Pteranodon Habitat

Mgła gęsta niczym mleczna zupa spowijała ptaszarnię, wielki labirynt mostów obleczonych siatką; widząc do przodu na odległość wyciągniętej ręki Dean i Cas posuwali się przed siebie wolno, Cas prowadził. Znajdowali się teraz w wielkiej stalowej kuli, przez tę mgłę nie widzieli jej brzegów, ale tak było – ptaszarnia miała kształt kuli, olbrzymia klatka, której dołem płynęła rzeka. Mosty musiały być zabudowane, by do poruszających się nimi ludzi nie dobrały się uwięzione w środku pteranodony. Te ogromne wymarłe (czy też aktualnie już nie) latające gady o rozpiętości skrzydeł dochodzącej do siedmiu metrów żywiły się rybami, a dzięki rzece miały zapewniony do nich stały dostęp. Ktoś, kto projektował ptaszarnię, pomyślał o wszystkim... poza tym, że zwierzęta zostaną pozostawione same sobie, na długi czas i zaczną porzucone stalowe konstrukcje atakować.

– Niech to szlag – Cas zaklął, na widok przerwanej siatki, została wgnieciona i rozerwana, wielkość dziury odpowiadała rozmiarom pteranodona. Paul Kirby przeżegnał się, z tyłu. – Nie jesteśmy tu bezpieczni. – Jakby gdziekolwiek na wyspie byli. – Idźcie cicho, nie stawiajcie głośnych kroków – zakomunikował reszcie grupy. Z całej gromadki, jaką tu przylecieli zostali Kirby, Cooper i oni dwaj, on i Dean. – Może się nie zlecą.

Dean nie zapytał o Udesky'ego, nie musiał – sądząc po tym, iż obecnie to Cas nosił ze sobą paralotnię, na której Eric i Ben przylecieli na Sornę, coś zabiło go nie zainteresowawszy się pożarciem ciała. Raptory. Zamordowały faceta dla zasady, nie z głodu. Po zejściu z drzewa rankiem po ataku Castiel istotnie, zabrał martwemu pilotowi skrzydło, tak czy inaczej jego pomysł pozostawał dobry, paralotnia na plaży rzuci się w oczy. Ciekawe. Uratowanie jednej osoby, w tym przypadku Erica, kosztowało życie jak do tej pory dwóch innych ludzi. Cooper ledwo zipał. Oni zresztą też. Żaden z nich nie sądził, by chciał dowiedzieć się, jaki będzie ostateczny bilans.

Stanęli na niewielkim rozdrożu – w lewo skręcało się na most pogrążony w mgle tak nieprzeniknionej, że ciary przeszły Deanowi po plecach na myśl iż nie wiadomo, co jest po drugiej stronie. Na wprost nich znajdowały się schody w dół. Cas pociągnął narzeczonego za rękę, wybierając tę drugą opcję, postawił na pierwszym ze stopni krok... Schody zerwały się pod nim, gwałtownie, Castiel poleciał w dół i tylko ich złączone ręce uratowały go, Dean przytrzymał go za ramię. Paul Kirby rzucił się, by pomóc.

Wciągnęli Hammonda z powrotem w obleczony siatką korytarz.

– Ta droga odpada – Dean sapnął.

– Niestety – Cas otrzepał się. Serce przyśpieszyło mu na moment jak diabli. – Idziemy mostem.

Most zatrząsł się, gdy położyli dłonie na barierce, oczywistym było, że najbezpieczniej w tej niezbyt bezpiecznej sytuacji będzie przejść go pojedynczo. Dean przewrócił oczami.

– Jak zdecydujemy, kto pójdzie pierwszy?

– Ja pójdę – jego ukochany odparł, bez namysłu. Pociągnął go ku sobie, za łokieć. – Zostań tu. Dopilnuj, żeby przeszli jeden za drugim, zawołam wam, kiedy dotrę na drugi koniec.

