Five hundred miles
Pięknej, złotej jesieni raczej było w tym roku nad Kalifornią mniej niż więcej – w niektóre dni słońce istotnie rozświetlało żółto-pomarańczowe liście na drzewach wokół jeziora za rezydencją, w inne wszystko otulała mgła, a niebo było szare i zimne. Ciężkie. Mżawka osiadała na nosie i policzkach, i na deanowych jasnych włosach, w ostatnim tygodniu września spacerował, okrążając jezioro częściej niż normalnie, obmyślając strategię na rozmowę z Casem, rozmowę nieuniknioną, którą musiał przeprowadzić z nim, zanim zacznie się październik. W kurtce wiatrówce wbiegł po schodach na piętro, powtarzając sobie w głowie, co wymyślił, albo zrobi to teraz, albo nie nastąpi to w ogóle.
– Cas? – odezwał się, zapukawszy knykciami w nie do końca przymknięte drzwi mieszkania Hammonda; nikt mu nie odpowiedział, pozwolił sobie więc zajrzeć do środka, w pokoju było zimno, bo Castiel zostawił otwarte wszystkie okna. Boże. Podbiegł, żeby je pozamykać, wietrzenie stanowiło konieczność, ale może nie do takiego stopnia! – Chryste – mruknął do siebie, przekręcając klamkę w okiennicy. Jakiś hałas dobiegł z łazienki, skierował swoje kroki w tamtą stronę.
Castiel się golił, opierając się o umywalkę pod lustrem. Na jego widok Dean gwizdnął z uznaniem, miło było widzieć, że znowu sam zaczął o siebie dbać – kula stała obok niego, na wszelki wypadek. Radził sobie fantastycznie.
– To przyjęcie u Lockwooda – wyjaśnił, nie przerywając czynności. Przesunął brzytwą po skórze gładko wzdłuż linii swojej szczęki, nie odrywając wzroku od lustra; Dean pełen był dla niego podziwu. Goląc się używał maszynek, szczerze mówiąc pierwszy raz obserwował na żywo, jak ktoś robi to tradycyjną, staroświecką brzytwą. – Muszę tam iść. To mogą być jego ostatnie urodziny.
Eleganckie zaproszenie na przyjęcie urodzinowe Benjamina Lockwooda przyszło pod ich adres parę dni wcześniej. Dziewięćdziesięciopięcioletni wkrótce staruszek Lockwood przyjaźnił się niegdyś z Johnem Hammondem, casowym dziadkiem – wieczorami przyjeżdżał do rezydencji na brandy, spędzali na rozmowach długie godziny. Wiedział o bursztynie, o pierwszych tworzonych metodą prób i błędów dinozaurach, Hammond dzielił się z nim każdym swoim postępem i prosił go o rady. Bezsprzecznie byli ze sobą blisko.
Dean przysiadł na toalecie. Patrzenie, jak brzytwa sunie lekko prowadzona dłonią Casa, jak gdyby była to najprostsza czynność pod słońcem, miało w sobie coś hipnotyzującego.
– Cas – chrząknięcie. – Muszę z tobą o czymś pogadać.
– Słucham, Dean. Dać ci gotówką czy przelać? – Przewrócił oczami. Nie chodziło mu o pieniądze. Cóż, tak czy inaczej przyjemnie było słyszeć, że Cas nauczył się w końcu mówić do niego „Dean", a nie „Winchester". Uznawał to za spory krok do przodu.
– Bez żartów, Cas. Chodzi mi o to, że niedługo zaczyna się na uczelni jesienny semestr – uwaga Hammonda nieco wytrąciła go z równowagi i nie rozpoczął swojego wywodu tak, jak go sobie zaplanował. Prawdę mówiąc zapomniał już, co zaplanował, w głowie miał pustkę; musiał mówić z serca. Westchnął. – Ty pamiętasz, że studiuję, co?
Brzytwa zwolniła.
– Chcesz wyjechać?
– Nie. I o tym właśnie chciałem pogadać. Bo widzisz, studiować można korespondencyjnie, o ile przedstawi się dobry powód. Zjawiasz się wtedy tylko na egzaminach i... – jeszcze jedno westchnięcie. – Chciałbym użyć ciebie jako mojego powodu, Cas. Masz nogę po kontuzji. Moglibyśmy spróbować przekonać uniwersytet, że muszę się uczyć z domu, bo się tobą opiekuję. Wystarczy twoje poświadczenie i dokument od lekarza.
Castiel odwrócił się od lustra. Popatrzył na niego.
– Obawiam się, że nikt nie weźmie cię na poważnie, bo nie jestem dla ciebie członkiem twojej rodziny. Na pewno biorą pod uwagę tylko rodziców, albo kogoś w tym rodzaju.
Dean przyjrzał się swoim dłoniom.
– Można wskazać współmałżonka.
– Nie jestem twoim współmałżonkiem.
– Oj, Cas – opuścił dłonie i udał zirytowanie. Tak naprawdę drżał w środku o wynik tej konwersacji, bo zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli się spali i nie uzyska, o co mu chodziło, za pierwszym podejściem Cas nie pozwoli mu wrócić do tego tematu nigdy. Wydawało mu się, że przygotował sobie solidną argumentację, niestety. Jakoś nie mógł jej sobie przypomnieć. – Przecież masz znajomości. Nie proszę cię, żebyś wziął ze mną ślub, tylko żebyś mi to załatwił.
– Mam sprawę w sądzie! A ty każesz mi kogoś przekupić?
– Nie chciałem tego głośno sugerować. No chyba, że wolisz, żebym pojechał do Kansas i wrócił odwiedzić cię na święta.
Tym razem to Castiel westchnął, nie, nie wolał tego. Bądź co bądź trochę się już do jego obecności w tym domu przyzwyczaił, nie wyobrażał sobie, jak pusto zrobiłoby się znów bez niego w rezydencji – jego słabość do Deana Winchestera stawała się z dnia na dzień coraz silniejsza i silniejsza. Nie był z tego dumny, lecz jednocześnie już go to tak bardzo jak kiedyś nie przerażało.
– Pomyślę – skwitował to, wewnętrznie Dean odetchnął na to zapewnienie z ulgą.
