TEN

When the wolves run wild
I see myself
But you won't take this road I go down
The nights grow cold
The flame goes out
Living forever in a ghost town

Julian Perretta - Miracle

Czy ktoś mógłby ściszyć mikrofon?


Ostatni raz powtarzam Sue, że spędzam wieczór z przyjaciółmi i rozłączam się, nie mogąc dłużej znieść jej paplaniny. Czasami zachowuje się tak, jakbym była małą dziewczynką, która nierozważnie przebiega przez ulicę, by kupić watę cukrową od ulicznego tragarza. Rozumiem jej obawy, ale to zachowanie mnie irytuje. Mimo wszystko jednak cenię sobie jakąś swobodę.

W trakcie jednej z przerw ponownie rozmawiałam z Reece'em, bo okazało się, że chłopak kończy lekcje godzinę wcześniej ode mnie. Szczęście w nieszczęściu, że zgodził się na mnie poczekać. Spacerkiem podążam przez prawie pusty korytarz, mijając ostatnich uczniów, którzy chowają w szafkach swoje podręczniki. Przez otwarte okna słyszę krzyki i gwizdki na szkolnym boisku, o ile dobrze mi wiadomo, wciąż trwa trening footballu. Wychodzę wreszcie na szkolny parking i lustruję wzrokiem samochody. Granatowe Subaru włącza światła, dając mi znak, że Reece chce już jechać. Biegnę do auta i od razu zajmuję miejsce pasażera, jeszcze raz dziękując chłopakowi za podwózkę.

– Chłopaki czekają już w domu – informuje mnie Reece, gdy wyjeżdżamy z terenu szkoły.

W tak małej przestrzeni brakuje mi tlenu, więc bez pozwolenia otwieram sobie okno, co na szczęście spotyka się z aprobatą właściciela. Po drodze słuchamy płyty Adama Lamberta, którą znalazłam w schowku. Czasami zerkam na chłopaka, patrząc, jak prowadzi. Na jego twarzy maluje się wtedy skupienie, nierzadko pomiędzy jego brwiami pojawia się także mała zmarszczka. Jest jednak bardzo spokojny, dostosowuje się do zasad ruchu drogowego. Nie odzywa się słowem, gdy jakiś obcokrajowiec zjeżdża na lewą stronę ulicy. Widocznie trudno jest dostosować się do ruchu lewostronnego*

Dopiero po jakichś piętnastu minutach dojeżdżamy na miejsce. Samochód wtacza się na podjazd, zahaczając o skrzynkę na listy. Patrzę na szatyna, ale on jest tym niewzruszony. Dom Martinów wydaje się niewielki, ale swoim rozmiarem idealnie pasuje do osiedla, na którym się znajdujemy. Szara fasada lekko iskrzy się na słońcu, co naprawdę mi się podoba. Wspinamy się po kilku schodkach i wreszcie chłopak otwiera przede mną drzwi. Za jego prośbą nie ściągam butów, tylko idę dalej. Kątem oka zauważam kuchnię. Jest urządzona w "stylu prowansalskim". Wiem, bo Sue interesuje się wystrojami wnętrz. Przechodzę jednak do salonu, urządzonego podobnie co, zgaduję, reszta domu. Przeważają tutaj chłodne kolory, ale nie jest to typowy minimalistyczny wygląd. Jest tu przytulnie i to strasznie mi się podoba. Połączenie nowoczesności z czymś zwyczajnym jest interesujące, a ktoś, kto podjął się takiego zadania, zdecydowanie wykonał dobrą robotę. Reece prowadzi mnie na górę, skąd dochodzi cicha muzyka. Przechodzimy korytarzem na strych, a potem wchodzimy do pokoju, na którego drzwiach wiszą tabliczki z napisem "na antenie" albo "nie przeszkadzać, trwa audycja". Pokój jest kapkę mniejszy od salonu, ale dość przestronny. Ściany zdobi granatowa i czerwona farba, ale nie zestawienie kolorów przyciąga wzrok, tylko te wszystkie instrumenty, które są tutaj zgromadzone. Nie znam się na gitarach, więc każda z nich wydaje mi się taka sama. Elektryczna to elektryczna, akustyczna to akustyczna, ale tutaj wisi ich co najmniej osiem. Do tego wszystkiego kilka wzmacniaczy, ogromna skrzynia bez wieka, gdzie leżą tamburyny, marakasy i inne instrumenty tego typu. Jest tu też gitara basowa, ale największa uwaga skupia się na perkusji, stojącej w centralnej części pomieszczenia. Pomijam fakt, że jest tutaj także biurko z pełnym wyposażeniem i małe pianino, ponieważ to miejsce przypomina prawdziwe studio, a nie pokoik na poddaszu.

