Life finds a way

O ósmej rano w połowie listopada Deana zaszczypał w policzki mróz – świeciło poranne słońce, jasne na czystym, idealnie niebieskim kalifornijskim niebie. Stał na schodach prowadzących na podjazd i patrzył, jak Cas pakuje się do czarnej audi, po coś mającej zawieźć go do miasta, choć Dean pytał więcej niż raz nie dowiedział się, po co. Dwóch ogrodników krzątało się po ogrodzie, zabezpieczając na zimę róże.

– Idź do środka. Nie marznij – brunet rzucił Winchesterowi spojrzenie z samochodu, zatrzymawszy rękę na klamce. Dean owinął się ciaśniej jego grubym płaszczem, para szła mu na zimnie z ust; ledwo co wylazł z łóżka, pod płaszczem miał piżamę. Był rozespany, rozgrzany i było mu przez to, tu na dworze, zimno. – Słyszysz? Bez sensu. Idź się ubierz.

– Serio nie chcesz, żebym pojechał z tobą? – Ależ ten poranek był rześki. Deanowi skostniały z mrozu palce. – Poczekam, aż załatwisz swoje sprawy w samochodzie.

– A mogę mieć jeszcze trochę swobody? Masz cały dom dla siebie, korzystaj. Wrócę popołudniu. Hej! – Dean przystanął, w obliczu porażki odwracał się już i odchodził z powrotem do wnętrza domu. – Chciałbym zastać to miejsce w całości, po powrocie. Nie kupę gruzu.

– A ja bym chciał, żebyś przyjechał w całości – odgryzł się. – A nie zgubił się w tym jebanym Sacramento.

Jakby nie mogli powiedzieć sobie nawzajem „kocham cię".

Castiel nie zaproponował powtórki z przyjęcia u Lockwooda. Wrócili do domu i jedynym, do czego Deanowi udało się go jeszcze nakłonić, był pocałunek – słodki pocałunek w holu pod schodami, cmoknięcie, ręka Casa zsunęła się w dół po jego plecach i niemal musnęła mu pośladki. Dean spróbował otrzeć się o niego, by go na nowo pobudzić, Hammond stanowczo odsunął go od siebie i oświadczył, że musi „zadzwonić". Akurat. W środku nocy? Okej, nie próbował się z tym kłócić. Czerwone koronkowe majtki wrzucił do kosza na brudy.

Jeśli liczył, że nieoczekiwany seks w garderobie coś zmieni, że Casowi zachce się tego i nie będzie potrafił przestać – przeliczył się. Ale przecież Cas poprosił, żeby dał mu czas, nie poruszał więc tematu, nie wprost. Zamiast tego próbował swych subtelnych sztuczek, kładł się przy Casie (już nie pytał, czy może, zwyczajnie właził mu do łóżka) i wijąc się miękko w pościeli wzdychał na głos do Harrisona Forda i Clinta Eastwooda. Bądź co bądź zazdrość i świadomość tego, że senator Boyle próbował dobierać się do niego musiała być sporym katalizatorem późniejszych wydarzeń. Miał nadzieję, że może trafi w czuły punkt, Cas spojrzy na niego, chwyci go, rzuci pod sobą na łóżko, każe mu rozłożyć nogi i zerżnie go, zmuszając go do powtarzania głośno jak bardzo woli jego od jakiegoś Eastwooda, ale nie. Trzeba było im się do łóżka wpieprzyć", stwierdził tylko i Dean przewrócił oczami, poddając się.

Gabinet Casa był wysokim, bardziej wąskim niż rozległym pomieszczeniem z wysokimi oknami wychodzącymi na las. Stół z ciężkiego drewna stał na samym jego środku, na wzorzystym dywanie, nad nim zwisał z sufitu żyrandol; wzdłuż obu ścian przed i za stołem, stanowiącym tu biurko, ciągnęły się rzeźbione regały pełne książek. Dean wszedł tam tylko na chwilę, po książkę Granta, którą Cas tam zostawił – powinien był się uczyć, to był już najwyższy czas.

Załatwiłeś? – spytał, wyczekująco spięty. Castiel skończył rozmawiać z kimś z urzędu stanu cywilnego. – Mamy ten papier czy nie?

