01. Trzeba umrzeć, by narodzić się na nowo

Na początek, jednak kilka słów ode mnie.

Pomysł na tego FanFica zrodził się w mej głowie po 2-gim sezonie anime Junjou Romantica, - czyli ładne parę lat temu - kiedy uznałam, że jest tam za... spokojnie. Zdążyłam nawet napisać prawie 4 tysiące słów, które teraz podzieliłam na 3 pierwsze części, a także miałam dodatkowe zapiski odnośnie innych fragmentów.

Do pliku z tymi zapiskami dorwała się moja siostra, która de facto jest wielką fanką tego anime, tak samo jak ja :) Przeczytała te zapiski kilka razy, a potem domagała się bym poprowadziła dalej tą historię. Męczy mnie do dzisiaj! O.O

Miałam zamiar opublikować to opowiadanie, jednak nie miałam czasu by wymyślać nowe, więc najpierw chciałam zakończyć któryś z moich blogów nim zacznę coś nowego.

Teraz oficjalnie blogi przestały "istnieć", a dopiero zaczęłam TransFormers. Stars Saga, więc nic teraz nie stoi mi na przeszkodzie by sprawić siostrze odrobinę przyjemności ^^

Ode mnie to tyle, więc zapraszam do lektury :3


Dotąd wierzyłem, że czytane przeze mnie powieści kryminalne nie mają miejsca w realnym świecie. Szybko wyprowadzono mnie z tego błędu.

~~~~~

- N-nie... dość... - Wyksztusiłem, brudząc moją, i tak już zakrwawioną, koszulę. Moje nadgarstki przeszył ostry ból, kiedy krawędzie kajdanek zaczęły się w nie wpijać.

Zamarłem, kiedy poczułem na klatce piersiowej dłoń, a potem do mojego ucha wyszeptał złowrogi głos, którego nie miałem już nigdy zapomnieć:

- Błagaj. Błagaj mnie o litość, a wtedy ja, miłosiernie ci ją daruję.

Poczułem, jak moje dłonie, mimo ogromnego bólu i odrętwienie, są jeszcze wstanie zacisnąć się w pięść. Twarz napastnika była tylko kilka centymetrów od mojej. Widziałem, jak ta wstrętna postać wpatruje się we mnie z oczekiwaniem cały podniecony, jego oczy zabłyszczały jak tylko moje własne skrzyżowały się z nimi.

- Idź do diabła! - Wystękałem i naplułem mu mieszanką śliny oraz mojej własnej krwi prosto w twarz.

Jeszcze niedawno nawet nie ośmieliłbym się tego zrobić. A może było to już tak dawno? Sam już nie wiedziałem.

Powinienem był pożałować mego czynu zwłaszcza, że usta mego oprawcy rozciągnęły się w paskudnym uśmiechu, ale jego czarne oczy wciąż były podniecone, tak jakby nie pragnął niczego innego, jak mego buntu.

- Niegrzeczny chłopczyk - wyszeptał z chłodną radością, zbliżając się do mojej twarzy, tak, że mogłem wyraźniej zobaczyć okalającą jego prawe oko długą bliznę. Z niej byłem wyjątkowo dumny, bo sam mu ją zrobiłem, choć nie bez płacenia za ten wyczyn. - Wiesz, że Numa nie lubi, gdy się go nie słucha.

Wiedziałem, pomyślałem, przymykając oczy. Czułem jak moje serce przyspieszyło ze strachu, ale moje ciało, już przyzwyczajone do niewyobrażalnego bólu, rozluźniło się. Zerknąłem jedynie przelotnie na prawą stopę, a raczej to, co z niej zostało. Z braku dopływu krwi nieszczęsna kończyna zrobiła się odrobinę fioletowa. Numa również na nią spojrzał i zacmokał niezadowolony.

- Oj, oj. Zaczyna sinieć - spojrzał znów w moje oczy nadal się uśmiechając, jednak w jego mrocznych tęczówkach zobaczyłem to, co się zaraz stanie. I jakby na potwierdzenie mój oprawca wyszeptał, sięgając coś nad moim prawym ramieniem. - Nie będzie ci już potrzebna.

Pojawił się złowrogi metaliczny błysk, a potem przez pomieszczenie przebiegł mój przeraźliwy krzyk.
~~~~~
Obudziłem się wciągając głośno powietrze i zlany zimnym potem. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz. To było takie realne.

