Silent Night
Port Lotniczy Sacramento
24 grudnia 1993, godziny popołudniowe
Do wnętrza terminala A na lotnisku Sacramento International Cas dotarł bez kuli, wsparty tylko na Deanie, z ręką pod jego ramieniem. Mary Winchester miała przylecieć lotem United Airlines z Denver, gdzie w drodze z Kansas City robiła przesiadkę – koniec końców zgodził się, żeby przyleciała do nich na Boże Narodzenie, nie mógłby nie zgodzić się, gdy Dean wisiał na nim, dopóki nie wyraził zgody (wisiał niemal dosłownie, trując mu do ucha, kiedy próbował wypełnić przy biurku jakiś rachunek).
– Ty ją zaproś, to twój dom – pchnął ku niemu słuchawkę.
– Ale twoja matka. Przestań, bo się rozmyślę.
– Halo? Cześć mamo, to ja. Daję ci Casa.
Gdyby spojrzenia mogły zabijać padłby w tamtym momencie martwy. Cas spiorunował go wzrokiem, przejmując od niego telefon z wypisaną na twarzy niemą groźbą.
– Witam, pani Winchester. Uhm... Castiel Hammond z tej strony.
Dean zrobił Casowi za tamten wyskok laskę, brunet śmiał to nazywać „karą". Na miłość boską, chłopak wyśmiałby go, gdyby się nie obawiał, że Castiel zmieni zdanie i każe mu zrobić w ramach „kary" coś innego – jego fiut smakował tak dobrze, że rozpływał się, obciągając mu miękko, leżąc w łóżku pomiędzy jego nogami i głaszcząc wolną ręką nogę Hammonda pogryzioną przez t-rexa. Fakt, iż obciągał rewelacyjnie stanowił prawdę, z którą Cas musiał się zmierzyć, stawiał lachę jak zawodowa lodziara i tyle. Tak to wyglądało.
Bał się spotkania z jego mamą. Miał na karku prawie cztery dychy, a nie czuł się na myśl o jej przylocie ani trochę spokojnie, odnosił wrażenie... że nie będzie potrafił spojrzeć jej w oczy, kiedy pojawi się w hali przylotów, jak miałby zrobić to bez obaw? Opowiadanie komuś o kimś to jedno, poznanie go na żywo – drugie. Zobaczy go, zobaczy jak jest stary i zabierze Deana ze sobą z powrotem do Kansas. W starożytnej Grecji nazywano to pederastią. Związkiem dorosłego mężczyzny z młodym chłopakiem. Kurwa, starożytni Grecy mieli na to specjalne określenie, co dowodziło raz na zawsze, że ich relacja nie była normalna!
„Nie jest standardowa", Dean poprawił go, pewnego razu, gdy mu o tym powiedział. „Ale normalna przecież jest."
Ludzie chodzili po całej hali, wte i wewte, z głośników płynęła świąteczna muzyka. Było wigilijne popołudnie. Dean poruszał głową, nucąc sobie pod nosem, wyglądał tak boleśnie seksownie, tak ładnie! Miał na sobie jasną szarą henley, koszulę w biało-czarną kratę zapiętą u dołu na trzy guziki, czarną kurtkę z grubej skóry i szalik, popielaty, a na prawym nadgarstku bransoletki na rzemykach. Wyglądał CUDOWNIE, kiedy wychodzili z rezydencji śnieg osiadał w jego jasnych włosach i topił się w nich, kilka małych płatków przykleiło mu się do rzęs. W Sacramento nie sypało. U nich, w górach, spadły całe zaspy.
– W porządku? – blondyn zauważył, że przestąpił z nogi na nogę. Nie prezentował się gorzej od niego, w jasnym kremowym golfie, grubym, bardzo ciepłym i bardzo miękkim, i beżowym płaszczu; golfy bywały boskie, gdy się do nich przytulić, Dean tulił się do niego. Całą drogę w audi od rezydencji na lotnisko, takie ubranie było wyjątkowo kochane i odejmowało Casowi lat. – Kawałek stąd można usiąść, posadzę cię i wrócę tu.
– Dam radę.
– Wiem, że dasz. Nie musisz męczyć się na siłę.
– Daj mi spokój, na Boga.
– Cas. Ona cię nie zje.
– Tego to ja nie wiem – warknięcie. – Na pewno wytłumaczyłeś jej, drukowanymi literami, ile mam lat?