– Super. No a ty... studiowałeś? – spytał, Cas wrócił do golenia się.
– Tak.
– Gdzie?
– W Oxfordzie – odparł, bez większego entuzjazmu, jakby to nie było nic wielkiego. A było! Brytyjski Oxford? Uczelnia, która wypuściła w świat Oscara Wilde'a, J. R. R. Tolkiena? Stephena Hawkinga? – Dziadek wysłał mnie do Europy, żebym odebrał... dobre wykształcenie.
– Wow. Poznałeś tam kogoś fajnego?
– Dużo się uczyłem.
– Tyle, co później pracowałeś?
– Mniej więcej.
Pogoda nie poprawiała się, słuchając wieczornego wiatru przemykającego za oknami Dean założył na siebie dobrze dopasowany do niego garnitur Dolce&Gabbana. Przez chwilę przymierzał do swojej szyi rozmaite muchy i krawaty, oglądając się w lustrze, w końcu doszedł do wniosku, że zwyczajnie zostawi górę od koszuli rozpiętą, luźno – miał dwadzieścia trzy lata, do cholery. Pod krawatem wyglądałby śmiesznie.
– Jestem gotowy, Cas – oznajmił, zbiegłszy po schodach i stanąwszy w holu, czy tego chciał czy nie wciąż walczył z zegarkiem. Skubany rolex na bransolecie nie chciał dać się zapiąć, może dlatego, że pierwszy raz zapinał zegarek na bransolecie. Zwykle nosił te na paskach, do kopania na pustyni były właściwsze. – Cholera – zaklął, nie potrafiąc sobie z nim poradzić. – Pomożesz mi? Nie chwytam tego zapięcia.
– Dean – Castiel pokręcił lekko głową, patrząc na niego pod zmarszczonym czołem. – Co ty wyprawiasz?
– Jak to co? Jedziemy na przyjęcie.
– JA jadę na przyjęcie. Ty zostajesz w domu.
Chłopak podniósł spojrzenie, przestając siłować się z rolexem momentalnie.
– Chyba sobie jaja robisz. To po co się tak wystroiłem? Zaproszenie było dla dwóch osób, ciebie i twojej osoby towarzyszącej! Cas – złapał zegarek w dłoń, bransoletka zwisała mu z ręki. – Czemu nie chcesz mnie zabrać? Myślałem, że to oczywiste, że pojedziemy tam razem!
– Nie będę tam długo. Wrócę bardzo szybko – Cas miał krawat. Jasnoszary, spięty złotą spinką. – Dean, daj spokój, na tych przyjęciach zjawiają się sami biznesmeni. Nie będziesz do nich pasował. – Co proszę? Winchester ściągnął brwi, nie będąc pewnym, jak powinien to rozumieć. „Nie będziesz pasował"? – Nie miałbym cię im nawet jak przedstawić! Co niby miałbym im powiedzieć, że kim jesteś? Chłopcem, z którym śpię?
– Co ty pierdolisz? – Blondyn nie wierzył własnym uszom. – Jakoś w sądzie mogłeś nazwać mnie partnerem.
– W sądzie – Castiel prychnął. – I co, potraktowano cię z szacunkiem? Prokurator cię wyśmiał, zasugerował, że cię rucham i utrzymuję. Wierz mi, że u Lockwooda nie będzie lepiej. Będzie gorzej. Okej, może cię kręcę, nie oceniam – uniósł ręce w obronnym geście. – Ale ci faceci nie będą się zastanawiać, co ci się we mnie podoba, odczytają sprawę jednoznacznie. A ja... ja nie zamierzam i tam dostać łatki sfrustrowanej czterdziestki, która płaci młodemu chłopakowi, żeby z nią był.
– Nie płacisz mi – Dean ściszył głos do szeptu, słowa Hammonda go zabolały, bo odebrał je tak, jakby Cas wstydził się z nim pójść. Jakby własny wizerunek był dla niego ważniejszy, niż próba zmierzenia się z chamstwem ludzi, jak gdyby dbał o swój interes bardziej niż o to, czy Deana zaboli spędzenie wieczoru w pojedynkę czy nie.
– Serio? A garnitur skąd masz? Rolexa? – Przewrócenie oczami. O takim zapewnianiu komuś bogactwa nie pomyślał. – Proszę cię, na Boga, nie utrudniaj tego. Nie rób gównianego problemu z czegoś, co być nim nie musi.
– Nie chcesz, żeby ktoś oskarżał cię o sponsoring? Dobrze! Oświadcz mi się, Cas, oświadcz mi się. Pozamykamy im gęby.
– „Pretty Woman" się naoglądałeś? Nie.
– Nie zabierzesz mnie? – Szarpnęli się lekko, blisko drzwi wyjściowych, Edwin otworzył je, pod rezydencję zajechała limuzyna.
– Powiedziałem już. Nie szarp mną.
– Mam tu siedzieć i czekać jak frajer na ciebie?
– Chciałeś tego, kurwa. Uparłeś się, że jestem lepszy niż ci mówię, to teraz siedź tu sobie. Trzeba było wracać do matki, do Kansas! – Ja pierdolę, bolało. Skrzywiona mina Deana świadczyła o tym, jak bardzo. – A nie uczepić się mnie jak wsza. Jesteś sam sobie winien – Cas podobnie do niego nie rozumiał, co nim kierowało. Przechodzili już przez to, to było jak powtórka z sytuacji z sierpnia, tamtym razem żałował, czemu popełniał po raz drugi ten sam błąd? Nie potrafił przestać. Był zły na siebie, nie na Deana, a może był zły na to, że Dean nie chciał być na niego tak złym, jak uważał, że być powinien. – Sam sobie.
– W porządku – Dean nie próbował się z nim przegadywać, już nie. Wycofał się w głąb holu, nadzwyczaj zajebiście wyglądał w tym ubraniu Gabbany, wyglądał zajebiście we wszystkim. – Jasne, rozumiem. Jeszcze nikt nigdy nie pragnął nigdzie ze mną wyjść, bez sądowego przymusu, więc zgaduję, że tak już po prostu musi być. Ludzie zwyczajnie nie palą się, by mnie komuś pokazywać.
