Spinosaurus

W mediach ^^ moja chyba ulubiona w całej oryginalnej trylogii scena, walka t-rexa ze spinozaurem z "Parku Jurajskiego 3" (ㅅ' ˘ ')

Cas ocknął się pierwszy. Huk roztrzaskującej się o drzewa maszyny dzwonił mu w uszach, wnętrze samolotu zawirowało, kiedy spróbował unieść się na rękach – wyhamowali, a on leżał w przejściu między dwoma rzędami foteli.

– Dean – jęknął, Winchester był przy nim, kiedy wpadli w las, trzymał go, miał go w ramionach. Teraz obejrzał się za nim, Dean wciąż znajdował się obok, na wpół leżał pomiędzy fotelami, górną połową ciała wsparty na jednym z nich. – Dean – powtórzył, po szmerach i głosach za sobą poznawszy, iż reszta załogi pobudziła się już po tym gwałtownym wstrząsie również. – Cały jesteś?

Odpowiedział mu jęk bólu, Dean sięgnął ręką do czoła, krzywiąc się, mocno.

– Moja głowa.

Cas podciągnął się do niego, po podłodze, wyciągnął go spomiędzy tych kurewskich siedzeń, przyciągnął go w objęcia. Dean padł mu w nie, bezsilnie, oparł głowę na jego ramieniu.

– Ktoś ma telefon satelitarny? – Nash odpiął pas, zdjął słuchawki. Udesky podjął próbę skontaktowania się, z kimkolwiek, oczywiście bezskutecznie. – Radio padło.

– Chyba ja – Paul Kirby zwlókł się ze swojego miejsca, sięgnął pod siedzenie, po swoją torbę. Zanurkowawszy w niej odnalazł żółtą słuchawkę, duży telefon działający dzięki satelicie, a zatem niewymagający zasięgu i Bogu dzięki, bo w tym gąszczu zasięgu raczej trudno byłoby się spodziewać. – Jesteśmy na ziemi?

– Na drzewie, jakieś dziesięć metrów. Nie wykonujcie gwałtownych ruchów – Udesky przemieścił się do tyłu, zostawiając Nasha samego. – Gdzieś tu była apteczka.

Siedząc na podłodze w takim ułożeniu, w jakim siedzieli, to Dean w przeciwieństwie do Casa znajdował się przodem do przodu samolotu, przodem do jego przedniej szyby, z głową wciąż wspartą na ramieniu narzeczonego, z dłonią na jego barku. Cas usłyszał tylko, jak wciąga głośno powietrze i zmarszczywszy czoło odsunął go od siebie, delikatnie.

– Co? – spytał, Dean odzyskał pełną trzeźwość. Oczy rozszerzyły mu się z przerażenia.

Samolot zatrząsł się, Udesky padł na ziemię jak długi, Amanda rozdarła się jak głupia, wpadając na Paula. Mętne żółte ślepia spojrzały w kabinę i w następnej chwili zaczął się drzeć i Nash, olawszy sprzęt rzucając się na tył maszyny. Spinozaur zdążył tu za nimi przyjść, zdążył wypatrzeć ich i podejść, łowca, przemknęło Deanowi przez głowę. Jak allozaur, tyle że tamten bardziej był w swych metodach niechlujny, gwałtowny, barbarzyński. Ten wydawał się sprytniejszy.

Co nie stanowiło miłego spostrzeżenia.

Głos Richarda Kileya z Parku Jurajskiego powiedziałby, że „górna szczęka spinozaura przypominała szczękę krokodyla, z grupą długich zębów z przodu, doskonale nadających się do chwytania dużych, śliskich ryb. Spinozaur miał mocne ramiona z trójpalczastymi dłońmi oraz bardzo duże, zakrzywione szpony, dysponował długą i giętką szyją. Ten olbrzymi teropod, dłuższy i cięższy od samego tyranozaura, był największym drapieżnikiem lądowym, jaki kiedykolwiek żył na Ziemi."