– Myślała, że czterdzieści. Zluzuj gacie, ciacho z ciebie. Nie masz się czym przejmować. – Piosenką, która rozbrzmiewała aktualnie na lotnisku było „Rockin' Around The Christmas Tree", a Mary Winchester wyłoniła się spomiędzy pasażerów lotu z Denver, który właśnie wylądował. Na ramieniu miała torbę, po ziemi ciągnęła za sobą walizkę i przeszła koło nich, nie rozpoznawszy ich w ogóle. – Mamo – Dean wyciągnął po nią rękę, złapał ją za rękaw kurtki. Odwróciła się. – Cześć – posłał jej uśmiech, ciepły, dopiero teraz poznała go i jej twarz również rozjaśniła się w uśmiechu, wykwitło na niej coś w rodzaju... ulgi? Trudno się dziwić. Nie widziała syna od dawna, wiedziała tylko, że mieszka z dużo od siebie starszym bogatym gościem, martwiła się.
– Dean – puściła walizkę i przytuliła go, mogła go nie rozpoznać. Pierwszy raz od wielu lat oglądała go w ciuchach lepszych niż dżinsy i flanela. – Jak ty wyładniałeś – rozczuliła się, gładząc go po nażelowanych włosach. – Jesteś taki ładny! – Prawie rozpłakała się ze szczęścia. – Jak dobrze cię widzieć!
– Mamo, to jest Cas – Dean wysunął się z jej objęć. Cofnął się do tyłu o krok, łapiąc palcami rękaw płaszcza Hammonda.
Przeniosła wzrok z niego na Castiela. Jej oblicze zmieniło się nieco, jakby utraciwszy odrobinę z czułości i miłości, jednak nie całkiem, bo choć Cas złożony był w tamtym momencie z obaw, ona zwyczajnie dawała mu szansę. Nie zamierzała oceniać go, dopóki go nie pozna. Dopóki nie zobaczy, jak dobrze ma się z nim Dean, jak jest im razem. Uśmiechnęła się do niego, oddał ten uśmiech, choć widać było, że przychodzi mu to z trudem przez stres. Słodki Jezu, w sądzie zestresowany był mniej! Uścisnęli sobie dłonie.
– Mary.
– Castiel.
Chyba zrobiło mu się lżej, że ma to za sobą.
You will get a sentimental feeling, when you hear voices singing „let's be jolly, deck the halls with boughs of holly!"
Rockin' around the Christmas tree...
– Weźmiesz Casa pod rękę, mamo? Ja wezmę ci walizkę.
– Coś nie tak z pańską nogą? – spytała, kurwa, po co to powiedział? Cas najchętniej zamordowałby Deana tu i teraz, jak tam przy telefonie, udając, że go to nie poruszyło pozwolił, z krzywym grymasem, by kobieta ujęła go pod ramię, jak przy wchodzeniu na lotnisko jej syn. – Jest chora?
– Nie, nie jest. Miałem na niej tylko operację.
– Och. Złamanie?
– Ugryzienie. – Mógłby jej przytaknąć i skłamać, pożałował, że tego nie zrobił, kiedy było już za późno. – Rottweiler – wyjaśnił, bo spojrzała na niego, pytająco. – Rex.
Szli przez terminal, Dean opowiadał o czymś po swojemu, a Cas obserwował jego matkę ukradkiem, usiłując ocenić, jak zareagowałaby, gdyby miała świadomość, że pozwolił, by jej dziecko spędziło weekend na wyspie pełnej krwiożerczych bestii, śmiertelnie groźnych potworów rodem z koszmarów. Sam go tam zawiózł. Sam zerżnął go wcześniej, doprowadzając chłopaka do omdlenia, oj, nie puściłaby mu tego płazem. Był dla niego okropny. I przed Nublar, i po niej, w domu. Zdawała się miła, dokładnie tak ciepła i czuła, jak Dean opisywał, a jednocześnie pewien był, że złamałaby mu żebra, gdyby wiedziała o wszystkim, co było między nimi w przeciągu ostatnich paru miesięcy.
Patrzył na Deana, ciągnącego za sobą walizkę i zupełnie nieświadomego jego wewnętrznej rozterki, zastanawiał się, czy te obawy, że Mary Winchester go przejrzy – czy nie wynikały one z faktu, iż on sam aż do bólu świadom był własnych błędów względem blondyna, tak był ich świadom, że zdawało mu się, że widać je po nim na zewnątrz. Gdyby kiedyś z jakiegoś powodu przyszło mu się wyspowiadać, może na łożu śmierci, to byłaby jedna z niewielu rzeczy, jakich pragnąłby się z serca pozbyć, tego ciężaru.