– Dean – Cas zacmokał. Chłopak obracał sytuację do góry nogami.
– Baw się dobrze, Cas. Na razie.
Siąpiło. Szofer otworzył Casowi drzwiczki białej limuzyny – dopiero, kiedy do niej wsiadł zdał sobie sprawę z tego, dlaczego Dean przekręcił jego słowa. Nie przekręcił ich, tylko źle je zrozumiał. Albo może raczej to Cas... czegoś dostatecznie nie zaznaczył. Nie chodziło jedynie o to, co będą mówić o nim, o Casie. Chodziło o to, co powiedzą o Deanie. Nie chciał, naprawdę nie chciał, by blondyn wszedł do posiadłości Lockwooda i ktoś zaatakował go tam jak na sali rozpraw, nazywając go nie przebierając w słowach dziwką, sugar-baby, lalą do towarzystwa.
Nie zabieram cię, bo nie chcę, żeby ktoś cię tam skrzywdził, powinien był mu powiedzieć zamiast tego wszystkiego, co padło. Czemu na to nie wpadł, kurwa, czemu?
– Nie nie nie, proszę zaczekać – zatrzymał szofera. Limuzyna przejechała ledwo parę metrów, pod jej kołami zdążył zachrupać żwir, prawie nie ruszyli się spod domu. – Muszę po coś wrócić.
♥
Winchestera zastał w jego pokoju, pakującego rzeczy do walizki. Nie spodziewał się takiego widoku, w starciu z nim stanął więc na progu, zaskoczony – Dean zrzucił z siebie w złości marynarkę i teraz ładował do walizki co nawinęło mu się pod rękę, dżinsy, T-shirty, bokserki. Spod białej rozpiętej u góry koszuli wystawała jego opalona pierś.
– Zapomniałeś czegoś? – burknął, nie przestając się pakować.
– Co ty do cholery robisz? – Cas nie odpowiedział mu, wszedł do pokoju, dywan stłumił stukanie kuli o podłogę. – Pakujesz się? Nie rozśmieszaj mnie.
– Tak, Cas. Pakuję się – blondyn rzucił na szczyt stosu w walizce kraciastą koszulę, jak szmatę. – Nie udawaj zdziwionego, przecież o to ci od początku chodziło. O to, żebym tu z tobą nie mieszkał. No to proszę bardzo, skoro tak uparcie pragniesz gnić na stare lata sam, schodzę ci z drogi. Przyjemnie? – ukąsił, sarkastycznie. – Mam nadzieję. Bo wracam do Kansas dokończyć studia.
– Dean, Jezus Maria – Castiel złapał go, gdy spróbował przejść koło niego do szafy. – Przestań. Przepraszam.
Podziałało. Chłopak pozwolił mu się zatrzymać, nie spojrzał jednak na niego. Westchnął.
– Z twoich ust to niemal wulgaryzm. Aż się człowiek wzdryga.
– Przepraszam – powtórzył. – To dla twojego dobra. Ludzie, którzy będą na tym przyjęciu... Nie wiesz, jacy potrafią być. Nie potrafisz sobie tego wyobrazić, to cholernie zepsute środowisko. Toksyczne. Dean, jeżeli ja nie jestem w stanie zrozumieć do końca, co właściwie cię przy mnie trzyma, jak możemy oczekiwać, że wpadnie na to ktoś z zewnątrz? – Krótka pauza. – Powiedziałem, że nie będziesz tam pasował. Nie dlatego, że nie jesteś bogaty. Nie dlatego, że jesteś gorszy. Jesteś lepszy.
Cisza.
– Nie mogłeś powiedzieć tak od razu?
– Przepraszam, że nie umiem zachowywać się wobec ciebie bardziej... wdzięcznie. Bardziej przyjaźnie. Może musisz dać mi czas. Trochę więcej, niż dałbyś komuś innemu – spojrzeli sobie w oczy. – Daj mi czas, Dean, proszę. Nie chcę, żebyś jechał do Kansas. Ciągle uważam, że nie postąpiłeś zbyt rozsądnie przyjeżdżając tu ze mną, ale mimo tego nie chcę, żebyś tam jechał – westchnięcie. – Rozumiesz? Polubiłem to, że tutaj jesteś. Załatwię ci papiery na uczelnię. Nie pochwalam twojego zaangażowania w moją osobę, ale nie będę już próbował cię do siebie zniechęcać. Jeśli uznasz, że chcesz czegoś innego, niech będzie. Ale nie wyjeżdżaj stąd przez moje szczeniackie zachowanie. – Przerwa, znów. – Między nami zgoda?
When I wake up, well I know I'm gonna be
I'm gonna be the man who wakes up next to you
Dean westchnął także, przytulając się do niego. Żeby móc objąć go obiema rękami Cas opadł plecami na ramę łóżka za sobą i upuścił kulę, było warto, bo spięte ciało Winchestera wkrótce zrelaksowało się w jego ramionach.
And when I go out, yeah I know I'm gonna be
I'm gonna be the man who goes along with you.
– Chcę pojechać z tobą – blondyn wyszeptał, cicho. – Nie obchodzi mnie, czy ktoś spojrzy tam na mnie krzywo ani jak mnie nazwie. Chcę po prostu być przy tobie, Cas. Może wszystko potoczy się zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażasz.
– Nie bądź zdziwiony, jeśli zmieszają cię tam z błotem.
– Czemu miałbym o nich dbać? Nie dają mi jeść. Ty mi dajesz – oparłszy brodę o casową pierś Dean spojrzał na bruneta, i uśmiechnął się do niego, wyszczerzył do niego zęby. Castiel przewrócił oczami, jednak odwzajemnił uśmiech, nieco krzywo. – Muszę założyć z powrotem marynarkę.
– To zakładaj. Typ w limuzynie dostanie zaraz szału.
I would walk five hundred miles
And I would walk five hundred more
Just to be the man who walked a thousand miles
To fall down at your door.
♥
When I'm lonely, well I know I'm gonna be I'm gonna be the man who's lonely without you, and if I grow old, well I know I'm gonna be, I'm gonna be the man who's growing old with you.