Brunet nie spojrzał na niego.

Tak, kotku – powiedział, przesuwając coś na biurku. – Właśnie zostałeś moim mężem. W oczach uniwersytetu w Kansas! – przypomniał, Dean skoczył bowiem na niego, usiłując go uściskać. – Co jest oszustwem. Jak ktoś to odkryje przysięgam, nie będę cię krył. Powiem im, że to ty mnie do tego namówiłeś.

Moglibyśmy siedzieć w jednej celi – chłopak objął go za szyję, splótł dłonie z tyłu na jego karku. Uśmiechnął się, patrząc Casowi w oczy i skróciwszy odstęp pomiędzy nimi cmoknął go w wargi. – Cas – westchnął, odsuwając się, nie puszczając jednak jego szyi. – Nie prościej byłoby rzeczywiście się pobrać? Po co mamy ryzykować, jeśli możesz poślubić mnie naprawdę?

Za dużo sobie wyobrażasz.

Myślę praktycznie. – Cas miał lekki zarost, seksowny, cudownie drapiący. Dean tulił się do niego, ocierając się policzkiem o tę nieco zarośniętą szczękę, skubiąc mężczyznę po uchu i wzdychając mu do niego, popołudniowa chłodna jasność napływała do gabinetu przez okna pod sufitem, kładąc się na podłodze, i na tym zdobionym dywanie. – Och, Cas – powtórzył, jeszcze bardziej zmysłowo. Jakby chciał go uwieść. – Zerżnij mnie – zawarczał, Castiel roześmiał się i wypuścił go z objęć, odwracając się. Obszedł biurko.

Raczej nie teraz.

A kiedy? – Cas był bardzo dumny z faktu, iż znowu mógł siadać za biurkiem. Oczywiście nie na długo, lecz część pracy faktycznie mógł w końcu znowu wykonywać z gabinetu, a nie tylko z łóżka, wszystko dzięki rehabilitantowi, który odwiedzał ich co drugi dzień na średnio godzinę. – Hej – Dean oparł się o mebel, płasko kładąc na nim obie dłonie. Castiel nie miał wyjścia innego, jak podnieść na niego wzrok. – Wiem, że prosiłeś, żeby cię nie poganiać, pamiętam. Ale chwilę potem zaciągnąłeś mnie do garderoby i uprawialiśmy doprawdy zajebisty seks, więc może się zdecyduj. Potrzebujesz tego czasu, czy nie? Nie możemy się w międzyczasie bzykać?

Mógłbyś zabrać te ręce? – westchnięcie. – I nie patrz na mnie z góry, co?

Zabrał ręce z blatu i wyprostował się. Ale jeżeli Cas myślał, że to oznaczało, iż dał za wygraną – to nie.

Przesunął się wolno ku bocznej krawędzi stołu i znienacka podciągnął się, by na nim usiąść. Nie ostrzegłszy Casa opadł plecami na rozłożony przed brunetem na stole książkowy kalendarz – zwyczajnie położył się na nim, chamsko, bez pytania. Castiel uniósł ręce, rozkładając je w niemym pytającym geście.

Cas – Winchester zajęczał, niech go szlag, bo potrafił intonować to imię tak dobrze, że gdyby Cas miał tylko odrobinę mniej samozaparcia wziąłby go na tym biurku jak się patrzy. Zdarłby go tak, że nie mógłby się ruszyć. – Gdyby istniała konkurencja w sprawianiu, żeby ludzie czuli się nieatrakcyjni byłbyś w niej cholernym mistrzem.

Co proszę?

Jestem w stanie zrozumieć, że potrzebny ci czas, żeby nauczyć się mówić komuś, co do niego czujesz. Nauczyć się nie bać wizji wiązania z kimś swojej przyszłości, okej. Ale ty mnie nawet nie dotykasz. Czemu mnie nie dotykasz? Śpię koło ciebie, chodzę koło ciebie najbliżej, jak daję radę, serio nigdy nie chce ci się wyciągnąć po mnie rąk? To takie dołujące – jęknięcie. – Jakbym nie był dla ciebie wystarczająco atrakcyjny, bo jest ci obojętne, czy mnie dosięgniesz czy nie.