Przód samolotu oderwał się, spinozaur wsadził do kabiny pysk. Spośród grupy sześciu osób Dean i Cas byli jedynymi, którzy nie darli się wniebogłosy, Castiel wdrapał się za ostatni fotel, wciągnął Deana; długie zęby pochwyciły Nasha za nogę, zawył, Paul próbował go jeszcze złapać, na nic się to nie zdało. Spinozaur wyharatał biednego pilota na zewnątrz, zarzucił łbem, Nash upadł wprost w kałużę, zatonął w błotnistym gruncie. Potężna stopa docisnęła go do ziemi, potwór stanął na nim, pochylił łeb i wgryzł mu się w kark, Amanda pierwsza odwróciła wzrok, zapłakawszy rozpaczliwie, jej mąż złapał się za głowę.

Minus dwóch z ich małej wycieczki.

– Nie cofać się, przestańcie się cofać! – Udesky nie powstrzymał Amandy i Paula od błyskawicznego, bardzo desperackiego przemieszczenia się samolotowi praktycznie pod sam ogon, ich ciężar przeważył. Dean uchwycił się Casa, samolot osunął się z gałęzi w dół, polecieli razem z nim.

Szyba zbiła się, kiedy wrak uderzył najpierw tyłem, a potem przewrócił się na bok – Dean trafił wprost na nią, odłamki porozcinały mu lewą stronę twarzy. Stwór-gigant przeszedł koło nich, przez wyrwę we wraku zobaczyli jego stopy, dźwięk tych kroków odbijał się echem jak kiedyś chód tyranozaura, wtedy też był uwięziony w atakowanej kupie złomu, pomyślał z bólem. Był w aucie, tonął w błocie, bolała go głowa, teraz było prawie dokładnie tak samo, w miejsce auta utknął jedynie w szczątkach śmigłowca, a dinozaur był minimalnie groźniejszy. Do diabła, dzień, w którym los postawił ich na swojej drodze, jego i Castiela Jamesa Hammonda!

Spinozaur położył na wraku łapy. Co tak ciekawego było w takich roztrzaskanych środkach transportu, że te bestie tak się nimi interesowały?! Przeturlał zniszczoną kabinę, usiłując się do niej dostać, ba, dostać się do zamkniętych w niej kąsków, jakby to była zabawa. Dean osłonił głowę, więcej połamanego szkła posypało się na niego, Cas oddychał ciężko u jego boku. W obracanym przez dinozaura zdewastowanym samolocie wylądowali na jego suficie, z powrotem na siedzeniach, na podłodze i znów na suficie.

Szczęki przebiły kadłub, zwierzę zakłapało zębami.

– Teraz, póki jest zajęty – Castiel wycharczał przez własne, zaciśnięte. – Biegiem, już!

Pozbierali się, obolali i pookaleczani, przemknęli zajętemu rozpruwaniem kadłuba gadowi pod samym nosem, jeden za drugim powyskakiwali z wraku, puścili się przed siebie sprintem. Uciekając Dean spoglądnął przez ramię, spinozaur był gigantyczny, a wielki żagiel rozpięty na całej długości jego grzbietu doprawdy imponujący. Dinozaur zorientował się, że coś jest nie tak, wyjął z rozbitego samolotu łeb i zaryczał, na wielkich łapach odwrócił się i podążył ich śladem, nie dając im oszukać się tak łatwo. Wypadli z lasu na odsłoniętą polanę, na pełnej szybkości pokonali ją i wskoczyli do puszczy po drugiej stronie, ryk spinozaura słabł, chyba zaprzestał pościgu.

Zatrzymali się pośród drzew, łapczywie łapiąc oddech. Dudniące kroki ucichły, ostatni ryk zabrzmiał odlegle.

– Zgubiliśmy go? – Paul Kirby spocił się, obficie.

– Miejmy nadzieję – Cas popatrzył po drzewach, niepewnie. Dziwne. Czyżby spinozaur rzeczywiście zrezygnował ze ścigania ich tak łatwo, mając nad nimi niekwestionowaną przewagę? – Wszystko w porządku? – spytał, zwróciwszy się bezpośrednio do Deana, tylko do niego, czule dotknął dłonią jego pokiereszowanego policzka. – Cały jesteś zakrwawiony.