Sleeping at Last – I'm Gonna Be (500 Miles)
Zaczekanie, aż wrócą z przyjęcia do domu nie było nawet opcją. Ale po kolei.
Hol domu Lockwooda, przepychem przypominającego rezydencję Casa, wypełniali goście imprezy, mężczyźni i kobiety rozmawiający przyciszonymi głosami. Wszedłszy do środka Dean poczuł, jak ogarnia go zwątpienie, udało mu się przekonać Castiela, że CHCE jechać, tyle że skupił się na tym fakcie, fakcie samej jazdy tak mocno, że zapomniał rozważyć, co zrobi, jak już się na miejscu znajdzie. Nie znał panujących wśród takich ludzi zwyczajów. Stojąc z Casem trzymającym go pod rękę nachylił się do niego, by szepnąć mu na ucho:
– Podchodzimy do kogoś?
Cas popatrzył na niego. Pociągnął go za sobą ku trzem mężczyznom stojącym grupką po ich prawej.
– Senatorze – zwrócił się do jednego z nich. Znał się z senatorami? Boże. Jeszcze większy żal, że nie dał sobie siana i nie został w chałupie, żeby na niego zaczekać, zagnieździł się Deanowi w gardle, spróbował przełknąć go wraz ze śliną.
– Hammond! – nieznajomy facet odwrócił się do nich. – No proszę. Jak noga? Słyszałem, że miałeś wypadek. – Zmierzył Deana spojrzeniem. Chłopak wytrzymał to, dzielnie, wzrok tego kolesia był... obrzydliwy. To nie było spojrzenie, jakie ślizgając się po człowieku mogłoby sprawić mu przyjemność. – Nieczęsto widzi się ciebie... w towarzystwie – zauważył, w końcu. To chwilowe zawahanie się wynikło z jego zastanowienia się, jak tę obecność Deana przy nim nazwać. Castiel miał rację.
– Dean, to senator Boyle – Cas wyjaśnił Winchesterowi, usilnie udając, że niczego nie dostrzegł. – Senatorze, Dean Winchester. Paleontolog. Mój partner.
Po co podał, czym Dean się zajmuje? Odpowiedź nie była zbyt skomplikowana. Chciał dodać mu w ten sposób wieku.
– Naprawdę? – Boyle uniósł brew, jakby w wyrazie zaskoczenia. – Ciekawe. Gratulacje – poklepał Casa po ramieniu. – Atrakcyjny.
Poszedł sobie, zostawiając ich, Castiel pozostał w miejscu, ze wzrokiem wbitym w nieokreślony punkt przed sobą, zupełnie jak gdyby ten dziwny komplement kopnął go w jaja – przecież dokładnie tego się obawiał, dokładnie to przeczuwał. To, że obecni tu politycy i ludzie biznesu potraktują Deana jak zabawkę, jak urocze, przyjemne wizualnie „towarzystwo", to starał się mu wytłumaczyć. Zamienili parę słów z pierwszą osobą i oto potwierdzały się wszystkie jego obawy. Nie pasowali do siebie bardziej niż para, w której jedna strona ma z tej znajomości majątkową korzyść.
– Cas? – Dean szarpnął jego rękawem, zwrócił więc na niego uwagę. – Tam jest bufet. Mogę iść się poczęstować?
Castiel rzucił okiem na stół zastawiony kanapkami, ciasteczkami, galaretką i sokiem w dzbankach. Spojrzał blondynowi w jego zielone tęczówki, słodki Jezu, byli w rezydencji sami od tygodni, dlaczego akurat teraz, w chwili, gdy otaczał ich tłum... pomyślał nagle, że chciałby być tylko z nim? Kochana ironio, człowiek to iście głupie stworzenie, które uświadamia sobie takie rzeczy po fakcie. Mógł mieć go całego dla siebie zaledwie parę godzin wcześniej i nie skorzystał z tego. Głupi był jak but.
– Idź – westchnął, przełykając gorzko ten ból. – Ja przywitam się z innymi, żebyś... ty nie musiał.
Patrzył za nim, jak odchodzi, oglądając się sobie przez ramię. Potrząsnąwszy głową ruszył o kuli do salonu.
– Castiel! – Benjamin Lockwood, stary dobry Wujaszek B., jak zwykł go w dzieciństwie nazywać, rozchmurzył się na jego widok, z twarzy ubyło mu przynajmniej dwadzieścia lat. Cas pokuśtykał ku niemu. Och, słodkie czasy, gdy usłyszawszy serdeczny śmiech tego starszego mężczyzny zbiegał z piętra, by posłuchać anegdotek... Wujaszek B. opowiadał dobre anegdotki. Śmieszne, sprośne, z morałem. W tych chwilach, kiedy przychodził do dziadka i siadali przy kominku wszyscy razem, to było jak namiastka rodziny.
– Cześć, wujku – przywitał się, Lockwood się postarzał. Nawet, jeżeli radość go odmładzała, niemal setka, którą tego dnia świętował, była na nim dostrzegalna; zmarszczył się, poszarzał, a na jego głowie nie został prawie żaden włos. – Wszystkiego najlepszego.
– Dziękuję ci, mój drogi, dziękuję – Lockwood zaprosił go, by przy nim usiadł. Choć poruszał się na wózku, ciągle jak niegdyś nie rozstawał się ze swoją laską: zakończoną bursztynem z zatopionym w nim komarem. Dziadek miał identyczną. – Ty też nie ruszasz się już bez podpórki? – zażartował, wskazawszy casową kulę, tylko pozornie, bo mina raz dwa spoważniała mu, jak tylko brunet opadł na fotel koło niego. – Coś się stało, prawda? Na wyspie. Słyszałem jedynie pogłoski.
– Wyszły z klatek – Cas oparł kulę o bok fotela. – Moja noga – burknął, półgębkiem, nikt w salonie nie stał wystarczająco blisko nich, by słyszeć, o czym rozmawiają, ale i tak zamierzał mieć się na baczności. Wskazał swoją wygiętą nienaturalnie kończynę. – T-rex. Złapała mnie pod wybiegiem.
– Mój Boże. I żyjesz? Jakim cudem?