Ciężaru wyrzutów sumienia wobec Deana Winchestera.
Kocham go, pomyślał.
Nie bądź śmieszny, Cas, odpowiedział cichy głosik w jego wnętrzu. Nie umiesz kochać. Nigdy nie będziesz w stanie kochać go tak, jak na to zasługuje.
Nieprawda. Nauczę się tego dla niego, nauczę się, bo tego... chcę. Chcę kochać go tak, jak zasługuje.
Wyszli na parking. Mnóstwo osób śpieszyło tam i z powrotem, dźwigając świąteczne paczki – uzmysłowił sobie, że stoi w miejscu, nie rusza się, zauroczony widokiem zwykłego parkingu, jakby ktoś palnął go w łeb. Przypomniał sobie, jak tamtego popołudnia przed burzą, w parku, Dean położył jego rękę na chorym triceratopsie, sprawiając, że poczuł się, jakby dotykał dinozaura pierwszy raz. Tym razem było tak samo. Zobaczył ten parking wyraźnie jak krótkowzroczny, który założył okulary. Było pięknie. Święta czuło się w powietrzu. Święta. Jakby nigdy do tej pory ich naprawdę nie obchodził. Jakby działy się gdzieś koło niego.
– Cas? – Dean i Mary również się zatrzymali. – Wszystko gra?
Może różnica leżała w rodzinie, którą miał mieć w tym roku koło siebie. Panią Winchester i jej syna, w którym się zakochiwał.
♥
Tak wielkiego domu jak kalifornijska rezydencja Castiela Hammonda nie dekorowało się na święta samemu, przychodziła zrobić to specjalna ekipa. Schody przystroiła girlanda z zielonych gałązek, czerwonych wstążek i ciepłych żółtych lampek. Choinka stanęła w salonie, pomieszczeniu na parterze obitym ciemnym drewnem jak większość w tym domu pomieszczeń – najwięcej miejsca zajmowała w nim rogowa kanapa z grubej, czarnej skóry. Naprzeciw niej wznosił się duży, rzeźbiony kominek, wisiało na nim sześć wełnianych skarpet: po jednej dla Casa, Deana, Mary, Edwina, Cheryl i Stephanie. Tylko jedno wysokie okno miało tu zwyczajne szyby. Pozostałe wypełniały witraże.
– Oh the weather outside is frightful – Dean zaśpiewał, opróżniwszy kieliszek świątecznego ajerkoniaku. – But the fire is so delightful, and since we've no place to go, let it snow let it snow let it snow!
Mary zerknęła w bok, na Castiela, który nie zdając sobie z tego sprawy siedział z głową podpartą na jednej wspartej na kanapie ręce i patrzył na niego, patrzył na Deana, uśmiechając się – tego również nie był świadom, swego własnego uśmiechu. Chłopak przebrał się w czerwony świąteczny sweter z napisem JOLLY AS F*CK i fałszował, opity eggnogiem, jak debil.
Spędzili z Mary cudowny wieczór, pijąc kakao z piankami i rozmawiając przy ogniu trzaskającym w kominku, było miło. Bardzo miło, w miarę, jak czas upływał Cas rozluźniał się w towarzystwie matki blondyna, czuł się przy niej swobodniej; przywiozła ze sobą z Lawrence stary rodzinny album, czemu Dean początkowo mocno protestował. Zamierzała upokarzać go przed facetem, przed którym usiłował wypadać godnie. Ostatecznie ona i Cas i tak zajrzeli do niego, nie zważając na jego niezadowolenie, pokazała Hammondowi zdjęcie, na którym siedział opluty w kuchennym krzesełku. No ubaw po pachy. Ale Castiel się śmiał. Naprawdę się śmiał.
Edwin zjawił się, żeby zebrać na tacę puste kubki i kieliszki. On, Cheryl i Stephanie dołączyli do nich jakąś chwilę wcześniej, by odśpiewać wspólnie „We wish you a Merry Christmas" i „Santa Claus is coming to town". Ponieważ cały świąteczny obiad wciąż był na nazajutrz do przygotowania, rozeszli się dość prędko z powrotem do swoich zajęć; Dean ściągnął z choinki cukrową laskę i odpakowawszy ją wcisnął ją sobie do buzi, o Boże. Cas poprawił się na swoim miejscu, mimowolnie przesuwając językiem po ustach.
