Party Crasher
Bieg przez dżunglę. Przyśpieszony oddech, płuca prawie wypadające mu przez usta, miał wrażenie, że jeszcze chwila i zwymiotuje nimi jak kanapką z tuńczykiem popitą jagermeisterem. Ruch liści po jego prawej, po lewej, biegły razem z nim, właśnie go wyprzedziły. Obejrzał się, pędząc przed siebie co sił, las zdawał się nie mieć końca. Nie miał. Jak to w koszmarach.
Welociraptory czekały i mogły zaskoczyć go teraz w każdej chwili.
Zerwał się, odetchnął, przetarł rękami twarz. Znajdował się w schronie, w pobliżu nie było raptorów; Eric wymienił lampkę kempingową na nową, z pełną baterią, stara osłabła do niemalże zera.
– Wiesz, że mówisz przez sen? – zagadnął. – Powtarzasz imię tego swojego narzeczonego. Cały czas – odstawił lampkę na ziemię, rzucił mu batona. – Śniadanie? Wcinaj. Masz wygląd anemika.
– Rozdzieliło nas, to dziwne, że się o niego boję? – Dean chwycił ciastko, rozpakował je sobie. Pierwszej świeżości nie było, to prawda, ale miał to gdzieś, poza przekąskami z automatów z centrum operacyjnego nie jadł od śniadania w hotelu w Kostaryce. Wgryzł się w nie, z głodem jest tak, że kiedy miniemy próg totalnie obezwładniającego wiercenia w żołądku właściwie stajemy się na niego obojętni. Po dobie bez żarcia przestał czuć się „głodny", czuł się słaby. Domyślał się, jak musi wyglądać. – Cas i ja poznaliśmy się na Nublar, to druga wyspa z dinozaurami. Miał powstać tam park, coś jak zoo – powiedział, przeżuwając. Przełknął. – Doszło do wypadku, zabezpieczenia przestały działać i dinozaury wyszły z klatek. Jeden z nich ugryzł Casa w nogę.
– Powaga? Który?
– T-rex.
– Nie ściemniaj – Eric parsknął. – Jak to przeżył?
– Na czas wydostaliśmy się z wyspy i przewieziono go do szpitala. Ta noga odzywa się, kiedy ją przeciąży, dlatego tak bardzo się o niego martwię, gdyby nie ona, wiedziałbym, że sobie poradzi. Wiem, że sobie poradzi – poprawił się. – Wiem też jednak, że będzie przy tym cierpiał, każda kolejna godzina na tej wyspie to dla niego katorga. Powinien dostać silne przeciwbólowe leki i położyć się do łóżka.
Przez chwilę siedzieli w ciszy, słychać było jedynie szeleszczenie opakowania po batoniku.
– Gościu. Nic dziwnego, że masz koszmary.
Niedaleko za schronem płynął po kamyczkach strumyk spływający do rzeki, Dean umył w nim twarz, w plecaku miał swoją szczoteczkę do zębów, swoją i Casa, i pastę, miło było zaserwować sobie po całym dniu włóczenia się po dżungli i niewygodnej nocy odrobinę luksusu w chociażby takiej postaci; wyszorował zęby, splunął pastą w krzaki. Zjadł, nieco się odświeżył – nie było źle. Ruszyli puszczą wzdłuż strumyka, Eric zabrał ze schronu resztki prowiantu i zapasową lampkę kempingową, koniec końców szkoda by było, gdyby się zmarnowała. Niewesoła perspektywa, spędzić na Sornie kolejną noc, ale mogła im się jeszcze przydać.
– To co, planujecie ślub? – chłopak podjął przerwaną konwersację, przed nimi był kawał drogi, niełatwej drogi. – Niech zgadnę, Las Vegas?
– Niby skąd taki strzał? – Dean obejrzał się na niego, wilkiem.
– Dziani zawsze wybierają na miejsce ślubu Las Vegas. Możemy dyskutować, czy twój ukochany jest staruszkiem, czy nie, ale nie zaprzeczysz, że jest dziany.