Cody i Brad wylegują się na skórzanej kanapie i okładają pałeczkami, które Dennis wciąż próbuje wyszarpać z ich rąk. Reece parska śmiechem na ich widok i znów poprawia okulary.

– To czego się napijecie? – pyta i składa ręce na piersi, jak to robią kelnerzy.

– Czegokolwiek! – woła Denny i wreszcie udaje mu się odebrać jedną pałeczkę z rąk Brada.

– A ty, Julie? – Brązowe oczy wywiercają mi dziurę na środku czoła.

– Wody... – udaje mi się powiedzieć i odwrócić.

Jeszcze raz omiatam wzrokiem studio i zajmuję miejsce przy pianinie, muskając palcami jego poszarzałe klawisze. Chłopcy wreszcie przerywają swoją walkę, która i tak miała zakończyć się przegraną basisty. Podnoszą się z kanapy i sięgają po instrumenty. Dennis zajmuje swoje miejsce za perkusją, a ja nagle czuję się tutaj taka niedopasowana. Co mogę zrobić ze zwyczajnym pianinem, gdy oni będą w swoim żywiole. Nagle szklanka z cytryną pojawia się przed moimi oczami, więc sięgam po nią i cicho dziękuję.

– Słuchajcie, też napisałem piosenkę, ale sam nie wiem, czy coś z tego będzie – odzywa się szatyn.

– Zaśpiewaj – proponuje Cody.

Reece kiwa głową i ściąga ze stojaka czerwoną gitarę elektryczną. Z kieszeni spodni wyciąga kostkę i wreszcie układa lewą dłoń na gryfie, mocno go ściskając. Znów zamyka oczy i gdy tylko jego prawa ręka zaczyna uderzać w struny, zaczyna cicho śpiewać. W tej mocno zachrypniętej wersji jeszcze go nie słyszałam, ale bardzo mi się podoba. Ten człowiek robi cuda ze swoim głosem.

I can see every tear you've cried
like an ocean in your eyes
All the pain and the scars have left you cold
I can see all the fears you face
through a storm that never goes away
Don't believe all the lies that you've been told

Najwidoczniej zbliża się refren, bo Dennis cicho wystukuje rytm na perkusji, ale gdy Reece znów zaczyna śpiewać, inne gitary dołączają się do niego.

I'll be right here now
to hold you when the sky falls down
I will always
be the One who took your place
When the rain falls
I won't let go
I'll be right here *

– Wow – wyrywa mi się, więc od razu czuję, że się czerwienię.

Reece spuszcza wzrok na swoje buty, ale zaraz potem przenosi go na każdego z nas, sunąc spojrzeniem po członkach swojego zespołu. Mimowolnie się uśmiecham, gdy Cody zarządza, że ta piosenka koniecznie musi znaleźć się na demo. Blondyn zabiera się za włączanie komputera, a w tym czasie ja zaczytuję się we własnej partyturze, którą ostatnio wysłałam Reece'owi.

– Zaczynamy od Miss Jackson? – pyta Brad i poprawia chwyt na basie.

– Jasne, tak – odpowiada Reece i wyszukuje czegoś w wielkiej teczce. Po kilkunastu sekundach wyciąga z niej dwie kartki i podaje mi je. – To jedna z piosenek, potrzebuję do niej damskiego głosu. Nie jest tego dużo, wszystko jest wypisane. – Jego ręka sunie do pulpitu, gdzie kładzie dla mnie nuty, a zaraz potem klika w jakiś guzik na obudowie pianina. – Jest cyfrowe – oznajmia, a potem daje mi kilka wskazówek.

Wydaje mi się, że uda mi się zagrać, a tym bardziej zaśpiewać. Przecież przy nich nie mam się czego bać.

– Nagranie startuje! – woła Cody i układa dłonie na gitarze.