– To... zasługa Deana. Chłopaka, z którym tu dzisiaj jestem. – Nie potrafił się uśmiechnąć. Raczej było mu niezmiernie źle, bo traktował Deana Winchestera bardzo nieadekwatnie do jego nieocenionej wartości. – Poznałem go w Utah. Jest paleontologiem. Jest... tak cholernie zdolny – oj, bolało go to. Bolały go jego własne słowa. Czemu umiał mówić to Lockwoodowi, a nie był w stanie powiedzieć Deanowi? – Cholernie. Będzie w swojej dziedzinie kimś wielkim, jestem tego pewien. Uratował mi życie. Ani ja, ani Claire nie wydostalibyśmy się z wyspy, gdyby nie jego łeb na karku.
– Chyba czujesz do niego miętę.
– Mało powiedziane. Przywiązałem się do niego, to niedobrze, bo nie zasługuję na kogoś takiego jak on i nie powinienem trzymać go przy sobie.
– Chłopcze – Lockwood przerwał mu. – Nie tobie o tym decydować. To los stawia na twojej drodze rzeczy i ludzi, tylko tych, którzy mieli się na niej znaleźć tak czy inaczej. Lubi cię? – spytał, unosząc brwi. Cas nie musiał odpowiadać, jego mina wystarczyła za odpowiedź. – To o co ci chodzi? Powiedziałeś mu, że ty go również? Ty durna pało, chcesz mieć tyle lat co ja, kiedy to się stanie? Chcesz TAK wyglądać? – Pokazał na siebie. – Obchodzę dziewięćdziesiąte piąte urodziny. Myślisz, że niczego w życiu nie żałuję? Powiedz mu, Castiel. Nie żałuj na łożu śmierci.
Tartaletki z gruszkami, marchewkowe ciasteczka z białą czekoladą i cytrynowy sernik – Dean nałożył sobie na talerz wszystkiego po trochu, skończyło mu się na nim miejsce, więc rozejrzawszy się szybko, czy nikt nie patrzy schylił się i dziobnął śmietankową panna cottę z sosem truskawkowym widelcem. Wsadził sobie kawałek do ust.
– Nie za swobodnie się tu czujesz? – Podniósł głowę. Senator Boyle. Odłożył oblizany widelczyk pomiędzy czyste widelce.
– Czego pan ode mnie chce? – zapytał, prostując się.
– Od ciebie? Niczego. Dziwię się Hammondowi. Próbuje zmieszać chihuahuę z ogarami przebrawszy ją w markowe rzeczy, ja jakoś ciągle widzę różnicę – Boyle przekrzywił głowę. – Nie twierdzę, że nieprzyjemną dla oka, ale widzę ją. Zostawił cię bez opieki – zacmokał, z dezaprobatą. – Niemądrze.
– Nie muszę słuchać tego chujostwa – blondyn spróbował uciec z talerzem, facet mu nie pozwolił. – Odpierdol się – okej, w obliczu tak bezczelnego chamstwa nie zamierzał hamować się tylko dlatego, że gość dostawał miesięcznie większą od niego wypłatę. – Bo zawołam Casa.
– Zawołasz go? – Boyle parsknął, niesmacznie. – Chihuahua, która szczeka. A gryziesz? Jego pewnie gryziesz, co? Jesteś jego chłopcem do łóżka?
– Jeb się. Wyjdę za niego.
– Za Hammonda? – Jeszcze jedno parsknięcie. – Proszę cię. Coś ci powiem, piękny panie paleontologu – przysunął się do Deana, jego obrzydliwy oddech owionął chłopaka, tak bardzo koleś się do niego zbliżył. Dosłownie go osaczył, twarzą przybliżającą się do jego twarzy i dłońmi sięgającymi bioder. – Jak szukasz bogatego męża, to...
Chwilowy paraliż, paru-sekundowy, wywołany nieoczekiwaną konfrontacją minął i Dean machnął trzymanym talerzem, wywalając senatorowi Boyle'owi całą jego zawartość prosto na łeb. Jezu Chryste, a taką miał ten cytrynowy sernik ochotę! Boyle zaklął głośno, głowy poodwracały się w ich stronę.
– Dean? – Winchester obrócił własną w kierunku, z którego dotarło do niego jego imię, Cas stał o kuli na progu salonu i patrzył na niego, nie rozumiejąc. – Co się stało?
Pokazał szybko na Boyle'a.
– Obłapia mnie! – poskarżył się. – Cas, typ mnie dotyka, co niby miałem zrobić?
Castiel przeniósł wzrok na senatora. Ciekawe, czy gdyby miał zdrową nogę, i żadnego pozwu w sądzie, i wrócił do holu wcześniej, by zobaczyć tam obleśne łapy obcego gościa bezpośrednio na Deanie – czy ruszyłby w jego obronie do bitki. Mówiąc o pozwach. Boyle strzepnął z siebie ostatnie kawałki galaretki.
– Jeszcze jeden pozew ci potrzebny, Hammond? – Wokół panowała cisza. Goście Lockwooda śledzili sytuację, jedni z wyraźnym zniesmaczeniem, inni zaciekawieniem, jakby czekali, czy któryś da drugiemu po mordzie. – Nauczyłbyś tę swoją lalkę dobrych manier, zanim wyprowadzisz ją między ludzi. Języczek ma cięty. – Westchnął, naciągając marynarkę. – Stwierdził, że za ciebie wyjdzie.
Cas zastanowił się tylko chwilę.
– To dobrze stwierdził.
Garderoby nikt akurat nie pilnował, Castiel zaciągnął Deana właśnie do niej, nie, nie potrzebował kolejnych prawnych problemów, nawet jeśli Boyle'owi należał się porządny dzwon w czachę, za to, że próbował się do chłopaka przystawiać – narobiliby sobie więcej kłopotów niż wynikłoby z tego dobrego. Wepchnąwszy blondyna do wnętrza niewielkiego, raczej ciemnego pomieszczenia zamknął za nimi drzwi i przekręcił w nich od środka klucz.
– Co to było? – warknął. A prosił go, prosił, żeby został w domu.
– Zmolestował mnie. Obmacał.
– Czemu?
– Skąd mam wiedzieć!
– Sprowokowałeś go?