Przestań. Nie mam żadnego doświadczenia w romantycznym traktowaniu drugiej osoby, mówiłem tysiąc razy. Nie chodzi o ciebie.

Więc czekasz, aż to doświadczenie pojawi się w tobie samo, jakimś kurewskim boskim cudem? – prychnięcie. – Cas – złapał go za rękę, w nadgarstku. Nie prosząc o zgodę, niemal nigdy nie prosił, poprowadził ją sobie na brzuch, pod koszulkę. – Nauczysz się grać w tenisa gapiąc się na rakietkę jak osioł? Pewnie, że nie. Musisz wziąć ją do ręki.

Cas nie odpowiedział. Dean przesunął jego palcami po swojej własnej ciepłej skórze.

Czemu nie potrafił być kochający? Odkąd pamiętał wychowywał go dziadek, choć „wychowywał" to zbyt dużo powiedziane, dziadek jak on siedział w swojej pracy po uszy i najczęściej zastępowali go nianie i nauczyciele. Nie miał matki, która by go przytuliła, ojca, który poklepałby go po ramieniu. Wyjechał do Europy na studia, potem John Hammond umarł i InGen spadł mu na barki jak słodko-gorzki ciężar. W ogóle nie miał już czasu, by kogoś poznać, by praktykować z kimś takie sprawy jak trzymanie się za ręce, dawanie sobie buzi w policzek. No, nie. Po prostu. Zajmował się w życiu czymś innym.

Cas, co się stało? – Spojrzał Deanowi w oczy. Zielone tęczówki były w niego wpatrzone, brwi marszczyły się w zastanowieniu. – Miałeś mi opowiedzieć. O swoim traumatycznym zdarzeniu. – Castiel przewrócił oczami. – Opowiedz mi, proszę. Będzie ci lepiej, obu nam będzie, jak to sobie wyjaśnimy.

Nie ma czego opowiadać, to krótka historia. – Jego ręka zatrzymała się Winchesterowi na brzuchu, blondyn już nią nie poruszał. Czekał, na cokolwiek, co Cas miał do powiedzenia. – Moi rodzice zginęli na jachcie, kiedy miałem cztery lata, Jimmy miesiąc. Zostałem z dziadkiem, jego zabrała ciotka z Seattle. Z początku przyjeżdżał na ferie świąteczne, na wakacje, później przestał. Nie pamiętał tamtego wieczoru, nie pamiętał, jak przyszła do nas policja, Edwin poszedł im otworzyć. Kazali zawołać dziadka. Stałem na schodach, wyglądając przez barierkę do holu i słyszałem, jak mówią, że łódka rozbiła się w zatoce San Pablo, niedaleko San Francisco. Paliwo eksplodowało. Nie było czego zbierać. – Dłoń pod koszulką Deana podjęła przypadkowy tor po lewym zestawie jego żeber, chłopaka przeszedł dreszcz, postarał się jednak mocno, by się nie poruszyć, żeby Casa nie spłoszyć. Cas głaskał go teraz sam, całkowicie bezwiednie. – Ja pamiętałem – dokończył. – Pamiętam do dziś. – Chyba zorientował się, co robi, bo zabrał rękę i schował ją pod biurko. – Niczego nie mam dziadkowi za złe. Kochał mnie tak, jak umiał. Dał mi wszystko, bym wystartował w przyszłość jak należy, zapewnił mi edukację, najlepszą, jaką można sobie wyobrazić, mam po nim dom, firmę. Nie miałbym tego, gdybym był sam. Dobra materialne to też ważne rzeczy.

Przez chwilę było zupełnie cicho, bo Dean wyciągał wnioski. Tak, John Hammond kochał wnuka. Zapewne był też dla małego, osieroconego ciemnowłosego chłopca o bystrych niebieskich oczach niekwestionowanym wzorem, poza tym był jednakże jedynie starcem, w całości pochłoniętym swym wielkim marzeniem. Nie czytał Casowi do poduszki. Nie całował go na dobranoc w czółko. Ze wszelkich rodzajów miłości Castielowi zabrakło w młodości tej najczulszej i brakowało jej w nim do teraz.