– Popisywanie się. Nie puszczę cię tam samego.

– Zamknij się – buzi w usta. – To moja wyspa – szepnął, przesunąwszy wzrokiem po jego twarzy, z dołu do góry, zatrzymał się na oczach. Spojrzał mu w nie. – Kocham cię. Chcę być twoim mężem, Winchester.

– Ough – Cooper prychnął z niezadowoleniem.

Stalowa konstrukcja wydawała z siebie niepokojące dźwięki, ilekroć Castiel Hammond stawiał na moście krok. Mgła. Nie widział przez nią nic. Wkrótce Dean, Kirby i Cooper zniknęli mu z oczu również, a wtedy zapadła cisza i znalazł się sam, pośród mgły, na niewielkim widocznym kawałku mostu. Prawie jak zły sen. Nabrawszy powietrza ruszył dalej, stal zgrzytnęła ponownie, ba, zawyła boleśnie; przyśpieszył, ujrzał koniec mostu. Obróciwszy się uniósł dłonie do ust i zawołał głośno:

– DEAN! PRZECHODŹCIE! Kurwa – klepnął się w czoło. Mieli nie zachowywać się inaczej niż tak cicho jak to możliwe, ale w jaki inny sposób miałby dać im znać, że droga jest do przejścia? Z mgły wyłoniła się Amanda, dołączyła do niego i krzyknęła imię syna. Jej donośne „ERIC!!" sprawiło, że barierka zadrżała.

– Mogą nas zaatakować? – spytała Casa, na boże szczęście o wiele ciszej. – Pteranodony?

– Jeśli się zwiedzą, że tu jesteśmy. Atakują siatkę, bo są sfrustrowane, widać nie starcza im pożywienia. Ryb jest za mało. – Przesunął po siatce palcami. Ten most, którym się teraz przeprawiali, jako jeden z niewielu nie był niczym osłonięty. – Deinosuchus – poskładało mu się w głowie. – Żyje w rzece i podbiera pteranodonom żarcie.

Łupnęło. Odwrócili się, on i Amanda, Eric nie pojawił się w polu widzenia.

– Eric? – kobieta odezwała się. Cisza. Minęło kilka sekund i krzyk chłopaka rozległ się niespodziewanie w połowie przejścia, ruszyli ze swych miejsc wszyscy, ona, on, Dean, Paul Kirby i Cooper; wielki WIELKI pteranodon wynurzył się z białej chmury, jego skrzydła trzepnęły w powietrzu, wzbijając się porwał Erica za sobą. Most wytrzymał ciężar ich wszystkich, wszystkich dorosłych, Dean pchnął Casa z powrotem w kierunku, do którego zmierzali, przepchnął się koło niego i pobiegł za odlatującym gadem pierwszy. Paul złapał Amandę.

Pteranodon zawisł nad gniazdem, w którym rozpiszczały się młode. Wszystkie były wielkości średniego psa – Eric szarpnął się w szponach gada, ptak przeleciał jeszcze kawałek i zrzucił go na skałę, młode pteranodony pofrunęły za nimi, chłopiec machnął rękami, odganiając się od nich. Jeden mały gad pociągnął go za koszulkę, drugi dziobnął w nogę.

– Spadajcie! – Eric odpędził je od siebie, wstał i pognał, przeskakując ze skały na skałę. Podążyły za nim niezmordowane.

– Panie Hammond, co robić! – biegnąc za Castielem Paul Kirby całkowicie zdał się widać na innych. „Nie umie pływać ani używać antyperspirantu", powiedział o nim jego własny syn. Cóż, jak widać ogólnie nie miewał żadnych dobrych pomysłów, od dziś mogli dodawać do tej listy całkowitą bezsilność w obliczu porwania syna przez wymarły latający gatunek. – CO ROBIĆ!

– Cas, stój – Dean niemal dobił do swego narzeczonego, zatrzymując go. Pomacał go po brzuchu. – Daj mi to.

