prowadzi firmę sam, skoro ma brata? Twój ojciec, to znaczy... Są braćmi, nie? Dlaczego nie trzymają się razem?

– Jimmy odciął się od tematu parku – aha. Czyli mówiła o ojcu po imieniu, okej. – Wziął swoją część spadku po dziadku, zrzekł się na rzec Casa praw do wyspy. I do InGenu – wzruszyła ramionami. – Nawet przyjął nazwisko mamy, żeby nie nazywać się Hammond. Sam sobie odpowiedz.

– Nie chciał pracować przy budowie?

– Po co? To była bardzo ryzykowna inwestycja, a on ma swoje życie. To Cas uparł się, że zrealizuje czyjś pomysł, zamiast szukać własnego – popatrzyła za szybę. – Może chodzi mu o pieniądze, może ma nadzieję, że ostatecznie rzeczywiście stanie się top jeden najbogatszych osób na świecie. Jimmy ciągle to powtarza. To, że Cas chce być bogatszy niż dziadek i to dlatego nie sprzedał jeszcze udziałów.

Dean patrzył na nią chwilę, wreszcie odwrócił głowę ku przedniej szybie. Jakoś nie chciało mu się w to wierzyć, w to, że Castiel mógłby liczyć, otwierając Park Jurajski, na wielkie bogactwo, powiedział mu przecież, że robi to dla dziadka. Bo John Hammond nie zdołał zrealizować swojego marzenia – Ostatnim życzeniem dziadka było doprowadzenie do otwarcia parku, nie zdążył osiągnąć tego przed śmiercią. Spadło to na mnie. Pracuję, żeby dotrzymać danego mu słowa, obiecałem, że otworzę park.

– Chwilę tu posiedzimy – Cas wślizgnął się na swoje miejsce w samochodzie, zamknął za sobą drzwi. Przemókł do suchej nitki, marynarka go przed tym nie uchroniła; ze schowka w aucie wyjął szklankę, nalał sobie do niej wody, upił łyka i odstawił szklankę na przód wozu. Spojrzał na Romana, spróbował posłać mu uśmiech. – Trzeba było wziąć szampana.

– Trzeba było zadbać o powód, by go otwierać – Roman odparował mu, uśmiech spełzł z twarzy bruneta. Odwrócił wzrok, Roman odchylił się na fotelu do tyłu. – Zdrzemnę się. Valente, zanuć mi do snu.

Z kieszeni drzwi wystawały wersje próbne ulotek. Wyciągnął jedną, były w niej informacje o stegozaurach, ich kostnych płytach i strukturze rodziny – w razie zagrożenia dorosłe osobniki ustawiały się wokół młodych w krąg, ukrywając je w ten sposób przed wzrokiem drapieżnika. Stado cechowało wysokie zorganizowanie i pierwszorzędna dbałość o dzieci. Chroniły je za wszelką cenę.

To są żywe istoty. Myślące, kochające... Chroniące swoje potomstwo.

Powiedział, że lubi stegozaury.

Dean Winchester.

Niespodziewana wibracja wstrząsnęła wozem, sprowadzając go na ziemię. Oderwał wzrok od broszury i skierował go na Romana, ale ten siedział, właściwie półleżał z zamkniętymi oczami, Valente nucił nieporadnie coś, co przypominało amerykański hymn narodowy. Westchnął, uznawszy, że się mu wydawało i wrócił do lektury – jednak to stało się ponownie, więc opuścił broszurę na kolana i wyprostował się.

– Czujecie to?

Roman uchylił jedną powiekę.

– Co? – ledwie to pytanie opuściło jego usta samochód zadrżał po raz trzeci, bezsprzecznie poczuli to wszyscy. Valente przestał nucić. – Naprawiają szynę?

Cas spojrzał na szklankę. Woda w niej drżała teraz wraz z podłożem, na jej powierzchni rozchodziły się drobne kręgi; spróbował przebić spojrzeniem ciemność, to graniczyło w tych warunkach z cudem, coś mu nie pasowało i usilnie starał się dotrzeć do realizacji, co. Zrozumiał po chwili. Koza. Zniknęła.