– W porządku – przewrócił oczami. – Nie zaprzeczę.
– Moi staruszkowie pobrali się w Cardington, tam mieszkamy.
– Niech zgadnę – przedrzeźnił go. – Tam macie sklep z farbami i glazurą?
– Najlepsze farby i glazura w mieście. Tata jest z nich bardzo dumny. Nie wierzę, że pofatygował się tutaj, żeby mnie szukać, on nawet nie przekracza dozwolonej prędkości, nie umie pływać ani używać antyperspirantu. Mama? – chłopiec pokręcił głową. – Spaliła kuchenkę, smażąc jajecznicę. Chodząca katastrofa. Nie do wiary, że survivalują dla mnie na wyspie pełnej potworów.
– Zwykle robi się takie rzeczy z miłości. – Spomiędzy drzew dobiegło przytłumione wołanie, Dean stanął jak wryty, jedna z jego rąk wystrzeliła do tyłu, przytrzymała młodego Kirby'ego w miejscu. – Ciii – uciszył go, choć z jego ust nie padło ani jedno słowo. – Słyszysz to?
Ktoś wołał, ewidentnie wołał, tak się składało, że znał te głosy, słyszał tych ludzi wołających już wcześniej – Paul i Amanda. Nawoływali Erica. Jeszcze jeden okrzyk, usłyszał go i zmiękły pod nim kolana.
– Dean! – Cas zawołał go po imieniu, odległość nie wydawała się najbliższa, ale SŁYSZELI SIĘ. Na Boga, słyszeli się.
– Cas! – odpowiedział, puszczając się biegiem, popędzili we dwójkę, on i Eric, przez zarośla, co prawda oddalając się od strumienia, ale kierując się ku głosom, wybiegli na łąkę i tam wyrósł przed nimi wielki płot elektryczny, teraz niebędący już pod napięciem; nieważne, po drugiej jego stronie wyszli z lasu Paul, Amanda, Cooper. Cas. Dean przyśpieszył, pokonując odległość dzielącą go od gigantycznej bariery błyskawicznie, Cas ruszył równie szybko. Paul i Amanda rozkrzyczeli się ze szczęścia, Eric wpadł w ich objęcia, przytulili się przez zabezpieczającą przewody siatkę, kobieta rozszlochała się w jego brudną koszulkę.
– Dean – Cas wyciągnął po niego ręce, przyciągnął go do siebie, wciąż stali po dwóch stronach ogrodzenia, trudno, póki co musiało im to wystarczyć. – O Boże, cały jesteś? Nie rób mi tego nigdy więcej, rozumiesz? Nigdy więcej! Nie znikaj mi z oczu, nie tak – cmoknął go w usta, zamknął w mocnym uścisku. – Jak dobrze, że żyjesz – westchnął, dziękując Niebiosom, przytulenie go jeszcze raz było wszystkim, czego od zeszłego popołudnia pragnął. – Jak dobrze.
Dean wysunął się z jego objęć.
– Jak noga? – spytał, Castiel wyglądał fatalnie, okej, zapewne obaj tak wyglądali, tyle że Hammond w takiej formie niebezpiecznie zaczynał przypominać siebie samego sprzed prawie roku, siebie z Nublar. Zbladł, z pewnością przyczynił się do tego stres, Dean nie miał jednak wątpliwości, iż głównego winowajcę stanowiły w tym całym ambarasie ból i zmęczenie. – Dajesz jakoś radę?
– Mam inne wyjście? Poczekaj, może uda się je poprzecinać – Cas poruszył siatką, jej więzy były mocne, cóż, takie miały być, po to się tu znajdowała. – Ktoś ma nóż, scyzoryk?
– Jego zapytaj – Cooper wskazał coś wysoko ponad głową Deana, Kirby ucichli, wszyscy trzej, Dean odwrócił się, wolno. Po ich stronie polany, nad którą unosiła się mgła, po stronie jego i Erica, wyłonił się z puszczy spinozaur. No świetnie, jeszcze jeden flashback, do podobnej sytuacji z allozaurem.