- Wszystko w porządku, proszę pana?

Podniosłem głowę. Blond włosa kobieta w stroju stiuardessy uśmiechała się do mnie łagodnie. Rozejrzałem się dookoła już całkowicie przytomny, powoli przypominając sobie, że jestem w samolocie do Nowego Jorku, a to, co widziałem było wyłącznie snem.

Stuardessa powtórzyła swoje pytanie z większą troską w głosie. Bez wątpienia uważała, że mam jakiś atak, czy coś. Posłałem kobiecie przepraszający uśmiech.

- Nie, już wszystko dobrze. Coś mi się śniło - moja ręka zadrżała nieznacznie na dźwięk mojego głosu, tak różnego od tego ze snu.

Stuardessa zarumieniła się lekko i bąknęła, że rozumie, wkrótce zaczęła jak najszybciej się oddalać, co chwila na mnie zerkając.

Jestem wstrętny, pewnie tak bym pomyślał jeszcze dziesięć lat temu, ale teraz po prostu wzruszyłem lekko ramionami. Mój wzrok spoczął na leżącej mi na kolanach lekturze i uśmiechnąłem się do niej.

Można to uznać za dziwactwo. Oto dorosły facet uśmiecha się do przedmiotu, który za cholerę mu nie odpowie tym samym, jednakże ta książka wiązała się ze wspomnieniami z mego dawnego życia. Jedyne, które nie sprawiało mi bólu. Z tą jedną, konkretną osobą, do której moje silne pragnienie powrotu ocaliło mnie od obłędu i śmierci.

Przymknąłem powieki i po chwili ponownie osunąłem się w ramiona Morfeusza, lecz tym razem sen nie przerodził się już w koszmar.

Obudził mnie dopiero silny wstrząs. Otworzyłem szeroko oczy zaskoczony i natychmiast spojrzałem szybko przez okno w obawie, że oto właśnie jesteśmy na kolizji z ziemią. Owszem widziałem płytę lotniska, na szczęście samolot bezpiecznie zaczął kołować.

Skarciłem siebie solennie za nadwrażliwość. Chociaż, jakby miało dojść do katastrofy, nie umiałbym po prostu udawać, że wpadam w panikę.

Usadowiłem się wygodniej na swoim miejscu i dopiero wtedy zauważyłem, że na kolanach mam rozłożony koc. Spojrzałem na przechodzącą obok stuardessę, tą samą, która mnie obudziła wcześniej, akurat w tym momencie ona odwróciła szybko głowę w stronę pasażerów po jej lewej stronie.

I tak dostrzegłem lekki rumieniec na jej twarzy. Spojrzałem z powrotem na koc i tylko wrodzony takt nie pozwalał mi na głośne westchnięcie.

Miałem teraz dylemat, bo, owszem, mogłem odłożyć na siedzenie obok koc, ale nie chciałem ani urazić miłej stuardessy, ani też zwracać na siebie zbytniej uwagi, chociaż w obecnej sytuacji wcale nie wyglądałbym aż tak dziwnie. Już sam fakt, że wieczorem nie poprosiłem o okrycie mogło wydać się bardziej podejrzane.

Posłałem stuardessie uśmiech w ramach podziękowania - tym gestem wyraźnie sprawiłem jej przyjemność - i starannie złożony koc ułożyłem obok siebie, lekko go poklepując, jakby naprawdę był dla mnie nieocenionym ratunkiem przed chłodem.

Już wkrótce po wylądowaniu szedłem długim korytarzem dostępnym tylko dla VIP'ów i personelu portu. Nie byłem żadnym z nich. Mijałem pracowników, lecz żaden nawet na mnie nie spojrzał.

Ignorowanie było dobre, czułem się wtedy niewidzialny, taki bezpieczny. Nie znosiłem być w centrum uwagi, choć przy mojej pracy nie jest to całkiem możliwe. Często otaczają mnie celebryci i ważne osobistości polityki.

Przy końcu korytarza ktoś w końcu zawołał w moją stronę:

- O! Kogóż to moje piękne oczęta widzą?!

Odwróciłem się w stronę nadchodzącego mężczyzny, który szczerzył się do mnie od ucha do ucha.

Mężczyzna był niewiele wyższy ode mnie, ale miał za to większe gabaryty. Był ode mnie z pięć razy cięższy.