– Nic mi nie jest.

Kiwnął głową, wierząc mu na słowo, choć cukierkowo nie wyglądał ani trochę, lewa skroń i policzek skąpane we krwi, zalana nią szyja, przesiąknięty kołnierz, góra ubrania. Oczywiście nie on jeden odniósł obrażenia, Amanda prezentowała się podobnie, ale szczerze? Miał to w dupie. Kiedyś nie dbał o nikogo, teraz... teraz ta liczba zmieniła się z zera na jeden.

– Tędy – zakomenderował, prowadząc ich. – Jesteśmy na terytorium drapieżników.

Nie przeszli stu metrów, a przedzierając się przez gąszcz natrafili na masę cuchnącego mięsa, gnijące dinozaurze truchło zagrodziło im drogę. Stanęli jak wryci, Cas spuścił powietrze z płuc dopiero po trzech sekundach.

– Ten nie żyje.

– To edmontozaur – Dean przepchnął się koło niego do przodu, szeroki kaczy dziób i charakterystyczne kończyny nie pozostawiały wątpliwości. – Cas – z powrotem cofnął się, coś sobie uświadomiwszy. Edmontozaur miał jednego naturalnego wroga, którego ofiarą padał zdecydowanie częściej niż inne dinozaury, a świadczyły o tym ubytki na znalezionych kościach; ubytki wygryzione przez zęby tak cenne, tak pożądane, że nie równały się z nimi pod tym względem absolutnie żadne. – To jest terytorium t-rexa.

Bezpośrednio po wypadku w Parku słysząc echo tych kroków w koszmarach przez wiele następnych miesięcy Cas nawet nie dopuszczał do siebie myśli, iż kiedyś być może BĘDZIE MUSIAŁ usłyszeć je na żywo raz jeszcze – i oto nadszedł ten moment, fatalny dzień, w którym znów wybrał się na wyspę dinozaurów, idiotycznie naiwny, że coś takiego jak utknięcie w takim miejscu nie może przytrafić się jednemu człowiekowi dwa razy. „Kurwa", zaklął, patrząc, jak do bólu znajomy mu łeb wyłania się sponad truchła edmontozaura, cóż, przynajmniej nie był to TEN SAM t-rex, bo wtedy to już na serio zastanowiłby się, czy aby nie zbił ostatnio jakiegoś lustra. To podobno przynosiło pecha, a to ewidentnie był pech.

Z deszczu pod rynnę.

– Niech nikt się nie rusza, nie zobaczy nas – wargi ledwo drgnęły mu, kiedy to powiedział, ale wystarczyło, by tyranozaur otworzył paszczę i zaryczał, a wszyscy czmychnęli i tak, Udesky, Paul, Amanda, nawet Dean. T-rex postąpił za nimi, łup ŁUP, och, jakże mu tego brakowało!

Uciekli tą samą drogą, którą przyszli i tak stanęli oko w oko ze spinozaurem, ja pierdolę, wiedział, że to niemożliwe, żeby sukinsyn ich sobie od tak odpuścił! Tym razem w pewien sposób uśmiechnęło się do nich jednak szczęście, bo przyprowadzili za sobą t-rexa, a ten całkiem skutecznie skupił na sobie całą uwagę potwora. Zobaczyły się, zaryczały, t-rex vs spinozaur, czegoś takiego nie oglądało się na co dzień. Natarłszy na siebie zderzyły się ze sobą, potężny huk wstrząsnął puszczą, dwie bestie starły się w wyrównanej walce, dwa drapieżniki alfa, dwie gęby pełne zębów.

T-rex złapał spinozaura za kark, obrócił nim, skubany był jednak zwinny i udało mu się z uścisku wymsknąć. Zaatakował Rexa szponami, Rex cofnął się ale nie poddał, wrócił, nacierając, zaczęły się gryźć, przepychać.