– Niech ktoś poda mi scyzoryk – Cas powtórzył, ledwo poruszając wargami. Paul sięgnął ku niemu, scyzoryk, który wyciągnął z kieszeni był scyzorykiem podręcznym, składanym, z małym i raczej nie najostrzejszym ostrzem, nic specjalnego, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Cas naciął siatkę w jednym miejscu, opuścił nożyk i zrobił to samo niżej, starając się wykonać przy tym jak najmniej ruchu.
– Wasze wołanie zwabiło go tutaj, czemu na to pozwoliłeś? – Dean wyszeptał, nie oderwawszy od olbrzymiej, trwającej w zawieszeniu bestii wzroku. – Czemu sam wołałeś?
– Z dwojga złego wolałbym, żeby mnie pożarł, niż żebyś się nie znalazł – brunet odparł mu, półgębkiem, jeszcze jeden łączący dwa węzły sznur puścił, siatka zakołysała się. – Natnę, ile się da, będziesz musiał spróbować się przecisnąć. Na mój znak podbiegniesz tutaj – spojrzał na Erica, chłopiec kiwnął głową. Ostatnie nacięcie. – Na trzy. Raz. Dwa...
Spinozaur ruszył do ataku.
– Trzy! Ruchy, ruchy! – Cas przeciągnął Deana na swoją stronę płotu, nie było łatwo, Eric, jako mniejszy z nich dwóch, zmieścił się w prowizorycznym przejściu szybciej. Ręka Hammonda szarpnęła jego narzeczonego za łokieć, odciągnęła go od ogrodzenia, Amanda i Paul pochwycili syna. Pysk spinozaura roztargał siatkę, skorzystawszy z poczynionych przez nich uszkodzeń bez zastanowienia, zatrzymały go metalowe pręty i przewody. No tak. Wielki gad okazał się na to za duży. – Chodź tu – nie mając już teraz pomiędzy sobą żadnej dzielącej ich przeszkody Cas i Dean pocałowali się, Hammond chyba naprawdę się za nim stęsknił, chyba naprawdę się o niego bał.
– Bałeś się o mnie? – Dean zapytał cicho, przytulony do niego. Ledwo wyczuwalnie zacisnął palce na jego bicepsie.
– Nie bądź śmieszny – Cas odsunął się. – Oczywiście, że tak, jak miałbym nie?
Spinozaur zrobił krok w tył. Jakoś żadne z nich nie zwróciło na to uwagi.
– Spróbujmy zadzwonić, dopóki jesteśmy na otwartej przestrzeni.
To był błąd, paskudny błąd, spuścić znajdującego się dosłownie o metry od nich potężnego spinozaura z oka, ledwo to zrobili, dinozaur nabrał rozpędu i przywalił w ogrodzenie z całej siły, wpadł na nie niczym taran – ponieważ było wyłączone, nic nie poraziło go, jak powinno, konstrukcja rozpadła się, fragmenty betonu i kawałki metalu poszybowały w powietrzu.
– O kurwa MAĆ – Cooper ewakuował się pierwszy, trudno się dziwić, z tym prehistorycznym jaszczurem miał już do czynienia. Pobiegli za nim, ten kiedyś elektryczny mur oznaczał, że w okolicy znajdowały się budynki i tak też było, najbliżej zamajaczyły we mgle prowadzące na wieżę kręte schody. Dotarli do nich, jeden po drugim przedostali się na górę; spinozaur zarzucił łbem, niezadowolony. Zakręcił się u stóp budowli, ostatecznie rezygnując.
Na szczycie wieży Cas padł na brudną, pokrytą szkłem z rozbitych okien podłogę, wykonał ostatni krok, z ostatniego stopnia na twardy grunt i noga wygrała z nim, wygrało z nim tych kilka nerwów dostarczających do mózgu impulsy, wywołujących katusze nie do opisania. Taki ból, taką męczarnię, trzeba przeżyć. Kiedy boli – znaczy, że żyjesz, mówią, starsi i mądrzejsi. Może coś w tym było, może lepiej, że ta noga bolała go, bo alternatywą byłoby nie mieć jej bądź mieć ją martwą, ale koniec końców, jakie stanowiło to pocieszenie?