– Ja pierdolę, Cas. Nie, nie sprowokowałem go! Facet jest oblechem. Próbował... próbował namówić mnie, żebym wyszedł z nim zamiast ciebie. Okej? Powiedział coś o szukaniu bogatego męża.
– Więc władowałeś mu na głowę sernik – to nie było pytanie. Cas ścisnął palcami nos, na wysokości oczu. – Dean, na miłość boską. Widzisz? Mówiłem ci, nie chciałeś mi wierzyć. To dokładnie tacy kretyni. Nie rozumiem, podoba ci się nazywanie siebie moim narzeczonym? Kimś, kto ma za mnie wyjść? Mógłbyś przestać gadać tak na prawo i lewo? Uważasz, że to uchroni cię przed komentarzami tych pajaców?
– Niby jesteś jednym z nich, a jednak ty mnie macać nie próbujesz – Dean objął się ramionami i zaburczał, obrażony. – A szkoda.
– Przecież cię przeleciałem.
– Zapytałeś o zgodę. Temu kutasowi powtórzyłem przynajmniej dwa razy, żeby się odjebał. – Na chwilę zapadła pomiędzy nimi cisza. Słychać było przytłumioną muzykę dobiegającą z holu i gwar rozmów, mocno rozmyty. – Rozmawiałeś z Lockwoodem? – Zmiana tematu. – O czym?
Cas rzucił mu spojrzenie spode łba, nie odpowiedziawszy. Z jego rozmowy z Lockwoodem wynikało przede wszystkim tyle, iż zwlekanie nie prowadzi do niczego – oraz to, że siedzi w nim sympatia do Deana, choć nie potrafi przyznać się do niej jedynej tak po prawdzie zainteresowanej tym osobie. Deanowi. „Czujesz do niego miętę." Czuł ją jak chuj. Sam fakt, iż odczuwał w związku z nim wyrzuty sumienia dowodził, że Dean Winchester nie był mu obojętny.
– O t-rexie – odparł, jak tchórz. – Lockwood pytał o wypadek na Nublar.
– Aha – Dean opuścił ręce. Żaden z nich nie pociągnął tematu i przez moment Casowi wydawało się, że w tej względnej ciszy chłopak usłyszy głośne łomotanie jego serca; ruszyli w swoje strony właściwie w tym samym momencie, on do Deana, Dean do niego, Dean chyba celował w drzwi. Ręka Casa złapała go, obróciła nim, brunet pchnął go na drzwi garderoby, trudno było być w tym sexy, opierając się na kuli. Ale przecież Dean tęsknił do czegokolwiek, jakiegokolwiek dotyku, przejawu zainteresowania! Nie wymagał od Casa, by ten wyczyniał z nim nie wiadomo co. Cas opadł na niego, opierając na nim swój ciężar, jego ciało przygniotło blondyna, przycisnęło go do twardego drewna za jego plecami mocno i stanowczo. Popatrzyli na siebie... I Hammond przycisnął swoje usta do jego ust, oblizał mu wargi i wcisnął mu do buzi język, lizali się tak przez chwilę, ten pocałunek, to było coś pomiędzy tamtymi gorącymi wymienionymi w Kostaryce i słodkimi, w dzień przed rozprawą. Było intymne. Bardziej dopasowane do nich obu, bo w końcu znali się lepiej, niż za każdym z tamtych poprzednich razów.
– Nie mam dziś tyle siły, co ostatnio – Castiel wyszeptał, w deanowe rozchylone wargi, Winchester odetchnął, mlasnąwszy kusząco, zupełnie niezamierzenie.
– To nic, Cas – wyrzucił z siebie, patrząc na Hammonda spod długich rzęs. – To nic.
Zamienili się miejscami, Casowi trudniej było ustać, więc to on oparł się plecami o drzwi. Nie przerywając z nim kontaktu wzrokowego Dean osunął się przed nim na kolana, głaszcząc dłońmi jego nogi pod materiałem spodni. Przymknął oczy, zatrzymawszy się ustami na poziomie męskości bruneta, urosłej w jego spodniach do rozmiaru co najmniej zadowalającego. Otarł się o nią policzkiem, jak kot. Rozpiął Hammondowi pasek, i co z tego, że Cas miał te swoje trzydzieści dziewięć lat, skoro mógł pochwalić się takim penisem? Spokojnie. Do osiemdziesiątki bez problemu zadowoli z takim chujem każdego, jego na pewno, Dean sam byłby już wtedy starcem. Zapewne potrzebowaliby sporych ilości viagry, ale mogliby uprawiać seks. Jakoś by sobie poradzili.
Tak naprawdę mogli być jeszcze szczęśliwi ze sobą przez lata.
Wziął go w usta, połknął go w całości, dużego, czerwonego penisa, jęknął z rozkoszy, poczuwszy go na języku, smak Casa eksplodował mu na kubkach smakowych jak petarda – choć pieprzyli się już ze sobą nie spróbował go w taki sposób, nie dostał na to szansy. Lepiej późno niż wcale, lecz i tak żałował, że trwało to tak długo, Boże, jakże było mu z tym fiutem w buzi dobrze! Castiel wcisnął się w drzwi, plecami, ręce wplótł Deanowi we włosy, przesuwając się stopami po podłodze, byle było mu jak najbardziej stabilnie. Kula upadła na ziemię. Dean poruszył głową, przesuwając wargami tam i z powrotem po casowym trzonie, koniec penisa uderzył go w tył gardła, zadławiając go, lekko. Chciał być pomysłowy. Chciał zrobić Casowi loda najlepszego na świecie. Cofnąwszy usta do samej główki objął penisa dłonią, masując go nią ssał sam tylko czubek, przepyszna, napuchnięta główka zdawała się jeszcze w jego buzi rosnąć, gardłowy pomruk był ze strony Casa nagrodą wymarzoną. Dean possał koniuszek jego fiuta tam, gdzie stykał się u spodu z resztą długiego kształtu i przerwał na moment, manewrując samą tylko ręką, popatrzył na Castiela – nie widział go dotąd takim nigdy. Castiel trzymał szczękę opuszczoną, powieki zaciśnięte. W obliczu przerwania czynności uchylił je i spojrzał na Deana, oblizał się, och, Dean mógłby się do tego odnieść.
