Prolog
Destielowy Park Jurajski otrzymuje zasłużony upgrade. Ze względu na fakt, iż ogólnie było to i jest dość lubiane opowiadanie, ogólny zarys się nie zmieni, a jedynie sprawdziłam ponownie pewne informacje, poprawiłam je, dodałam nowe. W tej historii fakty związane z prehistorią stanowią kluczową rolę. Możliwe, że niektóre wątki zostaną rozbudowane (bolało mnie, że we wcześniejszej wersji większość rozdziałów była bardzo krótka), sam upgrade następuje jednak głównie po to, by tę opowieść zakończyć. Istnieje szansa, że będzie to ostatecznie najdłuższe (poza Pamiętnikami) spisane przeze mnie ff.
Enjoy!
24 stycznia 1994, północna Kalifornia
3:46pm (15:46) czasu pacyficznego
Wbiwszy w nawigację wynajętego w Sacramento volkswagena adres podany mu przez Deana Sam prowadził, dokąd ona prowadziła, jechał przez porośnięte lasem iglastym góry Kalifornii na granicę z Oregonem piątą godzinę i kręcił głową, nie dowierzając, gdyby Dean nie uprzedził go przez telefon, że to dom jego faceta, bogatego faceta, zatrzymałby się i sprawdził, czy GPS ma aktualne oprogramowanie na pewno. Bogacze często bywali dziwakami posiadającymi swoje rezydencje z dala od normalnych ludzkich siedzib. Nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że połowa lasu, który widzi, należy do tego człowieka – nie wiedział, kim był, brat nie opowiedział mu za dużo. Tylko tyle, że jest bogaty. I fajny. Określenie kogoś, kto miał na tyle dużo pieniędzy, by go utrzymywać, „fajnym", pasowało do Deana, Sam westchnął za kierownicą na tę myśl. Dean z papieżem by się związał, gdyby to oznaczało, że będzie mógł w spokoju zajmować się tym, czym lubi, nie przejmując się głupotami.
A papież by na niego poleciał, bo przecież to był Dean. Dean Winchester, jego kochany starszy braciszek, kończący dokładnie tego dnia dwadzieścia cztery lata.
Góry były nieco zamglone, bądź co bądź kalendarze pokazywały styczeń. Nad rzeką, wzdłuż której przez większość czasu biegła droga unosiły się białe opary; nietrudno było wyobrazić sobie ten krajobraz latem. Niebieskie niebo i promienie słońca tańczące we wzburzonej powierzchni potoku. Rozświetlone wierzchołki sosen. Nie minął się z żadnym innym samochodem, okolica wydawała się pusta. Zjechał z jezdni w żwirową dróżkę, wedle wskazań GPS-a, dróżka ta wyprowadziła go na podjazd i jego oczom ukazał się dom, wielki, trzypiętrowy dom z szarego kamienia, ciepło rozświetlony w zimowej styczniowej szarości, tak daleko na północy stanu, prawie w Oregonie, doświadczało się prawdziwego stycznia, nie ciepłej jego odmiany, jak na południu. Tu lasy spowijała w zimniejszą część roku mgła, a nawet sypał śnieg.
Koła volkswagena zachrupały na drobniutkim żwirze, zatrzymując się. Sam zawisnął nad kierownicą, wyglądając na posiadłość przez przednią szybę, what. The. Fuck. Za domem rozciągało się jezioro, przepiękne, ciemne jezioro spowite jak wszystko mgłą, nad ogrodem musiał czuwać więcej niż jeden ogrodnik. Oderwał dłonie od kierownicy i w końcu wysiadł, zabrał z tylnego siedzenia torbę z rzeczami, drzwiczki auta trzasnęły głucho w otaczającej to miejsce ciszy. Nie słyszał niczego.
– Uhm, Sam Winchester – przedstawił się, wspiąwszy się po kamiennych stopniach pod drzwi. Otworzył mu stary, łysiejący człowieczyna. – Ja do...
– Witamy w rezydencji Hammonda. – Nieznajomy cofnął się z progu, robiąc mu przejście. – Proszę wejść. Oczekiwaliśmy pana.