Nim Castiel zdążył zorientować się, co robi, Dean zdjął z niego skrzydło paralotni, wraz ze wszystkimi pasami, takie, jakim znaleźli je w puszczy. Było zniszczone, to prawda. Pomysł użycia go kwalifikował się do najbardziej szalonych pomysłów na świecie. Dean Winchester o to nie dbał. Zapiął pas.

– Ja też chcę być twoim mężem.

– No chyba zwariowałeś – Cas wyciągnął po niego ręce. – Nie rób tego, DEAN!

Przeskoczył przez barierkę, skoczył w dół. Nie zawahał się nawet przez chwilę, nie pozwolił, by przyszły mąż zatrzymał go, wiedział, że Castiel nie pozwoliłby mu zrobić tego nigdy – tak samo jak wiedział, że jeśli nie on, to nie zrobi tego nikt. Skrzydło rozłożyło się, o dziwo paralotnia zadziałała, poszybował na niej ku majaczącemu we mgle Ericowi na szczycie wysokiej skały. Przez myśl mu nie przeszło, jak bardzo nie dla niego była taka kaskaderka, adrenalina działała i choć w uszach mu zadzwoniło, a w głowie zrobiło się odrobinę ciepło, odegnał wszelkie przejawy słabości precz. Potrząsnął głową i znów miał jasną wizję.

– ERIC, ZŁAP SIĘ! – zawołał, zbliżając się do niego. – JUŻ!

Udało się, chłopak chwytał prędko, poruszał się zwinnie. Spostrzegł go, podbiegł do krawędzi skały, podskoczył zdając wszystko na jedną kartę i tak złapał się Deana, pofrunęli obaj. Ponieważ nie było wiatru paralotnia swobodnie opadała w dół, wolno, a jednak nieuchronnie. Kilka pteranodonów minęło ich, jeden, drugi, trzeci; opadali ku rzece, wielki stwór po prawo przed nimi zaskrzeczał.

– Tędy – Cas poprowadził Kirbych, dyszeli teraz jak dwie lokomotywy, Paul i Amanda oczywiście, obijając się o ściany zabudowanych korytarzy. Dotarli do odkrytego przejścia, pteranodon zagrodził im drogę, mieścił się w korytarzu na styk! Wpełzł do niego, podpierając się skrzydłami niczym goryl pięściami, jego dziób był kurewsko długi. – Z powrotem – Cas wyciągnął rękę, odpychając małżeństwo w tył. – Z powrotem!

Sprintem, przez korytarze. Inny pteranodon wpadł przez dziurę w górze i chwycił Coopera, wytargał go przez rozharataną siatkę na zewnątrz – w dupę, gościu miał naprawdę pecha do jurajskich bestii. Drąc się wniebogłosy Cooper zamachał rękami, ptak poniósł go za sobą, trzymając go za barki, ten, który ścigał Casa i Kirbych wyfrunął za nim, podfrunął, złapał mężczyznę za nogi. Roztargały go pomiędzy sobą, Cas niemal pobladł na ten widok. Kirby zastygli. Pogonił ich, koniec końców Cooper nie oszukał przeznaczenia. Może i przeżył z jakiegoś powodu spotkanie ze spinozaurem, ale zginął, w paskudny sposób, rozczłonkowany przez pteranodony.

– Odepnę nas, wylądujemy w wodzie – Dean zakomenderował, musieli skakać, dopóki rzeka pod nimi wyglądała na głęboką. – Teraz, uważaj!

Rozpiął pas, on i Eric polecieli, przebili zimną taflę. Rzeka była brudna, otworzywszy pod wodą oczy ujrzał jedynie brunatną nicość i drobne, unoszące się ku górze bąbelki. Na moment czas się zatrzymał, unosił się tak w tej brudnej zimnej toni, wreszcie machnął rękami, jego ciało wystrzeliło do góry, w kierunku powierzchni – wynurzył się, haustem nabierając powietrza. Nad samą rzeką mgła była nieporównywalnie rzadsza, zobaczył Casa i Kirbych zbiegających schodami w dół ptaszarni.