Cas – szepnął, unosząc rękę. Trącił opuszkami palców jego podbródek, delikatnie. – Ja cię mogę nauczyć romantycznie kochać. Musisz tylko szczerze chcieć i nie powstrzymywać się od tego, od prób. Okej?

Castiel westchnął, ciężko.

Okej. Ale w ramach rekompensaty powiesz mi, dlaczego tak często jest ci słabo i omdlewasz. Bo nie wierzę, że to tylko taka twoja uroda.

Uhm, miałem takie coś – Winchester podniósł się, przysiadł na skraju biurka i położył sobie dłoń na karku, rozmasowując go. – W liceum. Mdlałem, kiedy w klasie było za duszno, albo za bardzo zestresowałem się przed egzaminem. Zwykle dochodziłem do siebie bardzo szybko, to było chwilowe odcięcie świadomości. Lekarz stwierdził, że mi przejdzie. Jak opuszczę szkołę. – Dał Hammondowi całusa prosto w usta. – Nie przewidział, że trafię na takiego faceta.

Przesunął palcami po blacie biurka, przypominając to sobie – popołudnie, gdy porozmawiali szczerzej niż normalnie i jeszcze to, że Cas objął go zeszłej nocy ramieniem, zasypiał już, odwrócony do niego tyłem i wtedy to poczuł. Owijające się wokół niego ramię. Nie dał mu znać, że czuje, pozwolił mu przekraczać własne granice udając, że nie jest tego świadom, choć wargi drgnęły mu na granicy snu w uśmiechu; cieszył się, że Cas próbuje. Że mierzy się dla niego z własną traumą, ze swymi obawami. To chyba dowodziło tego, że mu zależy. Bo nie robiłby niczego wbrew sobie (Dean tak uważał), gdyby mu nie zależało.

Zabrał książkę, pod nią spoczywała na stole koperta, to była duża koperta, naprawdę spora, czymś solidnie wypchana. Sprawdził nadawcę – Henry Wu. Genetyk z Parku Jurajskiego. Szczerze? Paluszki zaswędziały go, kiedy zobaczył to nazwisko, mógłby zażartować, że w dokumentach wysłanych na kansaską uczelnię zgłosił Casa jako swojego męża, co teoretycznie upoważniałoby go do otwierania casowej korespondencji... Gdyby ktoś go na tym przyłapał.

Ale nie. Miał swoją godność i nie zamierzał otwierać casowych przesyłek.

Po wielu tygodniach przeleżanych w zaciszu rezydencji, Sacramento przytłaczało hukiem, tłumem, spalinami. Cas załatwił, co miał do załatwienia tak prędko, jak to było możliwe i wrócił, utykając, w długim czarnym płaszczu do wyciszonego wnętrza audi. Poprawił płaszcz na kolanach, otworzył portfel i czując, jak samochód rusza z miejsca, rzuciwszy okiem za przyciemnione okno wyjął nowo wyrobioną w banku kartę kredytową.

Karta była srebrna, miała czerwono-pomarańczowe logo Mastercard i imię i nazwisko właściciela wygrawerowane pod numerem seryjnym: DEAN WINCHESTER. Obrócił nią w dłoni, przełknął ślinę i schował kartę do portfela, portfel do wewnętrznej kieszeni płaszcza – utworzył Deanowi konto i wpłacił na nie dziesięć tysięcy dolarów. To chyba nie miał być prezent, sam nie wiedział, co to w sumie miało być. Wiedział o Deanie tyle, że w lecie pracował na wykopaliskach, a kiedy sezon na kopanie dobiegał końca, wtedy wracał na uczelnię, po zajęciach zarabiał zaś w markecie, w sklepie z winylami i sklepie rowerowym. Możliwe, iż pragnął ułatwić mu życie, chociaż tyle zrobić mógł w zamian za wszystko, co Dean zrobił dla niego.

Nie płacisz mi."