– Wyglądacie jak z obrazka – Mary skwitowała ich, jej syn wylazł swojemu ukochanemu na kolana i znalazłszy się na nich wyjął laskę z ust, żeby cmoknąć go w wargi. – Tak bardzo się cieszę, że jesteście ze sobą szczęśliwi. Matka niczego więcej nie mogłaby sobie dla swojego dziecka życzyć.
Wybiła jedenasta, oznajmiały ją wszystkie zegary w całej posiadłości. Kolęda zmieniła się na „Cichą Noc", atmosfera wyraźnie się uspokoiła, zrobiło się ciszej, senniej. Na zewnątrz padał śnieg, widzieli wirujące płatki za oknem, w którym nie było witraży. Duże, ładne kawałki białego puchu na wietrze.
Mary także przebrała się w sweter po przyjeździe z lotniska. Przeciągnęła się na kanapie, pod kocem i ziewnęła, zasłaniając usta dłonią; oświetlał ją jedynie blask bijący od kominka i słabszy, bardziej kolorowy od choinki.
– Pójdę się położyć, loty z przesiadkami to nic przyjemnego – oznajmiła, wstając. – Dziękuję wam z całego serca, to był wspaniały wieczór. Najlepsza Wigilia od dawna. – Zapewne, odkąd umarł John. Po tym, jak została wdową w święta bywali zwykle we dwójkę, ona i Dean. Sammy'ego nosiło po świecie. – Chyba zadzwonię do Sama, w Europie jest jeszcze wcześnie. Pozdrowić go od was?
– Pewnie – Dean oparł policzek Casowi o czoło. – Dobranoc, mamo. Fajnie, że z nami byłaś.
Podeszła do nich, delikatnie przeczesała synowi włosy... Pochyliła się, ucałowała go w skroń, a potem musnęła ramię Casa i uśmiechnęła się do niego, tym razem było w tym tyle samo czułości, co w stosunku do jej dziecka.
– Dobranoc, chłopcy.
Szybko, na całe szczęście, zmieniła względem Castiela ton z oficjalnego na mniej oficjalny, pojęcie „pan" zniknęło i chwała Mary za to, czuł się jeszcze starzej, niż normalnie, gdy tak się do niego zwracała. Cieszył się w duchu niezmiernie, że w końcu zachowywała się, jakby poznała szkolną miłość Deana, a nie człowieka z wiekiem w dokumentach stanowiącym dwukrotność jego wieku. Wyszła z salonu, jej kroki na drewnianym parkiecie były ciche. Podobnie jak melodia, która została z Deanem i Casem, i iskry przeskakujące w kominku, i brzęczenie choinkowych światełek.
Dean poruszył się na Casie, odsunął od niego głowę, by mogli na siebie spojrzeć.
– Jesteśmy? – spytał. – Szczęśliwi ze sobą?
– Nie wiem. A czujesz się szczęśliwy?
– Jasne. Jasne, że tak, Cas.
Castiel spuścił wzrok w swoje prawo, trudno było powiedzieć, na co patrzył. Kominek oświetlał go w dziwny sposób, nadając mu dziwny wygląd, prawie nierealny. Poukładali już pod choinką prezenty dla siebie nawzajem, Dean starał się nie patrzeć, ale i tak dostrzegł dwie paczki od Casa dla niego, większą i mniejszą. Obie zaadresowane były eleganckim casowym pismem.
– Ja chyba też – Hammond uznał, wreszcie i spojrzał na blondyna, nie tylko jego twarz zmieniała się rozświetlona w mroku ogniem, również tęczówki przybierały niecodzienną barwę. Przeistaczały się z błękitnych w ciemnoniebieskie, prawie granatowe, zimno granatowe, jak zimny, wzburzony sztormem Atlantyk. – A oceniam sytuację po tym, że wcale nie mam ochoty się stąd ruszać. Mógłbym tu siedzieć i pozwalać, żebyś ty siedział na mnie do usranej śmierci.