- Lucky Star, we własnej osobie. - Zatrzymał się przy mnie i rzucił swoje umięśnione ramię na moje barki, zerkając przy tym na moje nogi. Na moment jego uśmiech z bladł - I jak zwykle żadnej reakcji.

Posłałem Amerykaninowi przepraszający uśmiech.

- Wiesz, Alan, że nie mam na to większego wpływu... - Zacząłem, na co mężczyzna poklepał mnie po ramieniu.

- Wiem, wiem. Nie jest łatwo być pełnosprawnym niepełnosprawnym.

Uśmiechnąłem się krzywo, łatwo było zapomnieć, że ludzie Teksasu nie należą do zbyt taktownych osób.

- To jak? - Alan wskazał na wielkie stalowe drzwi, nad którą wisiała zielona tabliczka z napisem "EXIT" - Pewnie już na nas czekają. - Dodał z przebiegłym uśmieszkiem - A raczej na ciebie. Zwłaszcza ta mała... Jak ona miała... Brzmiało na hinduskie...

- Bolly Wood - przypomniałem mu uprzejmie, choć byłem pewny, że pamiętał - I nie powtarzaj tego przy niej, bo znów ci się oberwie za rozsiewanie nie moralnych plotek.

Teksańczyk zarechotał rubasznie, byłem pewny, że jednak zaryzykuje. Już po kilku minutach kąciki moich ust same z siebie uniosły ku górze.

Alan Clint był prawdziwym człowiekiem Teksasu i kowbojem w każdym calu, zawsze nosił czarny kapelusz kowbojski z szerokim rondem ozdobioną gwiazdą szeryfa - pamiątka po prapradziadku - u pasa zaczepione lasso, a w kamizelce staroświecki rewolwer, zawsze niepoprawnie radosny. Na początku naszej znajomości jego ponad przeciętny optymizm był strasznie irytujący, potem obecność tego pięćdziesięciolatka wprawiała mnie automatycznie w lepszy humor.

- To rzadkość widzieć cię w Nowym Jorku. - Zagaiłem ciekawy powodu jego obecności. Niektórzy współpracownicy śmiali się ze mnie, że kiedyś sprowadzi to na mnie kłopoty. Naiwność była jednak niebezpieczniejsza.

Alan tym razem się nie zaśmiał. Złapał za uchwyt by otworzyć nam stalowe drzwi, jednak zatrzymał się i odparł poważnie:

- Staruszka po mnie posłała. Kazała przekazać, że moje umiejętności będą niezbędne w tym wypadku.

Umiejętności Alana? To musiało być bardzo poważne zadanie, bo rzadko zdarza się, że pracuję razem z kowbojem, no chyba, że jestem w Teksasie. Alan jest specem od wyciągania różnych informacji, nie ważne, od kogo i w jaki sposób. Rzadko jednak stosował przemoc, woli korzystać z pomocy informatorów - ten człowiek potrafi wytworzyć siatkę informacyjną wszędzie, nawet w najmniej sprzyjających warunkach.

Kiedy Clint otworzył stalowe drzwi omiótł mnie zimny powiew chłodnego powietrza.

Mimo wolnie zadrżałem i opatuliłem się szczelniej własnym płaszczem.

Ruszyłem tuż za moim towarzyszem w stronę mężczyzn. Jeden z nich zrobił krok w naszą stronę i uśmiechnął się przyjaźnie.

- Panie Star, panie Clint. Witamy w Nowym Jorku. - Przywitał się z nami.

Wkrótce siedzieliśmy w samochodzie, który wyjeżdżał z terenu lotniska. Zaczął padać śnieg.

"Zróbmy pierwszego w twoim życiu bałwana!", Uśmiechnąłem się smutno na to wspomnienie.

- Jak panom minęła podróż? - Zagaił mężczyzna siedzący na miejscu pasażera ten sam, który nas powitał.

Od razu odezwał się Teksańczyk.

- Przyleciałbym wcześniej, ale dopadła mnie na moim ranczu burza piaskowa - zarechotał Alan.

Agent również się zaśmiał, a kierowca nawet nie drgnął. Tylko z pozoru. Kątem oka dostrzegłem, że rudzielec zerknął na mnie ukradkiem, jakby chciał się upewnić, czy mnie również tekst kowboja rozbawił.

Udawałem, że nie dostrzegłem tego spojrzenia.