– Eric? – rozejrzał się za nim, chłopiec wynurzył się, parskając, niedaleko niego. Popłynęli kraulem w stronę krawędzi klatki, zanurkowali, przepłynęli pod nią i skierowali się do brzegu. Goniący ich pteranodon zatrzymał się na kratach. Dean odwrócił się, by na niego spojrzeć. Chryste, bydlę było MONSTRUALNE.

Paul Kirby dopilnował, by przejście zamykające klatkę zatrzasnęło się. Cas dotarł do brzegu rzeki szybciej niż Amanda na zdrowych nogach, wyciągnął Deana z wody za mokre ubranie.

– Czyś ty oszalał? – opieprzył go. – Co to miało znaczyć, do cholery? Kurwa mać, Dean, mogłeś się zabić!

– Uratowałem chłopaka – blondyn uśmiechnął się do niego, słabo, Amanda minęła go, dopadła Erica i porwała go w objęcia. Żadnego dziękuję. Żadnego choćby wdzięcznego spojrzenia, co za babsko. – Nic mi nie jest, kotku. W porządku, to było głupie – zgodził się z nim, prostując się, z jego pomocą. – Może nawet pozwolę ci mnie za to zbić, seksownie zbić – zgiął się, w głowie mu zawirowało.

– No już, już – Cas przytrzymał go. – Przestań chojraczyć.

– Jaja – Dean przypomniał sobie, czym prędzej zerknął do torby. Wciąż w niej spoczywały, dwa jajka, a w nich małe welociraptory. – Dzięki Bogu. Ciągle tu są. Gdzie jest Cooper?

– Spisany na straty – brunet obrócił nim, łódź znajdowała się nieopodal. – Powinniśmy się stąd wynosić. Klatka jest uszkodzona – pokazał na ptaszarnię, w rozpraszającej się mgle zobaczyli to, istotnie, część konstrukcji zawaliła się, na oko już jakiś czas temu. Zniszczony fragment w większości obejmował klatkę schodową, to dlatego zwierzęta nie miały do niego łatwego dostępu; nie było jednak wątpliwości, że prędzej czy później wylezą. – To doprawdy dziwne, że jeszcze nie zorientowały się, że mogą z niej wyjść i lepiej, żeby nie wpadły na to, dopóki tu jesteśmy. No ruchy! – posłuchali go i pobiegli do łódki, Paul, Amanda i Eric, bo Dean postąpił tylko naprzód, słaniając się na nogach. Przystanął, złapał się za kolana i pochylił głowę. – Co z tobą? – Cas położył mu rękę na plecach. – Żyjesz?

– Rany – sapnięcie. – Ale mi wali pikawa. To nic. Nie sądzę, żeby wyczyny kaskaderskie zalecano przy zespole omdleń.

– A jednak jak głupi postanowiłeś polatać na paralotni! To wyczyn gówniarza, nie kaskadera. Zero w tobie jakiejkolwiek odpowiedzialności, z dwojga złego wolę planować ślub niż pogrzeb. Żeby mi to było ostatni raz.

– Tak, Cas. – Uśmiech.

– I nie szczerz mi się tu bezczelnie. No idź do tej łódki.

Uśmiech nie spełzł chłopakowi z ust, Cas zdenerwował się i przybrał surowy ton, bo tak się składało, że serce zabiło mu wcale nie wolniej od deanowego – zobaczył, jak Dean skacze z paralotnią w przepaść i wnętrzności podeszły mu do gardła. Czy na tym pieprzonym ziemskim kawałku lądu mogli mieć choć chwilę spokoju, czy też bez przerwy musieli się tracić, umierać ze strachu o siebie, a potem z ulgą się odnajdywać? Udało im się uruchomić silnik łódki. Popłynęli z prądem rzeki, ptaszarnia w całości wyłoniła się z mgły, z oddali mieli na nią wspaniały widok. Wielka stalowa kula z potworami.