– Romantyk, nie ma co – Dean przytaknął mu, cukrowa laska, obśliniona przez niego powędrowała na powrót do jego buzi. Zassał się na niej, przesuwając nią to w tył, to w przód, wciągając policzki w oczywistej insynuacji, Cas przewrócił oczami. No pewnie, bo symulowanie robienia loda na świątecznych słodyczach było bardziej romantyczne. – Cas – wyciągnął laskę, cmoknęło głośno. Zakołysał się na brunecie, z jedną ręką na jego ramieniu. – Chcę uprawiać z tobą świąteczny seks. Proszę – uparł się, bo mężczyzna odrzucił głowę do tyłu i zawarczał, jakby ten pomysł był ostatnim, na jaki miałby w tamtym momencie ochotę. – Jest tak ciepło, tak przyjemnie. Zrób to ze mną, kochaj się ze mną pod choinką.
– Dean – westchnięcie. Cas poprawił go sobie, na kolanach i pozwolił, by głowa całkowicie opadła mu na oparcie kanapy. – Nie ma mowy, że przeniosę się teraz z tobą pod choinkę. Powiedziałem ci, że nie chcę się stąd ruszać.
– No to kochajmy się tu, uprawiajmy tu seks. Na kanapie. Nie musisz nawet zmieniać pozycji.
– Naćpałeś się tym ajerkoniakiem.
– Być może. I potrzebuję seksu. Pozwól mi się z tobą pieprzyć, albo przytoczę ci zaraz wszystkie obrzydliwe świąteczne żarty, które znam, a uprzedzam, że są doprawdy niesmaczne. Takie jak zejdź moim kominem, opróżnij swój worek, potrząśnij moimi dzwoneczkami, a dam ci białe święta...
– Kurwa, przestań! Już dobra – Cas zatkał mu dłonią dziób. – Rozumiem, nie mam wyboru.
– Nie masz, Cas.
Przesunął rękami po jego plecach, zwijając w palcach czerwony sweterek, Dean czesał mu swoimi palcami włosy, ssąc laskę i przez chwilę było im zupełnie dobrze tylko z tym, z głaskaniem siebie, tego drugiego, w końcu jednak Cas włożył mu dłonie pod ubranie i popchnąwszy je do góry ściągnął je z niego, chyba nigdy nie miało przestać go zachwycać... to młode, opalone ciało, tak ciepłe i gładkie, tak niezniszczone, nienaruszone jeszcze okrutnymi procesami starzenia. Dean miał lat dwadzieścia trzy, dwadzieścia trzy i miał w tym wieku niemal wszystko, co sam Cas na jego miejscu, będąc dwie dekady wcześniej na studiach chciałby mieć dla siebie również, niekwestionowaną urodę, nieprzeciętny intelekt, świetlaną przyszłość w perspektywie, humor, optymistyczne podejście do życia i jeszcze jedno. Jego. Nie żeby uważał siebie za świetny dodatek, chodziło o obecność osoby, której jak teraz Dean mógł wyjść na kolana, zaproponować seks, tak po prostu. Cas, studiując w Europie, załatwiał sobie wszystkie rzeczy sam. Dziadek przysyłał mu pieniądze, ale to nie zmieniało faktu, iż młody Hammond zasypiał sam ze swoimi problemami. Dean mógł poprosić go o cokolwiek i coraz częściej każda jego zachcianka bywała spełniana, bo Castiel robił się w stosunku do niego miękki.
Zazdrościł tego temu pięknemu chłopakowi, tej aktualnej życiowej wygody. I szczęścia. Żałował, że nie spotkał go wcześniej, że Dean nie urodził się wcześniej, by mogli być razem, gdy tego potrzebował. Może nie wyrobiłby w sobie tych wszystkich cech i zachowań, których tak w sobie nienawidził.
Przygryzł mu sutka, Winchester zajęczał melodyjnie – raczej nie musieli obawiać się, że ktoś im przeszkodzi, nikt z trzech osób zajmujących się na stałe domem nie miał w zwyczaju włóczyć się po nim i przeszkadzać komukolwiek. Odnalazł jego usta, kurwa, smakowały tą kurewską cukrową laską, więc całował je, zachłannie, a Dean rozpinał mu koszulę, Bogu dzięki, że nie miał już na sobie golfa. Koszuli nie musieli z niego nawet ściągać, mogła na nim zostać, rozpięta. I została.
– Na pewno nie jesteś pijany? – Cas wymruczał, w rozpaloną skórę na deanowym brzuchu, całując go po nim, cal po calu.