Coś wielkiego, olbrzymiego, jak blok żywego ciała, poruszyło się w gąszczu po drugiej stronie ogrodzenia, ciemna, brązowawa skóra perfekcyjnie zlewająca się z tłem, tyle że to zwierzę było zbyt duże, by go nie dostrzec, nawet pomimo doskonałego kamuflażu, mroku i ulewy. Serce podeszło Casowi do gardła i pozostało tam, dławiąc go – było tak ciemno... bo nie świeciły się lampki na szczycie ogrodzenia.

Boże.

T-rex przełknął kozę, w całości, jak chrupka.

– Kurwa – Roman wymacał klamkę od drzwi, po ciemku i otworzywszy je wyskoczył z auta, rzucił się sprintem w kierunku toalet. Valente obejrzał się za nim, wysiadł i pobiegł gdzie on, wołając „proszę pana!", „kurwa" to było dobre podsumowanie.

– A jemu co? – Dean popatrzył za mijającym ich auto Romanem, Valente miał opóźnienia trzy sekundy. Spieprzyli do WC, obaj.

– Pogoniło ich – powiedziała Claire. – Inwestorzy to typy pełne gówna.

Idealna gra słów. Dean zaśmiałby się na nią, gdyby sylwetka Casa w samochodzie stojącym przed nimi nie poruszyła się i nie przechyliła ponad fotelem „kierowcy", by zamknąć drzwi – zmarszczył czoło, i wtedy to usłyszał. Zgrzytliwy, metaliczny dźwięk. Wzrok powędrował mu do góry. Zobaczył go.

T-rex naparł na ogrodzenie, a ono... ustąpiło. Przewody, w których miała płynąć energia zdolna zatrzymać bestię pozrywały się jak sznurki na pranie, zajęci awarią samochodów nie zauważyli, że nie tylko one nie działały – wyglądało na to, że oto doświadczali wyjątkowo koszmarnego zbiegu okoliczności. Akumulatory padły ich wozom pod wybiegiem, który wyłączył się z powodu innej awarii. Ogrodzenie nie przewodziło prądu.

Tyranozaur przekroczył betonową podstawę płotu i stanął na drodze, wychodząc pomiędzy zielono-żółte samochody – a potem otworzył paszczę i zaryczał, to był dźwięk, jaki wstrząsnął gruntem, ręce Deana i Claire wystrzeliły, pozatykali sobie uszy. Trudno wyobrazić sobie coś podobnego, ten ryk potrząsnął ich kośćmi i pozostawił po sobie uczucie wirowania w głowie, jak po urazie. T-rex ruszył w ich stronę.

Gdyby Cas był religijny, modliłby się w tamtym momencie, patrząc w lusterko, by ten potwór poszedł szukać sobie do zjedzenia innego dużego potwora – albo modliłby się tak czy inaczej, bez względu na swoją religijność, gdyby znał jakąkolwiek modlitwę. Patrzył, jak dinozaur podchodzi do auta Deana i Claire, wstrzymał oddech w chwili, w której zwierzę zatrzymało się, przekrzywiwszy łeb, jakby z ciekawości. Oczywiście, że nic nie wymodlił. T-rex trącił auto nosem. Raz... I drugi, pojazd zakołysał się na kołach.

– Claire, pod drzwi, pod drzwi! – Winchester pociągnął dziewczynę najdalej pod ścianę auta jak to było możliwe, pod tę ścianę naprzeciw pyska bestii, przesuwając się z nią, byle dalej od gęby t-rexa. Betty dychnęła przez nozdrza, para pokryła boczną szybę. Blondyn zamarł, na krótką, krótką chwilę, na tych kilka sekund nawiązał z dinozaurem wzrokowy kontakt.

I choć wiedział, że tyranozaur reagował tylko na ruch wątpliwości nie miał, że go dostrzegł.

Ten samochód był jak puszka, nagle o wiele bardziej niebezpieczna niż helikopter. Uważasz, że zamknięcie ich w takim samochodzie zapewni im przetrwanie w chwili, w której t-rex opuści swoją klatkę?" Słyszał własne słowa w głowie, gdy bok auta wginał się pod naciskiem wielkiego pyska, Claire zaniosła się krzykiem. Przytkał jej usta.

– Nie krzycz – syknął. – Nic nam nie będzie. Znudzi się jej.