Paul i Eric zamarudzili na tyle łodzi, ojciec Kirby oparł się nawet o rufę, podziwiając olbrzymią konstrukcję. Amanda wsparła się rękami pod boki niedaleko nich. Korzystając z odrobiny prywatności Dean i Cas usiedli z przodu, łódź sunęła po rzece wolno, silnik terkotał. Z zarośli po obu brzegach dobiegały dziwne odgłosy.

– Chyba zaczynam powoli mieć dość dinozaurów – Dean zaśmiał się, sięgając do plecaka, by wyjąć z niego zabraną z centrum operacyjnego podobiznę deinonycha. Obrócił nim, w palcach. – To mi się raczej nie zdarza.

– I nie wróży zbyt dobrze – Castiel popatrzył na niego, pobłażliwie.

– Zwyczajnie chciałbym wrócić już do domu. Do naszego domu, do Kalifornii – westchnięcie. – Tęsknię za naszym łóżkiem. I za moimi szpilkami. Hej, Cas, nie powinniśmy zadzwonić? Z rzeki damy radę, prawda? Niebo nad nami jest odsłonięte.

– Tak, jeśli wymyślę osobę, do której należy zadzwonić, dam ci znać. – Cas westchnął również. – Nie wiem, do kogo zatelefonować, Dean, ciągle się waham. Moglibyśmy wybrać Wu, Henry'ego Wu, jego numer jest zdaje się nawet wprowadzony do systemu. Tyle że on rzadko odbiera telefony. Nie mogę ryzykować, że ktoś nie podejdzie do słuchawki! To cholerstwo żre tyle baterii, że kiedy ją do niego włożymy będziemy mieć szansę wykonać jeden telefon, może dwa. To musi być szybkie połączenie, pewne. Nie będzie czasu, by za wiele tłumaczyć.

– A Jimmy?

– Jimmy? Pogratulowałby mi i pożyczył udanych wczasów.

– Sam pewnie też.

Umilkli na chwilę. Kirby rozmawiali o czymś, silnik nie przestawał terkotać.

– Kiedy się rozdzieliliśmy... – Dean odchrząknął. – Był taki moment... że ścigał mnie kriolofozaur. Eric rzucił granaty dymne i uratował mnie – wyjaśnił, naprędce, bo Cas uniósł brew. – A jednak sekundę wcześniej, Cas, stało się coś dziwnego. Wybiegliśmy na taką drogę, ten dinozaur był szybszy ode mnie, w dodatku był z młodym i wiedziałem, że nie zdołam im uciec, nie na otwartej przestrzeni. Więc wyciągnąłem rękę, powiedziałem „Stój! Zostań tam!". I wiesz co? On posłuchał. Zatrzymał się i przekrzywił łeb.

Jeszcze wyżej uniesiona brew. Castiel nie odpowiedział.

– Nie miałeś jak uciec przed dinozaurem – zamiast tego zadał pytanie. – Więc postanowiłeś z nim pogadać?

– Wydałem prostą komendę, nie zbliżaj się i on mnie zrozumiał.

– Zachowałeś się nietypowo, to go zaskoczyło. Nie możesz zwalać wszystkiego na ich ponadprzeciętną inteligencję, kochanie, miałeś szczęście, że ci sukinsyn tej ręki nie zeżarł! Kriolofozaur to teropod, bliski krewny dilofozaura. Nie mógł cię zrozumieć. Nie znają ludzkiego języka.