– Nie. Jestem rozluźniony.
– Tak? – Brunet zamarł, na moment. A potem szarpnął dżinsy chłopaka, ściągając mu je z bioder na uda. – Nie wierzę ci. Daj sprawdzić.
Wepchnął w niego palce, Dean kwiknął, niespodziewanie, przytrzymał się ramion Casa, czymś fantastycznym było obserwowanie, jak zmienia mu się twarz, gdy palce wciskają się w niego od tyłu, okej, był rzeczywiście dość luźny. Zacisnąwszy powieki sapnął tak jebanie podniecająco, że Casowi momentalnie w spodniach stanął. Deanowi kutas stał na pieprzoną baczność, w młodym wieku to nie było nic nadzwyczajnego, taka sztywna erekcja na zawołanie – Cas ścisnął go w dłoni, jego sztywniutkiego penisa, drugą ręką penetrując go wciąż, docierając głębiej i głębiej, wreszcie wyjął palce i westchnął.
– Mam pomysł – rzekł, ściągając z Deana ręce. – Będzie mi łatwiej niż ręką. Obrócisz się? Obróć się i głowa w dół.
Dean spojrzał na niego, półprzytomnie.
– Co?
– Pomogę ci. Obróć się tyłem do mnie, schyl się... Schyl się, Dean – lekko pchnął mu głowę w dół. – Oprzyj się na moich kolanach, mnie daj swoje. Przesuń się do tyłu – pociągnął go za biodra ku sobie. – Wypnij pupę. W porządku? – Pogładził go po pośladku. Mając go teraz przed sobą, idealnie wypiętego, pochylonego wzdłuż jego nóg mógł go właściwie otwierać, stopy blondyna spoczywały na kanapie po obu jego stronach. – Powiedz, jak będzie ci niewygodnie, słońce.
Dean pieszczony ustami wydawał z siebie dźwięki inne, niż otwierany palcami, to były zrezygnowane, całkowicie poddańcze westchnięcia, Cas wsuwał w niego język i rozluźniał go tak, jak umiał, ciało chłopaka drgało, masował mu więc pośladki, ugniatał je w rękach i gryzł je leciutko, to trwało i trwało, dopóki Dean nie obrócił do niego głowy.
– Cas, kurwa. Dojdę zaraz.
Cas ucałował go w jądra i podał mu ręce, żeby Dean mógł się podnieść i odwrócić znów przodem do niego, chłopak zrobił to, usadowiwszy się na nim odetchnął i splótł Hammondowi ręce na karku, mężczyzna wypuścił ze spodni swą zbolałą męskość, była już ogromna. Dean posadził się na niej, biorąc ją w siebie i zaczął się ruszać, jego ruchy były płynne, zmysłowe. Nachylił się do Casa, by robiąc to móc się z nim całować, im dłużej kochali się tak ze sobą, tym więcej tracili w tym finezji, a stawali się bardziej niechlujni, wyrywając z tego wolnego, wigilijnego seksu doznanie za doznaniem. Czuł, że jest cholernie blisko, gdy zmieniali pozycję po raz ostatni, Dean siadł na Casie przodem do kominka, tyłem do jego nagiej piersi, o którą oparł się plecami i ujeżdżał go dalej, albo może to raczej Cas posuwał go mocno i głęboko, trzymając go za brzuch, drugą ręką obciągając mu, byli obaj niemal na mecie. Byli od swoich szczytów o krok.
Czuł, że ciało blondyna zaczyna robić się w jego ramionach wątłe, słabe, ale jakoś... przypisał to bliskości orgazmu, kompletnie nie przywiązał do tego wagi. Dean nie alarmował, że czuje się źle, po części ponieważ sam nie zdawał sobie z tego sprawy, dopóki nie doszedł na brunecie i nie omdlał mu w rękach.
– Kurwa, Dean – Cas prawie zrzucił go sobie z kolan, padł z nim na ziemię, na dywan w staroświeckie wzorki. Zawisł nad nim, sprawdzając, czy oddycha. – Dean. Dean, słyszysz mnie? – poklepał go po policzku, Dean zamrugał, bezradnie... Lekko poruszył głową, w jedną i w drugą stronę, tam i z powrotem. – Ja pierdolę – Castiel klapnął koło niego na podłodze, byle jak, zarumieniony i rozczochrany. – Wykończysz mnie. Mogłem dostać orgazmu i ataku serca równocześnie.