Nie przestając ręcznie go stymulować przesunął ustami po całej długości, leciuteńko, muskając zmarszczoną skórę pocałunkami.
– Cas, kochanie – wydyszał, patrząc w jego niebieskie oczy. Castiel słuchał. Czekał, co powie. – Proszę. Jeśli tylko dasz radę, jeśli czujesz, że może się to udać... Kochaj mnie. Mocno.
Kochaj. Dean chciał, żeby go rżnął, przyciśniętego do drzwi garderoby, może celowo użył takiego staroświeckiego na to określenia, a może nie. Może pragnął zasugerować, żeby Cas posunął go z największą dozą miłości, na jaką było go stać.
– Będę cię kochał – charknął, zmienionym głosem i odepchnął się od drzwi jedną ręką, żeby wsadzić Deanowi kutasa głęboko w gardło, tym razem to Dean zacisnął powieki, odrobinę się przy tym wzdrygnąwszy, Cas pieprzył mu usta, jego gruba męskość wsuwała się przez nie Winchesterowi do buzi i wysuwała, raz po raz ocierając się o śliskie wargi, zaczerwienione i napuchnięte, czuł, że jest blisko. Tylko że przecież obiecał mu, że go zerżnie, nie mógł pozwolić sobie więc na dojście mu do ust, bo pała sflaczałaby mu i nie stanęła z powrotem w przeciągu najbliższego kwadransa, a obawiał się, od czasu do czasu, gdy jego umysł był na tyle jasny, że prędzej czy później ktoś postanowi po coś do garderoby wejść. Jeśli chciał dobrać mu się do tyłka, tak naprawdę, musiał zrobić to od razu. Zanim spuści mu się do gardziołka. – Dean – westchnął, cofając się. Ślina i sperma pociągnęła się za jego fiutem z deanowych ust, strzepnął go, żeby to przerwać i trzymając penisa w ręce raz jeszcze pokierował nim Deanowi na wargi. Przesunął nim po nich, rozmazując na nich kleistą substancję. – Dean – powtórzył, opuszczając rękę. – Wstań.
Nogi zadrżały pod blondynem, kiedy spróbował się do tego zastosować, ręka bruneta natychmiast przyciągnęła go za ramię do pocałunku – Cas całował go, masując się, kierując Deanowi głową, ustawiając ją pod kątami, pod którymi chciał, żeby ich wargi się spotykały, ich języki splatały razem, pieszczotliwie. Czuł we własnych ustach swojego fiuta, Dean ssał go tak porządnie, że byłoby to niemożliwe nie poczuć go. „Mhm", zamruczał, nie przestając wymieniać się z chłopakiem pocałunkami, był idiotą, totalnym DEBILEM nie robiąc tego z nim przez jebane dwa miesiące. Kurwa.
– Połóż ręce na drzwiach – poinstruował go, miękko, Dean go słuchał. Słuchał bez gadania. – Przodem do nich. Przytrzymam cię z tyłu, no już, kładź je.
– Cas, ja nie... – Dean chciał powiedzieć, że minęły dwa miesiące, odkąd był pieprzony ostatnim razem. Żeby Castiel mógł go tu wziąć, konieczne byłoby solidne przygotowanie, musiałby otwierać go przez dobrą chwilę, a nie byli u siebie, tylko u kogoś i nawet nie wolno było im tutaj (w jebanej garderobie) samym przebywać! Pragnął, żeby Cas wszedł w niego i zerżnął go tak, by zobaczył gwiazdy, całe jego ciało o to krzyczało. Ale to nie było możliwe. Nie w tamtym momencie i nie w tamtym miejscu. – O mój Boże, chcę, żebyś mnie pieprzył, ale nie jestem otwarty.
– Ciii – Cas uciszył go, zsuwając mu z pośladków spodnie od Gabbany. Przecież nie próbowałby wciskać się w niego bez otwarcia, potrafił też ocenić, jak dużego ewentualnego otwarcia jego partner potrzebuje; oraz czy to głupi czy też BARDZO GŁUPI pomysł, zabierać się za to w miejscu takim, jak publiczna garderoba. – Co do... – zmarszczył czoło, ujrzawszy na okrąglutkiej pupci chłopaka... czerwone koronkowe majtki.
Dean przekręcił głowę w bok.
– Liczyłem, że cię przekonam – wyjaśnił, i tak nie mógł Casa zobaczyć. – To znaczy... Zanim mnie zdenerwowałeś i zacząłem się pakować. Myślałem, że wrócimy z przyjęcia i... – oblizał wargi. Wzruszył ramionami. – Chciałem, żebyś miał niespodziankę, jeśli lubisz takie rzeczy. Nie znam cię od tej strony. – Poruszył się, Cas zacisnął mu palce na wykręconym do tyłu nadgarstku. Dean słyszał jego chrapliwy oddech. – Podobają ci się? Czemu ściskasz mi tak rękę?
Cisza.
– Kurwa, gówniarzu, gdybym miał więcej czasu zrobiłbym ci tu dziecko. Przysięgam.
Śmiech. Dean roześmiał się, bo to rozładowało napięcie, ta jedna Casa wypowiedź, nie był pewien, czy mężczyzna nie zdenerwuje się ujrzawszy na nim tę wyzywającą bieliznę – nie planował go też rzecz jasna pytać, czy kręci go takie coś, nie chciał być aż tak oczywisty. Słowa Hammonda ociekały czystym pożądaniem, Dean usłyszał je w tym krótkim zdaniu. Pożądanie. Castielowi zachciało się go tak bardzo, że nie umiał tego zamaskować już w żaden sposób.
A może po prostu nie miał już po co tego maskować.