– Cas, Cas! – Dean zatrzymał narzeczonego, przystanęli, obserwując to spektakularne widowisko, ten hałas, to drżenie ziemi, nieomalże uderzeniowe fale bijące od ścierającej się w pojedynku gigantycznej dwójki, nie sposób byłoby to sobie wyobrazić. – Fuck – zaklął, podsumowując to, trudno powiedzieć, czy bardziej był to podziw, czy danie wyrazu temu, jak bardzo byli tu zgubieni. Ta wyspa stanowiła mały świat, świat gdzie nie rządziły prawa normalne, ustanowione przez człowieka, w tym miejscu na Ziemi rządziła natura i te potężne, stworzone przez nią niegdyś istoty. Byli tu gośćmi na ich łasce.

Człowiek zwykł uważać, że cała ziemska planeta należy do niego. Cóż, Sorna może i formalnie była Casa, ale koniec końców należała do nich.

Do dinozaurów.

Spinozaur skręcił t-rexowi łeb. Ciężkie cielsko krewniaka Betty z Nublar padło na leśną ściółkę, Dean i Cas nie czekali, aż zabójca ponownie skieruje na nich swoje definitywnie niewyżyte ADHD. Pobiegli za Udesky'm i Kirbymi, spinozaur pozostał, przypieczętowując zwycięstwo donośnym rykiem.

Castiel pchnął Paula Kirby w zarośla, mężczyzna upadł między paprotki.

– CHYBA NALEŻY MI SIĘ WYJAŚNIENIE! – damn, Cas rzadko bywał TAK ZŁY. Tak, żeby krzyczeć. – Drugi raz jestem uwięziony na wyspie dinozaurów, DRUGI RAZ, przez imbecyli, do których nie dociera prosta komenda, tu nie wolno lądować! Pojebało was, żeby nas tu ściągać? Już jesteście odpowiedzialni za śmierć dwóch osób, DWÓCH! Jakie to uczucie, co? No słucham! – złapał Kirby'ego za fraki, Dean powstrzymał go przed wyszarpaniem faceta w ostatniej chwili.

– Cas, już! – sam szarpnął nim, odciągając go od Paula, do tyłu. – Niczemu nie pomoże, jak się nawzajem pozabijamy, chyba wystarczy, że one chcą nas pomordować? Cas, ochłoń – szarpnął nim raz jeszcze, bo Hammond dyszał teraz jak rozjuszony byk.

– Nasz syn zaginął tu kilka tygodni temu – Amanda weszła pomiędzy nich a pana Kirby'ego, zapobiegawczo unosząc ręce. Proszę, nie atakujcie mnie. – Ma na imię Eric. Nasz znajomy zabrał go tutaj łodzią, żeby polatać wokół wyspy na paralotni. Nie wiemy, co się stało, ale nie wrócili.

– I to niby nasze zmartwienie?

– Nikt inny nie dałby nam wstępu na wyspę.

– Nie dostaliście go! Powtarzałem, że nie możecie wylądować.

– Tak naprawdę mieliśmy nadzieję, że pomożecie nam ich szukać – Paul wtrącił się, machnąwszy bezradnie. Jemu jedynemu z nich wszystkich chyba naprawdę było po tym wszystkim wstyd. – Widzieliście te zwierzęta, panie Hammond, pan je stworzył. Znacie się na nich. Zna pan ten teren.

– To już nie jest mój teren, teraz rządzą nim one. Mamy szczęście, że żyjemy, przebywamy tu pół godziny! Od zaginięcia waszego syna minęło kilka tygodni? Bardzo mi przykro, ale nie sądzę, żeby miał jakiekolwiek szanse przetrwać tu tak długo. – Okej, nie musiał tego mówić. Amandzie zadrżała szczęka. – Trzeba wrócić do samolotu – znowu zwrócił się do Deana, jakby tylko on go interesował, reszta niech robi co chce. – Weźmiemy, co się da, pójdziemy do centrum operacyjnego, jest opuszczone, ale sprzęt komunikacyjny działa. Zasila go energia geotermalna.