Bał się bycia czyimś sponsorem jak skurwysyn. Dean miał rację, gdyby uregulowali swój związek w urzędzie, tak na poważnie i zostali prawdziwym małżeństwem nikt nie mógłby się do nich przyczepić, oni sami nie mogliby się siebie czepiać. On, na ten przykład, nie mógłby obwiniać się mimowolnie, że jednak, mimo wszelkich dobrych chęci, chłopaka sponsoruje. Nie był w stanie odrzucić od siebie myśli o płaceniu mu za jego przy nim obecność, obojętnie w jakiej formie. Obwiniał się o dawanie młodemu chłopakowi pieniędzy, nieważne, czy w postaci ubrań, jedzenia, czegokolwiek. Dawał mu je i już, Dean żył na jego rachunek. Pomyślał, że podaruje mu większą sumę, jakoby za pomoc w dojściu po wypadku do siebie i w ten sposób uciszy swoje wyrzuty sumienia, Winchester będzie płacił przez jakiś czas kartą, jego nie prosząc o nic. Może do czasu, aż środki się wyczerpią, uzna wreszcie, że faktycznie są ze sobą z głębszych powodów i że płaci, bo kocha Deana.

Kocha Deana. Powinien był wpłacić więcej, przynajmniej dwadzieścia tysięcy. Trzydzieści.

Dean uczył się zwykle w jadalni, gdzie miał duży stół i sporo światła. Wróciwszy do domu Cas zdjął płaszcz, oddał go Edwinowi i usłyszał dochodzący z jadalni głos blondyna – chyba rozmawiał z kimś przez telefon. Cas nie miał zamiaru podsłuchiwać, padło jednakże jego imię i ciekawość zwyciężyła. Zatrzymał się za rogiem, słuchając.

– Jeszcze z nim o tym nie gadałem. To jego dom, musi się zgodzić. Co? – Śmiech, króciutki. Odrobinę smutny. – Mamo, on jest w porządku, naprawdę. Polubiłabyś go. – Chwilowa cisza. Mary odpowiadała coś swojemu dziecku. – Nie czterdzieści, trzydzieści dziewięć. – Oho. – Dobrze, zapytam go dzisiaj. Tak, wiem... Ja też cię kocham.

Poczekał, aż odłoży słuchawkę i wszedł do jadalni. Na stole piętrzyły się książki.

– Twoja mama uważa, że jestem dla ciebie za stary – powiedział, Dean gładził się ręką po karku i po boku szyi, jakby nad czymś intensywnie rozmyślał, usłyszawszy go opuścił rękę i podniósł wzrok. – I ma cholerną rację. Niech zgadnę, jesteśmy z jednego rocznika?

Trzy sekundy upłynęły, nim chłopak odpowiedział, patrząc na niego.

– Jest od ciebie starsza, sześć lat. Nie wiedziałem, że wróciłeś.

– Nie zmieniaj tematu – Hammond oparł się o stół, prawą pięścią. – O co miałeś mnie zapytać? Powiedziałeś jej, że o coś mnie zapytasz.

Dean nabrał powietrza i przenosząc wzrok na ścianę głośno wypuścił je nosem.

– Czeka, żeby zarezerwować sobie lot. Tu, do Kalifornii. Musi wziąć wolne w pracy i znaleźć kogoś do opieki nad domem, więc gdybym chciał, żeby przyjechała, musiałbym powiedzieć jej wcześniej. – Westchnięcie. – Próbuję spytać cię o to od dawna, ciągle tchórzę, bo boję się, że się nie zgodzisz. Dopiero co poszedłeś mi na rękę z uniwersytetem.

– Dobra dobra, nie bierz mnie pod włos. Do rzeczy.

– Zaprośmy ją na święta. Jest kochana, będzie super.

– Dean – Cas pokręcił głową. – Rozumiem, że chciałbyś ją zobaczyć i chcesz spotkać się z nią tutaj, bo jest się czym pochwalić – rozłożył ręce, wskazując rezydencję – ale pomyśl też o mnie, co? Mam poznać kobietę, praktycznie w moim wieku i przedstawić się jej, „dzień dobry, posuwam pani dziecko"?

– Nie jestem dzieckiem.