Przekroczył próg. Postawiwszy torbę na ziemi rozejrzał się, zadzierając głowę wysoko, tak wysoko sięgały skręcone schody z rzeźbioną balustradą; ciepłe światło kinkietów odbijało się w wypolerowanej posadzce. Przeszedł po niej pod obraz na ścianie, jego kroki niosły się po pustych przestrzeniach echem. Ciężka drewniana rama otaczała malowidło przedstawiające dziadunia w okularach, siwowłosego, siwobrodego – z łagodnym, raczej sympatycznym uśmiechem opierał dłonie na lasce. Na ramie wygrawerowano złotymi literami podpis. JOHN ALFRED HAMMOND.
– Sam! – Dean zbiegł do niego po schodach, jego krótki okrzyk wydał się w tym pustym domu tak głośny, że młodszy Winchester wzdrygnął się na jego dźwięk. Brat doskoczył do niego, uściskali się po męsku, krótko, na powitanie. – Jak Europa?
– Robi wrażenie – oderwali się od siebie, Sam przebywał jakiś czas w Anglii, na wymianie studenckiej. To dlatego nie było okazji, by się spotkać i przedstawić ich sobie, jego i deanowego ukochanego, zwyczajnie nie przebywał w kraju. Aż do tej pory. – Ale nie takie, jak to. – Wziął się pod boki. – To jakiś książę? Kuzyn Windsorów?
– Cas jest właścicielem InGenu, to firma biotechnologiczna. Założył ją jego dziadek. – Popatrzyli równocześnie na portrety, Sam nie zdążył przyjrzeć się drugiemu z nich. No cóż, w porządku, mężczyzna z tego portretu wyglądał na wyraźnie młodszego od siwego staruszka, co nie oznaczało, że na bardzo młodego. Raczej miał około czterdziestki. Sam zmarszczył czoło, przystojny, ciemnowłosy, w ładnie do niego pasującym eleganckim brązowym garniturze.
– Ile on ma lat? – spytał, Dean prychnął.
– Serio?
– Jest od ciebie starszy i to sporo. Ile ma lat?
– Trzydzieści dziewięć! Okej? Jakie to ma znaczenie? – oburzenie w głosie blondyna było niepodważalne. Brzmiało trochę tak, jakby Dean brał pod uwagę możliwość, iż jego brat się do tego przyczepi, a później, ostatecznie, uznał, że to niemożliwe. Niemożliwe, by był tak ograniczony, jak... jak co poniektórzy. Okazywało się, że jednak był. – Poważnie, to jest twoja reakcja na mój związek? Bo mam starszego gościa, ustatkowanego? Z majątkiem?
– Właśnie ten majątek mnie niepokoi. Co masz na sobie? – Sam trącił palcami kołnierzyk jego białej koszuli. Dean nawet uczesany był inaczej, niż jeszcze ostatnio, kiedy się widzieli, jego jasne włosy, zwykle postawione dziarsko do góry, odstające wte i wewte były gładko przyklejone na żelu do powierzchni czaszki. – Koszula od Armaniego. Dean, na miłość boską. Jesteś z nim dla kasy.
– Nie obrażaj mnie – blondyn odtrącił jego rękę. – Ani jego! Nie znasz go, kocha mnie. Jest dla mnie dobry.
– A ty kochasz jego? – To nie było pytanie, Sam wypowiedział te słowa jak gdyby wątpił w nie w stu procentach. Do tego założył ręce na piersi. – Jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
– Bo to takie dziwne?
– Bo to wygląda jak sponsoring!
– Naprawdę zaczynasz mnie wkurwiać – Dean wycelował w niego palcem. Ściszył głos do szeptu, z góry, z piętra dobiegł odgłos kroków. – Cas nie jest moim sponsorem. Jest moim narzeczonym. Przestały ruszać mnie takie insynuacje u obcych, którzy nic o mnie nie wiedzą, ale z twoich ust się tego nie spodziewałem. Albo spodziewałem, ale miałem nadzieję, że się mylę!
– Narzeczonym? – Sam powtórzył, ze zdziwieniem, odsunęli się od siebie, Castiel Hammond pokazał się na schodach, i ruszył po nich w dół, odrobinę mało swobodnie, zapinając po drodze mankiet. Utykał na jedną nogę, to stąd brało się wrażenie małej swobody ruchu, nie było najłatwiej wyłapać tego, gdy po prostu schodził po stopniach, do końca nie dało się też jednak tego przeoczyć. W rzeczywistości był jeszcze przystojniejszy niż na portrecie, niestety, na opinię Sama, któremu to nie imponowało, nie miał szansy wpłynąć ten fakt.