No tak, telefon satelitarny pożarł wraz z Nashem spinozaur. Nawet, gdyby wydostali się na brzeg, nie mieliby jak wezwać pomocy, a wokół Sorny nikt nie latał ani nie pływał.

– Mój syn żyje – Amanda nie pozwoliła mu tego zakwestionować, łzy zebrały się w jej oczach, ale twarz wyraziła nie smutek, a determinację. – Wiem to. Bez niego stąd nie wyjadę.

Cas przewrócił oczami. Odwrócili się, z Deanem, Paul przytulił Amandę, a ona mu na to pozwoliła.

– Jak mogli tutaj latać, myślałem, że to zamknięta strefa? – Dean wyszeptał, ze zmarszczonym czołem.

– Jest zamknięta, ale jak widać debili ignorujących wszelkie ostrzeżenia nie brakuje. Myślałem... – westchnięcie. – Myślałem, że jest lepiej strzeżona. Ciekawe, kto jeszcze już o nich wie. KirbyInternational w ogóle istnieje? – spytał, głośniej. Paul wypuścił Amandę z objęć, odchrząknął.

– Tak naprawdę to Kirby Farby i Glazura. Mamy sklep w Ohio. Hej, hej, chwileczkę, wynagrodzę wam to jak obiecałem, jeśli będziecie remontować kiedyś łazienkę...

– Nie macie firmy w Orlando. I nie znacie nikogo na wysokim stanowisku – Cas przytknął dłoń do czoła. – Jestem w najgorszym miejscu na świecie i nic mi z tego nawet nie przyjdzie!

– Coś musieliśmy powiedzieć!

– Widziałem u ciebie Breitlinga – przypomniało mu się. – Wiem, ile kosztują takie zegarki, mam kilka.

– To podróbka, kupiłem go w Newark. Niewarty stu dolców.

– Świetnie – burknął, kapitulując. – Po prostu świetnie.

Samolot zastali w strzępach. Kadłub rozdarty i rozwleczony, stłuczone szyby, siedzenia rozprute – jedną rzecz Dean dostrzegł w całości i była to ich walizka, Bogu dzięki, podbiegł do niej, rzucił się przy niej na kolana. Odpiął zatrzaski. Zajrzał do środka.

– Jest cały – odetchnął z ulgą, klapnął na ziemi, fuck, bał się, że już po nim. Diamentowy kompas przetrwał kolizję z mezozoicznym gadem, lot przez dżunglę i twarde lądowanie, a w następnej kolejności rozróbę przez owego gada uczynioną. Resztę walizki wypełniały ubrania, szybko wydobył koszulę Casa, inną niż jego zwykłe eleganckie, białe, ta miała brązowe tony i kratę. – Chcesz się przebrać? – zapytał go, Cas podszedł do niego, Udesky przeszukiwał już szczątki kokpitu. – Przepraszam – odezwał się, Hammond rozpiął brudne, spocone ubranie i spojrzał na niego, spod uniesionej brwi. – To moja wina, ja cię namówiłem. Ty nie zamierzałeś przyjąć ich oferty.

– To nie jest twoja wina, jedyna wina leży po stronie ich i nikogo więcej – Castiel poprawił go, odsłaniając nagą klatkę. Wciągnął na siebie podaną mu przez blondyna flanelę. – Zrobiłem, co się dało, żeby nikt się do tej wyspy nie zbliżał. Miałem postawić tu wojsko? Winna jest ich głupota, szkoda tylko, że cierpią na niej nie tylko oni.

Dean ściągnął własne rzeczy przez głowę, nasiąknęły krwią, gdyby paradował w nich przez puszczę nie różniłby się niczym od rozprutej ryby wrzuconej do wody pełnej rekinów, potwory wyczułyby go z kilometrów. Zdarł z szyi cienki łańcuszek.

– Co robisz? – Hammond zmarszczył czoło, patrząc, jak zdejmuje zaręczynową obrączkę. Chłopak wsunął ją na łańcuszek, przeciągnął, by znalazła się równo w jego połowie i z powrotem założył go sobie na szyję.