– Zrobisz sobie krzywdę – Dean upadł przy nim na kolana, pociągając go za ubranie, by podnieść go z tego szkła, mimo iż w swoim przypadku, klękając na nim, kompletnie o tym nie pomyślał, o tym, że sam może je sobie powbijać. – Cas, dźwignij się, nie leż na tych odłamkach, proszę.
– Ta torba – Hammond wskazał przewieszony przez jego ramię bagaż. – Są w niej jaja welociraptora.
– Co? – Winchester wytrzeszczył się na niego, jakoś nie przyszło mu jak do tej pory do głowy zwyczajnie do tej torby zajrzeć, może po prostu nie miał w zwyczaju przeglądania cudzych rzeczy. Nie miał powodu, by do niej zaglądać, to tak banalne. Uchylił wieko. Dwa duże, podłużne jajka spoczywały pod nim, miał je przy sobie przez cały ten czas, zimne ciary przemknęły mu kręgosłupem na tę myśl.
– Oddaj mu ją – Cas kiwnął głową na Coopera. – Niech sobie z nią teraz chodzi.
Cooper cofnął się.
– Nie możemy jej wyrzucić? Chyba lepiej, żeby nas z nią nie złapały?
– Lepiej, żeby nie złapały nas bez niej – Dean sprostował. – Te jaja to mocna karta przetargowa, jeśli nas dopadną, oddamy je, a może potraktują nas ulgowo. Nie polują na nas, chcą je z powrotem i najmądrzej byłoby im dać, czego chcą.
– Nie zgadzam się, żebyś miał je ze sobą – Castiel wtrącił się, blondyn uciszył go, praktycznie natychmiast. – Dean – powtórzył. – Nie.
– Cas, przyznaj, z całego tego towarzystwa tylko u mnie będą bezpieczne i tylko ja znam się na raptorach wystarczająco, by przekazać im je, jeśli zajdzie taka potrzeba – przypomniał sobie o kriolofozaurze, i o tym, jak drapieżnik i jego młode zatrzymały się pod wpływem jego nieoczekiwanej komendy. Żałował, ale nie była to odpowiednia pora, by mu o tym opowiedzieć. – Zaufaj mi – szepnął. – Sprostam temu.
Zaciśnięcie zębów.
– Nie zniosę, jeśli coś ci się stanie.
– Nic się mi nie stanie – Dean wyszczerzył do niego własne. – Ta wyspa cię uwywnętrznia, Cas.
Pomógł mu wstać. Z wieży, przez okna pozbawione szyb rozciągał się niesamowity widok na rzekę, do brzegu przycumowano łódź, nie jakiś środek transportu pierwszego sortu, ale coś na pewno zdziałaliby, żeby nią popłynąć, gdyby nie odpaliła od razu. Teraz musieli do niej tylko zejść.
– Gdzie my właściwie jesteśmy? – spytał, ruszając zawieszonym w powietrzu korytarzem łączącym jedną wieżę z drugą. Czy na wyspie dinozaurów mogli trafić w miejsce jeszcze gorsze niż sama „wyspa dinozaurów"? Ostatni krąg piekła? – Cas? Gdzie jesteśmy?
Może to była kwestia nieustającego, ciągle uwierającego bólu w nodze, a może rzeczywiście na Sornie istniał ostatni krąg piekła, w każdym razie mina bruneta nie stanowiła podnoszącej na duchu odpowiedzi na to pytanie.
– To jest ptaszarnia. Jesteśmy w ptaszarni.
TO jest autentycznie moment, który w dzieciństwie podczas oglądania "Parku Jurajskiego" straszył mnie z jakiegoś powodu najbardziej. Po prostu stoi i na nich patrzy. Jak w horrorze xd
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top