– Dean, na miłość boską. – Nie, jakoś to do niego nie przemawiało. Jakoś nie wydawało mu się, żeby Mary Winchester miała z uśmiechem spędzić wigilię, popijając marshmallows w towarzystwie starego faceta rżnącego jej syna. I może to fakt, może nie był aż tak stary, jak sobie wmawiał, a Dean tak młody i tego chciał, i tak po prawdzie to mało się rżnęli, ale to wciąż niewiele w jego mniemaniu zmieniało. Tak długo jak Mary nie była aniołem i nie mogłaby z miejsca wybaczyć mu, że jest dla Deana zbyt mało odpowiednią, kochającą partią. – Zastanowię się – odparł, by to póki co załagodzić. – Zastanowię się, ale niczego nie obiecuję. – Obszedł go, kierując się ku krańcowi stołu. – O czym czytasz?

Dean machnął na leżącą przed nim książkę, od niechcenia.

– O monolofozaurze. Miał grzebień kostny, jak parazaurolof, tylko na pysku.

Cas zajął miejsce na końcu jadalni. To wcale nie było od blondyna daleko, bo ten nie siedział pośrodku stołu, tylko zdecydowanie przesunięty w stronę jego krawędzi.

– Pusty w środku – zagaił, rozmowę, Dean przejechał ręką po włosach i oparł na niej głowę, przyglądając mu się. – Grzebień monolofozaura. Działał jak pudło rezonansowe w gitarze, dźwięk wydawany przez dinozaura niósł się po okolicy echem. Tak – brunet spuścił wzrok na swoje dłonie, jakby je sobie przypominając. Monolofozaury. – Miały naprawdę spore łby.

Winchester uniósł brew.

– Na wyspie nie było monolofozaura.

– Na Nublar nie. Nublar nie jest moją jedyną wyspą, Dean. Dinozaury, które tam zobaczyłeś, zostały tam przewiezione jako gotowe, dopracowane atrakcje z innego obszaru w Kostaryce, który wykupiłem. To Sorna. Na niej zbudowaliśmy centrum badawcze, gdzie powstawały pierwsze wzory DNA i wykluwały się pierwsze zwierzęta.

Dean nie odpowiedział. Sięgnął pamięcią do rozprawy. Ma pan trzydzieści dziewięć lat i jest właścicielem stu procent udziałów przedsiębiorstwa zarejestrowanego pod nazwą InGen oraz kostarykańskich wysp Nublar i Sorna, czy potwierdza pan te fakty?

– Myślałem, że chciałeś rozbudować park na dwie wyspy – oznajmił, w końcu. Tak pomyślał w sądzie. – Co się z nimi stało? Z tamtymi dinozaurami?

– Nazywaliśmy Sornę terenem B. Nublar była terenem A, bo to jednak tam mieli przyjeżdżać turyści. Niedługo po przeniesieniu pewnych gatunków do parku w Sornę uderzył huragan, straciliśmy kontrolę nad zwierzętami i ewakuowaliśmy się. Więc się rozeszły, po wyspie – wzruszenie ramionami. – Myślałem, że wyginą, samoistnie. Ale kiedy znalazłeś jaja i wytłumaczyłeś, jak to możliwe, by się same rozmnażały... Cóż, pewnie stworzył się tam ekosystem. Żyją jak miliony lat temu.

Prawda jest taka, że zabrałem was na Nublar wiedząc dobrze, że możliwym jest, żeby ktoś tam zginął."

– Już przed Nublar traciłeś nad nimi kontrolę i uciekałeś w popłochu – Dean uśmiechnął się, krzywo.

– Na Nublar miało być inaczej. Budowaliśmy park zgodnie ze specjalnie opracowanymi wymogami bezpieczeństwa, a i gatunków było mniej.

– Czyli na Sornie żyją jeszcze inne dinozaury, inne niż te, które ja widziałem? Jakie?

– Pterodony. Wyłapalibyśmy je i przewieźli między wyspami po ukończeniu w parku ptaszarni. A może Henry Wu wyhodowałby nowe? Nie wiem. Ankylozaury... I spinozaur.

Blondyn wywalił na niego gały.