– Tak będzie bezpieczniejsza – wyjaśnił. – Nie chcę jej zgubić. Pomożesz mi? – odwrócił się do niego tyłem, Cas westchnął i pomógł mu zapiąć, łańcuszek zapięcie miał raczej problematyczne. – Dziękuję – Winchester cmoknął go, w usta. – Przepakuję nas do plecaka, po lesie wygodniej będzie chodzić z nim, nie z walizką.

Jeszcze jedno westchnięcie. Cas sięgnął po kompas.

– Chyba jednak rzeczywiście się przyda – stwierdził ponuro, wstając. Napis wygrawerowany na tyle delikatnego przedmiotu wciąż głosił to samo co w święta, wciąż adresował go bezpośrednio do osoby, dla której powstał. Dla Deana. Zerknął na tych kilka liter, przewrócił kompas w dłoni i otworzył go, czerwona wskazówka odszukała północ.

Zamknął, mimowolnie spostrzegł co ma pod nogami – odciśnięty w błocie bardzo wyraźny ślad spinozaura, wielka łapa utrwalona w rozmokniętym gruncie, wszystkie trzy palce. Przykucnął nad nią, Dean dołączył do niego chwilę potem, przebrany, ze spakowanym plecakiem.

– Zrobiliśmy go jako eksperyment – zagryzł wargę, autentycznie zastanawiając się, co nim wtedy kierowało. – Spinosaurus aegyptiacus. Wiedzieliśmy, że nie nada się do wystawienia w Parku, allozaura udało się przewieźć, z tym nie potrafiliśmy sobie poradzić. Nie ma nad nim absolutnie żadnej kontroli, nie męczy się, nie daje za wygraną, czerpie satysfakcję z bezmyślnej, bezcelowej jatki. Próby poskromienia go okazują się zbyt ryzykowne.

– Istnieje tylko jeden?

– Rozniosłyby tę wyspę, gdyby było ich więcej. To potwór, Dean, monstrum. Lepiej, żebyśmy się już z nim nie spotkali.

– Ile ma metrów? – blondyn przykucnął przy nim, badając odcisk wzrokiem.

– Piętnaście, jest o jedną czwartą większy od tyranozaura.

– Porusza się w wodzie?

– Doskonale. Brodzi, pływa, łowi ryby jak czapla.

Dziwny wyraz wykrzywił Deanowi twarz, wstał, przytrzymał plecak na ramionach.

– Myślisz, że wyjdziemy z tego żywi?

Co miał mu niby odpowiedzieć? Nie chciał, żeby bał się jeszcze bardziej, z tego samego powodu nie uświadomił go IŻ SAM czuł przed wylotem, że to się koszmarnie skończy, ich przeczucia ich nie zawiodły. Nie powiedział mu niczego w nocy, by mógł normalnie spać, ani potem rano, bo nie wsiadłby na pokład samolotu, czy teraz też nie powinien był mówić mu niczego?

Nie wiedział, czy przeżyją. Dean zwykle wydawał się być optymistą, ale nawet on – ZWŁASZCZA ON – rozumiał, co oznacza obecność spinozaura na tej wyspie, w tym lesie, razem z nimi. Przeżyć będzie bardzo trudno.

– Nie wiem – odparł, zgodnie z prawdą. – Nie wiem, słońce. Chciałbym powiedzieć ci, że tak, ale możliwe, że nie.

Kiwnął głową.

– Dobrze, że wzięliśmy ślub.

Cas roześmiał się, przytulili się do siebie, ponad potworną łapą spinosaurus aegyptiacus pozostawioną im jakby była przestrogą. Już wygrywał z nimi dwa zero, pożarł Coopera i pożarł Nasha, rozbili się przez niego. Cas wspomniał, że wylądowali na terytorium mięsożerców, ale jak do tej pory nie pokazał się im żaden poza tym jednym t-rexem, spino bezsprzecznie na tym terenie królował, inne zwierzęta się go bały. Inne, ponad dziesięciometrowe zwierzęta. Boskie spostrzeżenie, kiedy samemu jest się małym człowieczkiem.