Uśmiechnąłem się pod nosem, ale nie odpowiedziałem na pytanie agenta. Dopiero, kiedy je powtórzył spojrzałem na niego niby to zaspanym oczami.

- Niewygodnie. - Odparłem.

Wyraźnie moja odpowiedź obu zawiodła, choć kierowca taktownie nie dał tego po sobie poznać, czego nie można było powiedzieć o jego gadatliwym towarzyszu.

Przez większą część drogi do Agencji siedziałem w milczeniu - podobnie jak kierowca - jedynie było słychać rozmowę między kowbojem, a młodszym brunetem. W końcu ten ostatni zwrócił się w moją stronę.

- Panie, Star... - Zagaił ostrożnie agent-gaduła - Słyszałem o panu różne rzeczy w czasie szkolenia i na kilka z nich wielu - i to jak wielu - wręcz pożąda odpowiedzi.

Nie potrafiłem już powstrzymać rozbawionego prychnięcia. Fakt, że krążą o mnie jakieś pogłoski, nie było dla mnie niczym nowym. Zabawne było uznanie, że zdementowanie przeze mnie owych plotek jest przez wszystkich aż tak "pożądane".

Czułem na sobie uważne spojrzenia gadatliwego bruneta oraz jego milczącego partnera.

- Zależy, jakie są te owe... pogłoski. - Powiedziałem to na tyle cicho by kierowca musiał lekko skręcić głowę by móc cokolwiek usłyszeć - Oj. Ciekawski pan jest, panie kierowco - Przytocz proszę, choć jedną z nich.

Gaduła wyraźnie był podekscytowany możliwością usłyszenia z mych ust coś więcej niż tylko parę lakonicznych odpowiedzi.

Od koszmaru z przed dziesięciu lat, przestałem ufać ludziom. Wyłącznie garstka osób mogła zaliczać się do szczęśliwców, którym powierzyłbym własne... zdrowie. Moje dawne życie już dawno się skończyło, a obecne nie mogłem tak do końca określić mianem, jako mego własnego życia.

- Chodzi o pańską karierę. - Rudzielec prawie skakał z ekscytacji. - Czy to prawda, że zanim pan do nas trafił, należał pan do specjalnego oddziału Marines?

Alan zarechotał, nie mogąc się już powstrzymać, ja sam parsknąłem w dłoń. Owszem, słyszałem o tej plotce i zawsze mnie tak samo bawiła. Młodzi agenci spojrzeli na nas, nie rozumiejąc naszego rozbawienia.

- A więc, to nie prawda? - Zapytał ostrożnie brunet. Zaprzeczyłem ruchem głowy.

- Właściwie, to nie jest jakiś wielki sekret, że 10 lat temu w ogóle nie myślałem, że będę miał styczność z przestępcami. - Wzruszyłem ramionami na zaskoczone spojrzenie towarzysza. Prawdopodobnie nie spodziewał się z mojej strony zwierzeń. Ciągnąłem dalej - Właściwie pierwszy raz kogoś aresztowałem 8 lat temu.

Rudzielec dopytywał się o szczegóły, lecz ja nie powiedziałem już ani słowa. Po pewnym czasie zaczęło mnie męczyć to ciągłe nagabywanie. Posłałem gadule spojrzenie w stylu "jak nie zamkniesz mordy to sam to zrobię i raczej nie będziesz z tego zadowolony". Wszyscy w agencji wiedzieli, na co stać Lucky'iego Stara, więc mężczyzna zbladł i już się nie odzywał. Nawet do Alana.

Może spojrzenie, które posłałem młodemu agencie nie było zbyt profesjonalne, ale nie tolerowałem zbyt ciekawskich osób. A zwłaszcza zbyt ciekawych wobec mnie, a ja, jak już wspominałem, nie znosiłem być w centrum uwagi.

A więc resztę podróży autem - gdzie w między czasie, jak na złość, stawaliśmy chyba ze trzydzieści razy w korku - przebyliśmy w milczeniu.

Gdy samochód w końcu zatrzymał się przed siedzibą agencji, to natychmiast wystrzeliłem z auta zanim irytujący brunet zdołał chociażby sięgnąć po własne pasy.

Idąc prędko w stronę głównego wejścia usłyszałem triumfalny rechot Alana.

- Gdzie twoje słynne opanowanie, Star?! - Zawołał za mną, a ja odpowiedziałem pokazując mu środkowy palec.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top