– Cas? – Dean cofnął się o dwa kroki w kierunku schodów. Wyciągnął do bruneta rękę. – Sam, mój brat. A to jest Castiel – przedstawił ich sobie, z nietęgą miną. Jego podekscytowanie wizytą brata uszło z niego niczym powietrze z nieszczelnego balona.
– Witam – trzymając Deana za jedną dłoń Cas podał drugą Samowi, ten ruszył się, by ją uścisnąć, choć niezbyt chętnie i wcale nie od razu. – Trafiłeś bez problemu?
– Jechałem z nawigacją. – Sammy umilkł, obserwując, jak ci dwoje najpierw łączą ze sobą spojrzenia, by następnie się do siebie uśmiechnąć i... O Boże. Dali sobie przy nim buzi, Dean wyciągnął się na palcach, by sięgnąć Hammonda, który był od niego wyższy oraz stał aktualnie wyżej od niego, bo nie na posadzce, a pierwszym stopniu schodów. Hammond pochylił głowę. Dean zamruczał pod wargami starszego od siebie mężczyzny, cmoknęło, głośno, soczyście, oderwali się od siebie i ktoś zadzwonił na słuchawkę w uchu Castiela. Sam przesunął po nich wzrokiem, po nich obu.
– Nie będę wam przeszkadzał, na pewno macie o czym rozmawiać – trzeba było przyznać, że Castiel Hammond miał dość rzeczowy ton. – Dołączę przy kolacji. – Odebrał połączenie i odszedł, utykając, w głąb korytarza. – Hammond. Słucham.
Spojrzawszy za nim Sam przeniósł spojrzenie na brata w momencie idealnym, by uchwycić ulatującą błogość, chwilową błogość wywołaną pocałunkiem. Dean zobaczył, że na niego patrzy i chrząknięciem przywołał się do porządku.
– Zaręczyliście się? – Sam wrócił do przerwanego tematu. Nie zamierzał odpuścić. – Rany boskie, Dean. Co z tobą nie tak?
– Owszem, zaręczyliśmy się – blondyn pokazał mu lewą dłoń, zaręczynowa obrączka lśniła na niej jak milion dolarów. Chyba była zrobiona z diamentów, Sam nie wiedział. Nigdy nie widział na żywo prawdziwych diamentów. – Poprosił mnie o rękę, to prezent urodzinowy. Za to twój, w postaci twojego podejścia, jest chujowy.
– Przepraszam cię bardzo. Myślałem, że jesteś mądrzejszy.
– Dostałem diamentowy zaręczynowy pierścionek, do cholery, czemu miałbym za niego nie wyjść? Nie lecę na jego fortunę, ale to nie znaczy, że nie jest benefitem. To zdaje się odmowa byłaby tu niemądra, ale wiesz co? To i tak bez różnicy, bo tak, kocham go. Chcę z nim być i wyjdę za niego, ta obrączka zostanie na mojej ręce. Z twoim jebanym błogosławieństwem albo bez niego.
A więc jednak. Tak jak myślał w samochodzie, Dean byłby w stanie związać się z kimkolwiek, byleby było mu lepiej niż samemu, na etacie w sklepie rowerowym by opłacać studia, Sam nie potrafił uwierzyć, że mógłby istnieć na tym świecie scenariusz, w którym jego brat i miliarder z chałupą większą od Białego Domu zakochują się w sobie szczerze i prawdziwie.
Taki scenariusz istniał. Był jednakże na tyle nieprawdopodobny, że nawet, gdyby opowiedziano go Samowi co do słowa, z całą pewnością nie uwierzyłby tak czy inaczej.
W tym scenariuszu nie było smoków. Były dinozaury.
Rezydencja Castiela Hammonda, takie projekty można znaleźć na instagramowych kontach zajmujących się podobnym kontentem, np. aiforarchitects lub alpine_manor:
Mam też dla Was oczywiście portret, o którym mowa:
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top