– Nie widziałeś go – Winchester potrząsnął głową, po prostu nie dając, NIE DAJĄC się przegadać. – Nie widziałeś, jak patrzył. Jak poruszał łbem, jakby starał się zrozumieć, co mówię. Nie twierdzę przecież, że dotarło do niego znaczenie słowa „stój". Ale z pewnością dotarł do niego ton tej komendy, i moja postawa. Ostatecznie zaatakował, bo zawsze tak robią – wzruszenie ramionami. – Bo byłem od nich mniejszy. Gdyby wiedział, że mu nie wolno – zamyślił się. – Gdyby wiedział, że dostanie inną nagrodę zamiast mnie, jeśli posłucha. Cas, je można by tresować. Może wcale nie muszą żyć tutaj, odizolowane od reszty świata na dwóch małych wyspach? Może gdyby nauczyć je żyć z człowiekiem...

– Dean, przystopuj – Cas zatrzymał go. – Powoli. Nie poznaję cię. W Parku byłeś przerażony pomysłem hodowli raptorów, twierdziłeś, że nie da się nad nimi zapanować. A teraz proponujesz, żeby „nauczyć się z nimi żyć"?

– Proponuję, żeby spróbować uczyć ich odpowiednich zachowań od wyklucia. Myślą prawie jak ludzie, są inteligentniejsze od psów.

– Skąd więc pomysł, że jak psy pozwolą się udomowić? Na Boga, przestań. Boisz się ich – wypomniał mu, bezlitośnie. – No dalej, próbuj przekonać mnie, że zabrałbyś raptora do domu, co noc srając w gacie, bo śni ci się, jak te potwory rozszarpują mnie albo inną bliską ci osobę. Proszę bardzo!

– Nie czepiaj się mnie – burknięcie. – Nie zamierzam adoptować raptora. Myślę o czymś na kształt eksperymentu naukowego, to nawet nie musi być welociraptor. Chciałbym sprawdzić, czy z odpowiednim podejściem da się sprawić, że będą posłuszne. Że będą rozpoznawać osoby, a nie jak tutaj widzieć w ludziach jedynie coś do zjedzenia. Wyobraź to sobie, Cas. Dinozaur, który rozpoznaje twój głos. Dinozaur, który nie atakuje cię, bo traktuje cię jak członka swojego stada.

Prychnięcie.

– Mrzonka.

– Może moglibyśmy wykluć jednego małego dinozaura? Może Henry Wu...

– Dosyć, Dean, zapomnij! – Hammond wstał ze swojego miejsca, podszedł do krawędzi łódki. Położył na burcie dłonie. – Pożarły Nasha, Coopera, zabiły Udesky'ego. To dla ciebie za mało? Jeśli tak bardzo chcesz kogoś wychowywać, kupię ci psa, Jezus Maria, naprawdę to zrobię. Ściągnę do rezydencji małego szczeniaczka i tresuj go sobie ile chcesz. Ale o tym zapomnij.

Splątany gąszcz przybrzeżnej roślinności ustąpił miejsca trawiastej łące, ziemia zadrżała, unieśli głowy – brachiozaury, z ich pociesznymi główkami na długich szyjach podeszły do wody, by zanurzyć pyski i napić się, Dean odetchnął płytko, obraz jak malowany, Ziemia taka jak miliony lat temu. Jedna z głów zanurzyła się tak blisko nich, że gdyby sięgnął przez burtę, może by jej dotknął; nie spróbował. Tak, po części tęsknił już za domem, był brudny i obolały, a myśli zaprzątało mu poczucie marnotrawstwa. Był paleontologiem, czy tego chciał czy nie oznaczało to, że był naukowcem, a naukowiec nie cofa się przed wielkim odkryciem, gdy okazuje się, że może nieść ono za sobą ryzyko. Gdyby naukowcy Casa, a wcześniej jego dziadka cofnęli się przed swoimi odkryciami naście a może i dziesiąt lat wstecz, te zwierzęta, te piękne, majestatyczne zwierzęta, pozostałyby historią.

Brachiozaur spojrzał na nich, uśmiechając się łagodnie i zamruczał, zadowolony.

Kolejny moment z "Parku", przy którym można obsrać pieluchę XD Pteranodon wyłażący z mgły na moście w ptaszarni:

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top