– Spinozaur? – powtórzył, nie wierząc własnym uszom. – What the fuck, Cas. – W zeszłym roku na zajęciach oglądali zdjęcie ogromnego szkieletu, należącego przed milionami lat do ogromnego gada, szkielet ten został zniszczony jako jedyna znaleziona pozostałość po spinozaurze w czasie II wojny światowej. Stał w muzeum w Monachium. Spinozaur miał długi, potwornie uzębiony pysk, jak u krokodyli i skórny żagiel na grzbiecie dodający mu do wzrostu i objętości. – A zresztą – prychnięcie. – Po allozaurze nic mnie już nie zdziwi. Co będzie, jak któryś z tych dinozaurów się wydostanie?

– Z wyspy? Nie wydostanie się.

– A pterodony?

– Hodowaliśmy je w wielkiej klatce, były w niej zamknięte, kiedy uciekaliśmy. Musiałaby ulec zniszczeniu, żeby mogły wyjść. – Cisza. Castiel otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i zamknął je, zetknąwszy palce obu dłoni razem, na kształt wieżyczki. Przełknął wreszcie i otworzył usta ponownie, westchnął. – Dean, przeczytałem część z twoich notatek – przyznał się. – Tych, które prowadzisz w zeszycie. Są naprawdę dobre. Kiedy tak mówię, to faktycznie mam to na myśli, bo nie rzucam słów na wiatr... Masz talent. Jesteś spostrzegawczy i kojarzysz fakty.

– Chwila, chwila – Dean przerwał mu. – Komplementujesz mnie, Cas?

– Mówię, jak jest. Nie podniecaj się.

– Tak czy inaczej, co z tego jakie są. Nie mogę tego opublikować, bo musiałbym wyjaśnić, co było przedmiotem obserwacji. Ich przedmiotem był raptor, więc to totalnie odpada. Zaobserwowałem go w czasie polowania. Wiem, jak się porozumiewały, bo widziałem, jak to robią, słyszałem, jak się nawołują. Abstrakcja.

Swoją drogą to śmieszne, że sąd nawet nie zakwestionował „zwierząt", o których opowiedzieli na rozprawie, oni i Jo. Z butami wjebano im się do łóżka, ale nikomu nie przyszło do głowy zapytać, co tak naprawdę ugryzło Casa w nogę, że odniósł aż takie obrażenia. Nikogo to nie zainteresowało, to nie do uwierzenia.

– Może dasz mi powiedzieć, co mam ci do powiedzenia, zamiast mi ciągle przeszkadzać? Jak myślisz, po co trzymaliśmy welociraptory za centrum, skoro turyści i tak nie mieli ich oglądać? W zeszłym miesiącu poprosiłem Henry'ego Wu o przesłanie mi wyników badań nad ich czaszkami. One też miały komory rezonansowe. Nie musisz pisać, że oglądałeś żywego raptora, czaszki rozsiane są po pustyniach – wstał zza stołu, Edwin przyszedł do jadalni i wręczył mu kulę. – Dziękuję, Edwin. – Dean zmarszczył czoło, zastanawiając się, czy dobrze rozumie. Koperta od Henry'ego Wu w gabinecie, materiały, które Cas sprowadził do Kalifornii... dla niego. – Aha, i jeszcze jedno – Cas zatrzymał się przy nim. – To dla ciebie – podał mu dwoma palcami błyszczącą, srebrną kartę. – Wpłaciłem na nią dziesięć tysięcy. Kim dla ciebie jestem na twojej uczelni zupełnie mnie nie interesuje, dopóki nie powiem ci „tak" przed ołtarzem dostajesz ją na swoje nazwisko. Winchester.

Co, do chuja. Dean przyjrzał się karcie, przetwarzając nadmiar informacji wolno jak prototypowa wersja Internet Explorer.

Tamtej nocy spał do Casa ciasno przytulony, z jedną nogą przerzuconą przez jego ciało, a Cas na to pozwalał, tamtej nocy śnił mu się spinozaur, koszmarna bestia z koszmarnym pyskiem, zaś tysiące mil dalej, na pełnym morzu, zimne ciemne fale rozbijały się o brzeg Sorny, tłumiąc skrzeki i pomruki. Tamtej nocy część stalowej konstrukcji ptaszarni załamała się, spadając w przepaść.

Życia nie da się powstrzymać.

Tak jak zostawiałam sypialnię, zostawiam Wam i gabinet, będący inspiracją do opisania gabinetu Casa:

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top