Ale przecież pamiętał collie sąsiadów, pies godziny spędzał przy puszeczce, do której wsadzano mu smakołyki – zwykle pod koniec dnia dobierał się w końcu do jej zawartości. Nos t-rexa uderzył w samochód raz jeszcze, lewe koła uniosły się w powietrze na parę metrów. Dean i Claire rąbnęli głowami o okno, dinozaur zaryczał, niezadowolony i uderzył mocniej, auto przewróciło się na bok, kolejne uderzenie, spadło na dach. Dean uderzył się tak dobitnie, że obraz zawirował mu przed oczami, Jezu, zemdleje. Bądź co bądź miał do tego predyspozycje. Krzyk Claire dobiegł jakby z oddali, jemu wszystko wydało się na moment wolniejsze... Zimne błoto, wślizgujące mu się między palce, przywróciło mu przytomność. Leżał na dachu auta, wgniecionym w rozmoknięty grunt, szlam wdzierał się przez pozbijane okna do środka.

Błyskawicznie obrócił głowę i tylko jedną gigantyczną dinozaurzą stopę zobaczył po swojej prawej, co oznaczało, iż drugą nogę t-rex miał teraz na samochodzie. Odgłosy zgniatania pojazdu sprawiły, że serce przyśpieszyło mu jak szalone, z powrotem na pełnych obrotach – zmiażdży ich albo utoną w tym cholerstwie, jeśli się nie wydostaną.

Przy akompaniamencie krzyków, odgłosów zgniatanego metalu i rozbijanego szkła Castiel przerzucał wszystko, co znajdowało się na tyle wozu, w którym siedział. Zatrzaski srebrnej walizki doprowadzały go do szału, ręce trzęsły mu się za bardzo, by otworzenie ich było dla niego łatwe – udało mu się, w końcu, w środku nie znalazł broni, tylko czerwone flary. Nie było czasu, żeby się zastanawiać. Odpalił jedną i wybiegł w deszcz.

T-rex w najlepsze przeżuwał zniszczoną oponę. Cas gwizdnął na niego, żeby zwrócić na siebie jego uwagę, Betty podniosła łeb. Dostrzegła czerwony blask. W porządku, chciał jej uwagi, teraz stuprocentowo ją miał; rzucił flarę w bok spodziewając się, że monstrum za nią ruszy, nie stało się tak. Przekrzywiła głowę i wydała z siebie pomruk, jakby kwestionując jego zdrowie psychiczne, nabrał powietrza uświadamiając sobie, co zaraz nastąpi na sekundę przed tym, jak nastąpiło.

– Kurwa – zaklął, odwracając się i rzucając do ucieczki.

Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że t-rex za nim ruszył, ziemia zatrzęsła się, łup-łup-ŁUP, gnał przed siebie co sił. Jedyne pocieszenie – odciągnął go od Deana i Claire. Raz zrobiłeś coś dobrze, dupku, pomyślał, rozpaczliwie, mijając toalety, w których schronili się Roman i Valente, ciężkie dinozaurze szczęki chwyciły go za łydkę. Możliwe, że on również usłyszał w myślach siebie.

Złapanie kogoś za nogę, wątpię, by dostrzegała w tym coś wartego wysiłku.

W całkowitym zaskoczeniu łapnął tylko powietrze, nie poczuł nawet bólu. Tyranozaur zarzucił nim i cisnął na budynki toalet, huknęło, spadł, odruchowo osłonił ramionami głowę. Toalety rozleciały się jak domek z kart, przysypały go gruzy; podniosły się wrzaski, wrzaski Richarda Romana i jego asystenta, t-rex ryknął krótko, wrzaski zastąpiło gardłowe dławienie się.

Wygramoliwszy się spod resztek zdewastowanego autka Dean wytargał na zewnątrz zapłakaną Claire. Spojrzał na toalety, Betty dziobała resztki inwestora z Roman Enterprises, zaczepnie jak kura. Gdzie podział się Cas? Nie wiedział, pewne było za to co innego. Castiel ich uratował. Gdyby nie on zginęliby pod tym jebanym samochodem.

– Daj walkmana – rzucił nieoczekiwanie, Claire popatrzyła na niego jak na wariata.

– Pojebało cię?!

– Daj go – wyrwał go jej. Dziwne, ale walkman przetrwał tę katastrofę. – Potrzebujemy prostownika – przemknęli do nietkniętego drugiego samochodu, tyranozaur wciąż pozostawał zajęty. Dean otworzył bagażnik i ku swojej uldze zobaczył prostownik, te auta nie były na turystów gotowe. Znajdujące się w nich broszurki nie przeszły ostatecznego druku, a tył pojazdu zawalony był gratami. Na ich aktualne szczęście. – Przy odrobinie przychylności losu podładujemy akumulator. – Obiegł auto, otworzył maskę. Deszcz jakby osłabł.