Dean pokurczył się, marszcząc się i krzywiąc.
– Hej, Dean – coś było nadal nie tak, Cas zauważył to i na powrót zawisnąwszy nad blondynem położył mu dłoń na przedramieniu, w geście wsparcia. – Co się dzieje?
Drgnął, zabierając rękę, bo chłopak przewrócił się na brzuch i złapał za niego w okolicy żołądka. Biały był po buzi jak papier.
– Zrzygam się, Cas – stęknął tylko, a łokieć, na którym się podparł, zadrżał, odmawiając mu posłuszeństwa. Castiel rzucił się, by go przytrzymać i upewniwszy się, iż mimo odczucia nudności wcale go nie dźwiga, pociągnął go pod kanapę, w swoje objęcia.
– Dean, słońce – wyszeptał, przytulając go do siebie, głaszcząc go po mokrych włosach. – Wszystko będzie dobrze, zaraz ci przejdzie. Obiecuję. Ciii – uspokoił go, bo Dean załkał, cichutko. – Przestań, nie ma o co płakać. Oddychaj spokojnie. – Blondynem wstrząsały dreszcze. Mogli jedynie czekać, aż to samo minie, Cas mógł go głaskać i w ten sposób dodawać mu otuchy. Cóż innego dałoby się na ten ambaras poradzić? – Przynieść ci czegoś do picia? A może otworzyć ci okno, co? Poczujesz się przy świeżym powietrzu lepiej?
Dean potrząsnął głową, na znak, że ma przestać mówić, przestać go pytać. Wirowanie w głowie ustawało powoli, podobnie jak mdłości, jak odpływ na morzu – Boże, znowu to zrobił, zemdlał i pozbawił się cudownego szczytu, mógł tylko wyobrazić sobie, jak byłby dobry, gdyby jak ostatnia ofiara nie stracił przytomności na facecie takim, jak Cas!
– Cas, Boże – westchnął, totalnie się rozklejając. – Przepraszam.
– Przepraszasz za co?
– Nie chciałem.
– Czego? Zemdleć?
– Nie chciałem tak tego zmarnować. Było tak dobrze! – Żal nad tym „zmarnowanym" seksem bolał go niemal tak, jak żołądek. Nie potrafił znieść myśli, że zaprzepaścił taką okazję. – Było...
– Zamknij się – Castiel stanowczo mu przerwał. – Zamknij się, na miłość boską. Co ty wygadujesz? – Zrzucił z ramion koszulę i okrył go nią, w tym salonie chłód nikomu nie groził, był to zatem gest tylko i wyłącznie symboliczny, troskliwy. – Nie wolno ci tak mówić, seks można powtórzyć. Ty jesteś ważniejszy. – Cisza. – Przeszło ci?
– Trochę.
– Powinieneś znowu pójść z tym do lekarza, może czegoś ci brakuje. Jakichś mikro, makroelementów. Nie jestem lekarzem i nie znam się na tym, ale morfologia raczej ci nie zaszkodzi, więc ją zrób, błagam cię.
– A jak nic nie wyjdzie? Będę mdlał za każdym razem, jak będziemy się ze sobą pieprzyć? Nie zgadzam się na to, to niesprawiedliwe! I ani trochę nie śmieszne. Cas, chciałbym się kochać tak, żeby dostać orgazmu i go poczuć – pożalił się, wszystkiego spodziewałby się po zakończeniu tego wieczoru, ale nie tego. Odstawił coś żałosnego, namówił swojego faceta na seks, któremu sam nie dał rady. Westchnął. – Możemy tu dzisiaj spać? Tu na podłodze, przy choince. Przynieśmy tu sobie pościel.
Cóż, Cas nie znalazł przeciwko temu żadnych argumentów.
– Dobra. Pójdę po Edwina, może jeszcze się nie położył i mi pomoże. – Rozejrzał się. – Gdzie ten twój sweter? A zresztą, i tak jest na mnie na pewno za mały. – Zapiął chociaż spodnie. – Zaraz przyjdę, siedź tu. Zakryj się tą koszulą, Chryste. Jesteś zupełnie goły.
Kolędy na winylu skończyły się i tylko ogień było jeszcze słychać, ogień i wiatr za oknem, zimowy mroźny, wigilijny wiatr.
Salon, o którym była mowa w rozdziale, tyle że bez świątecznego przybrania :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top