Coś zaszemrało w zaroślach i wzdrygnęli się, oderwali się od siebie, Udesky błyskawicznie wstał znad ładowanej snajperki. Spomiędzy liści wyłonił się Cooper, krwawiąc, wolną ręką uciskając tętniącą ranę na drugim, rozerwanym ramieniu.

– O mój Boże! – Amanda rzuciła się, by mu pomóc, by go podtrzymać, bo ledwo powłóczył nogami, blady od upływu krwi jak ściana. – Paul, pomóż. Potrzeba apteczki!

– Uciekłeś spinozaurowi? – Castiel wybałuszył na niego gały, Cooper padł na ziemię tuż pod drzewem, na którym zaczepił się wcześniej ich śmigłowiec. – Jak, do cholery?

– Szkarada polazła za wami – charknął, plując krwią. – Zostawiła mnie.

– To niemożliwe. Tak po prostu?

– Cas – Dean pociągnął go za rękaw. – Spinozaur puścił go, żeby przyprowadził go do nas. Ma rozerwane ramię, zostawił za sobą ślad, on go po nim wytropi.

– Piękne dzięki, panie autorze dzieła o inteligentnych dinozaurach – Hammond zakpił, odrobinę. – Okej, spryciarz z niego, ale to wciąż jednak tylko zwierzę. Nie wymyśliłoby niczego takiego.

– No to czemu on żyje?

Cooper syknął, Amanda spróbowała odsunąć materiał roztarganego wraz z mięsem ubrania poza zasięg, w którym przeszkadzało w oczyszczeniu i opatrzeniu rany. Och, rozdarte ubranie przyklejające się do rany odsłaniającej nagie kości, skąd oni to znali.

– Ja też przeżyłem ugryzienie dinozaura, może obaj mieliśmy szczęście.

– Nie chcesz w to wierzyć, co? – Dean zaśmiał się, gorzko. – W to, że jest aż tak mądry. Nie chcesz w to wierzyć, bo to oznaczałoby, że nie mamy z nim pieprzonych szans. Jeśli welociraptor potrafi zastawić pułapkę, czemu on miałby nie dać rady?

Inteligentny zabójczy dinozaur psychopata.

– Nie są blisko spokrewnione.

– Nie mniej niż szympansy i delfiny.

– Aughh – Cas zawarczał głośno, w totalnej frustracji. – Wiesz co? Kocham cię, ale czasem przypomina mi się, czemu cię na początku nie lubiłem.

– Powinniśmy się stąd wynosić – Udesky przerwał im, tę małą domestic kłótnię. Podbiegł do nich, wskazał na pochylających się nad Cooperem Paula i Amandę. – Krew ściągnie go tutaj, prawda? Tego stwora?

– Prędzej czy później – Castiel westchnął, wsparł dłonie na biodrach. – Idziemy do centrum operacyjnego, rozbiliśmy się na północ od pasa na lądowisku. Nakreśliłem już kierunek, to dwie, może trzy godziny marszu.

Syknął jak wcześniej Cooper, Dean popatrzył po nim. Noga. Cas zgiął się lekko, walcząc z nagłym ukłuciem bólu, cóż, lekarze prorokowali, że być może nigdy na niej stanie. Stanął. Właśnie uciekł na niej spinozaurowi. Trudno, żeby tego nie odczuł.

– Cas? – Dean domyślił się od razu, o co chodzi. – Co się stało, znowu cię boli? Dasz radę iść?

– Raczej nie mam wielkiego wyboru – wycedził przez zęby, niby się śmiejąc, choć nie był to w żadnym wypadku śmiech wyrażający rozbawienie. – Aua – jęknął, praktycznie się pod sobą składając, jak kukiełka, nogi złożyły się pod nim i upadł na kolana. – To nic – machnął do niego, uspokajając go. – Zawsze boli, kiedy ją przeciążę. Przejdzie.

Jakby potrzebowali następnych problemów.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top