– Ładowanie akumulatora trwa wiele godzin. Jesteś posrany! – Claire uparła się, makijaż spływał jej po twarzy. Jasne włosy miała mokrusieńkie.

– Wystarczy tyle, żeby auto ruszyło – podpiął akumulator do prostownika, a prostownik do walkmana. – Ma dużo baterii? – spytał, Claire machnęła rękami.

– Nie wiem! Ładowałam go na lotnisku!

Betty kończyła jeść. Szczerze Dean pojęcia nie miał, czy to w ogóle możliwe, zmusić akumulator sporego pojazdu do pracy używając do tego energii zawartej w tak marnym urządzeniu jak walkman, ale nie miał w tamtej chwili do dyspozycji żadnego innego źródła zasilania. Nie było opcji, że ucieknie z wybiegu nie sprawdziwszy, czy Cas żyje. Adrenalina płynęła w jego żyłach, nie dopuszczał do siebie opcji, że nie. Minęło parę minut, potrzebował jebanej iskry! Iskry, która odpali samochód.

– Dean, odwraca się – Claire wpadła na niego, pociągnęła go za rękaw. – Do cholery, ona się odwraca!

Odpiął prostownik i rzucił nim na bok. Wskoczył do auta, za kierownicę.

– DEAN, NA MIŁOŚĆ BOSKĄ! – dziewczyna krzyknęła, Betty odwróciła się, z pomrukiem i postąpiła ku nim, jej szczęki mokre były od lśniącej świeżością, ciemnej krwi. – DEAN!

Głęboki wdech. Wcisnął przycisk w miejscu, gdzie powinna być stacyjka, auto zadrżało pod nim, odpaliło. Dwie jasne smugi przecięły ciemności. Pojazd pognał przed siebie, wzdłuż szyny, Dean wyskoczył z niego, przetaczając się po ziemi, „NA ZIEMIĘ!", ryknął do Claire, padła w ostatnim momencie, Betty przeszła nad nią, ścigając samochód. Poszła jego śladem, z rykiem, kupili sobie tym sprytnym, wywodzącym ją w pole manewrem kilka cennych chwil.

– Cas – odrzuciwszy gruz padł u boku Hammonda w mokre błoto, Castiel drgnął i zajęczał pod jego dłońmi, krzywiąc się. Prawa nogawka jego spodni nasiąknęła krwią. – Kurwa, trzeba zrobić opaskę – rozejrzał się, w poszukiwaniu odpowiedniego materiału, jego wzrok zatrzymał się na szczątkach Valente'go. Przełknął, zwracając się ku nim, starając się nie myśleć i nie patrzeć za wiele, żeby się nie porzygać zdjął z nich tyle, ile potrzebował, gdyby zjadł przed wyjazdem w puszczę więcej wyrzygałby się jak nic. T-rex rozszarpał Casowi łydkę, blady z wysiłku Dean przewiązał mu strzępki materiału tuż nad kolanem, to musiało wystarczyć. Musiało. – Trzeba się stąd zwijać, to jej terytorium. Tyranozaury są zaborcze pod tym względem, wróci tu. – Obejrzał się na Claire. Stała w pewnej odległości od nich, owinięta ramionami, nie winił jej, że nie była w stanie do nich podejść. Popatrzył znów na Casa. – Dasz radę iść? Czy cię ponieść?

– A jebnąć ci, Winchester?

Poczucie godności ciągle miał widać na swoim miejscu. Dean uśmiechnął się, nikle i pociągnął go za rękę, próbując postawić go na nogi, Claire ruszyła się ze swego miejsca i przysunęła się, by chwycić go za drugą, postawili go. Na jedną nogę. Bolesny grymas wykrzywił Hammondowi twarz, Deanowi niemal zrobiło się go koszmarnie szkoda – to musiało boleć, tego nie kwestionował nikt. Współczuł mu jak chuj.

– Jazda, do lasu – zakomenderował, pokuśtykali razem, Cas się nie odezwał. Twardy sukinsyn nie odezwał się słowem, choć nogę trawił mu ból nie do zniesienia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top