Cas wsadził palec za krawędź majtek i ściągnął je w dół, odsłaniając gładką skórę, Dean westchnął słodko, westchnął raz jeszcze – westchnęli obaj – przy pierwszym ślizgnięciu się casowego fiuta między jego pośladkami, nie, Cas zdawał sobie sprawę, że nie da rady go posunąć. Wymyślił coś innego, coś odrobinę to imitującego. Preejakulat i ślina wystarczyły do wytworzenia poślizgu dającego możliwość poobcierania się o odbyt chłopaka, puścił jego nadgarstek, Dean położył rękę z powrotem na drzwiach, a dłonie Castiela, obie dłonie, spoczęły na jego dłoniach, ich palce splotły się ze sobą. Cas stał za nim i ocierał się o niego, trąc penisem po jego wejściu i jądrach, zaczynało mu się kręcić w głowie. Deanowi. Może to było stricte to doznanie. Może poczucie sukcesu, bo wreszcie ujarzmił Castiela Hammonda na tyle (jak dziką bestię), by znowu się z nim kochać, postawił na swoim i doprowadził do sytuacji, w której pocili się zamknięci ze sobą w jednym pomieszczeniu, uprawiając seks, mógł być z siebie dumny. Opłacało się. Każda chwila małego upokorzenia od sierpnia opłacała się, skoro zawiodła go tutaj. W ramiona faceta, z którym było mu tak fantastycznie.
– Cas – sapnął, upity błogością, Castiel przyszczypał mu zębami ucho. – Cas, nie czuję nóg. W głowie mi się kręci.
Pocałunek. Cas pocałował go w szyję za uchem.
– Ty masz jakiś zespół omdleń, czy coś? – wymruczał, Deana przechodziły od jego seksownego głosu wibracje. To mu nie pomagało. – Co? Czemu tracisz przytomność?
Gorące sapnięcie.
– Bo mi dobrze.
– Nie mdlej. – Palce chwyciły chłopaka za podbródek, Cas obrócił mu głowę, by móc na niego spojrzeć. Zielone oczy zamrugały, załzawione. – Przestań, nie rób głupot. W porządku? – Chłopak pokiwał głową. Castiel cmoknął go w usta i puścił go, żeby mógł odwrócić się z powrotem do drzwi. Oparł czoło o jego plecy, między łopatkami, to oznaczało, że patrzył teraz w dół, na własnego kutasa ślizgającego się pomiędzy pośladkami Winchestera, ile czasu minęło, odkąd schowali się w garderobie? Zapewne zbyt dużo, by nie zwracać na to uwagi. Ta presja minut skłoniła w końcu Casa do zdjęcia jednej dłoni z dłoni Deana i położenia mu jej nisko na brzuchu, popychał go nią do tyłu, sam pchał biodrami w przód, Dean dyszał, już wcześniej Castiel był zajebiście blisko orgazmu. Doszedł, niemal swoim ciężarem blondyna miażdżąc, Dean stęknął, ale nie przeszkodził mu w spuszczeniu się tak, jak się mu podobało. Cała sperma bruneta zlała się do czerwonych panties, doszczętnie je rujnując.
Przez niecałą minutę oddychali wspólnie, ich klatki piersiowe wznosiły się i opadały w prawie że równym tempie.
– Odwróć się – Cas zachrypiał, jego głos był tak niski. Tak szorstki. Dean odetchnął ciężko, stając z nim twarzą w twarz, z jedną ręką na drzwiach niczym tarczą chroniącą go przed całym złem tego świata Castiel Hammond sięgnął mu do majtek, zamoczył palce w spermie, którą sam tam zostawił. Rozciągnął ją chłopakowi po członku, mieszając ją z jego preejakulatem, prawie jak bractwo krwi. Prawie. Niemalże jak przysięga. – Dobrze się czujesz? – spytał, Dean był kurewsko blady, przytaknął jednak, Cas zaufał mu więc, że wie, co robi. Przeciągnął po nim dłonią, obciągając mu, dźwignąwszy jednym palcem jego brodę pocałował go, kurwa mać, Cas całował bezkonkurencyjnie. Poruszał językiem jak Casanova, cóż... Częściowo dzielił z nim imię. Dean położył mu dłonie na ramionach, przesunął nimi w górę, by spleść je na jego karku kołysząc biodrami w rytm tego, jak poruszała się pieszcząca go ręka, te pocałunki były tak kapitalne, bo nie tylko Cas wykonywał swoją robotę na medal, blondyn również. Otwierał usta szeroko i pozwalał, by język partnera błądził mu po nich, nie przeszkadzając mu w tym, oddawał pieszczoty własnym wtedy, gdy wydawało się to właściwe. Stłumione jęki drgały mu w gardle nieustannie.
Głowa opadła mu na drzwi uderzając w nie z głuchym tąpnięciem, zacisnął zęby, starając się utrzymać swój szczyt na rozsądnym poziomie głośności, Castiel trzymał jego wygięte ciało i masował jego penisa, dopóki nie wyszło z niego wszystko, przed oczami widział mroczki. Chwilę to trwało.
– Zliż to – usłyszał, potrząsnął głową, nogi miał jak z waty. Cas maźnął go po twarzy jego własnym nasieniem, westchnął i posłusznie zlizał z jego ręki swoją spuchę, za brak protestu został nagrodzony jeszcze jednym wyśmienitym, mokrym pocałunkiem. – Gdyby ktoś zapytał, źle się poczułeś, więc byliśmy w łazience. Zadzwonię, żeby podstawili nam limuzynę.
– Ale... pójdziemy do łazienki, co? – Dean stanął o własnych siłach, schylił się i podał Casowi kulę. Czuł się dziwacznie, błogo i niby z władzą nad swoim ciałem, ale nie do końca; jedno spojrzenie na Hammonda i ręce mu opadły, serio? – Cas, nie. Poważnie? Mam jechać do domu z tym w spodniach?
Jego koronkowe majtki przeciekały pozostałościami po ich stosunku.
– Dean – Cas odetchnął, przekręcając klucz. – Słońce. Trzeba było nie być takiego rozwoju wydarzeń architektem.
Wracali limuzyną, nie odzywając się do siebie, każdy wpatrzony w swoje przyciemnione okno – a jednak coś było inaczej, ta odległość między nimi jeszcze nie tak dawno wydająca się nie do przeskoczenia... zmniejszyła się.
Znacznie się zmniejszyła.
Pisząc ten rozdział za pierwszym razem zostawiałam Wam takie gify, które kiedyś znalazłam na tumblerze i które tutaj tak pasują... Do momentu, kiedy Cas mówi Deanowi, że nie jedzie z nim na przyjęcie:
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top