Przecież raz się żyje.

– Tylko wyciszcie mój mikrofon, błagam – mówię pół żartem i zaczynam grać.

Climbing out back the door, didn't leave a mark
No one knows it's you Miss Jackson
Found another victim
But no one's gonna find Miss Jackson

You put a sour little flavor in my mouth now
You move in circles hoping no one's gonna find out
But we're so lucky,
Kiss the ring and let 'em bow down
Looking for the time of your life **

~~~

Około dwudziestej zaczęliśmy się zbierać. Płytka z nagraniami została wypalona i przekazana w odpowiedzialne ręce Reece'a, a ten schował ją w swoim pokoju i obiecał jutro dostarczyć do wytwórni. Chłopcy pojechali samochodem Cody'ego, a Reece uparł się, że mnie odprowadzi, więc teraz idziemy krok w krok, rozmawiając o planach zespołu. Jesteśmy już niedaleko mojego domu, ale ja nie chcę się jeszcze rozstawać. Z Martinem można porozmawiać o wszystkim, czuć się przy nim jak normalna osoba, a nie czarna owca.

– Na ilu instrumentach właściwie grasz? – pytam, przechodząc przez ulicę.

– Na... – Chłopak wyciąga dłonie do przodu i liczy na palcach, wywołując tym mój śmiech. – Na ośmiu. Tak, ewentualnie dziewięciu – odpowiada, szczerząc się jak głupi do sera.

– Kiedy zdążyłeś się tego wszystkiego nauczyć? – pytam zaskoczona, bo byłam święcie przekonana, że Reece gra tylko na pianinie i gitarze.

– Jestem dość pojętny – mówi, uśmiechając się tajemniczo.

Z daleka widzę już swoją furtkę. Pierwszy raz żałuję, że mieszkam tak blisko. Zaledwie kilka minut zajmuje nam dojście do niej. Zatrzymujemy się przy bramie, a ja wreszcie znajduję odwagę, by spojrzeć chłopakowi w oczy. Brązowe tęczówki błyszczą w świetle ulicznych latarni.

– Może wejdziesz? – proponuję. – Właściwie to nie chcę jeszcze wracać do domu...

Na jego buzi pojawia się niewielki uśmiech, a on nieznacznie kiwa głową.

– Masz pomysł, dokąd możemy pójść o tej godzinie? – pyta i chowa ręce w kieszeniach spodni.

– Na przykład na plażę za moim domem. Chodź! – decyduję i otwieram furtkę. Reece waha się, z przerażeniem spoglądając w stronę ogrodu. Odwracam się, ale nie dostrzegam niczego w panującym tu mroku. Ach, no tak. Poza palącymi się na piętrze światłami cała posesja tonie w ciemnościach. Sue zapewne znów włączyła automatyczne przełączanie. –Nie martw się, działają na fotokomórkę- mówię i wyciągam w jego kierunku dłoń.

Sama nie wiem, dlaczego to robię, bo wiem, że gdy nasze palce się zetkną, znów dostanę tachykardii. I nie mylę się. Reece splata nasze dłonie i podchodzi bliżej, zrównując się ze mną. Prowadzę go w kierunku plaży, faktycznie uruchamiając tym lampy. Szum fal zaburza panującą tutaj ciszę. Brisbane ma to do siebie, że nie ma własnych, typowych plaż, jak na przykład Gold Coast, do którego jeździmy. Kawałek plaży, która należy do nas, jest częścią największej w mieście.

Stawiamy pierwsze kroki na białym piasku, stopniowo idąc w kierunku wody. Fale podmywają brzeg, a my zajmujemy miejsce niedaleko, siadając na suchym piachu. Puszczam dłoń chłopaka i podciągam kolana do brody, obejmując je rękoma. Kulę się, podczas gdy Reece kładzie się na wznak i wpatruje w niebo.

– Myślałaś o tym, kim chcesz być w przyszłości? – pyta nagle, wciąż koncentrując się na gwiazdach.

– Zawsze chciałam być kompozytorką muzyki filmowej... – mówię na jednym wdechu.

– A ja od zawsze chciałem mieć zespół i grać. Nie chciałem być żadnym lekarzem, prawnikiem czy Bóg wie czym jeszcze – mówi, odwracając się wreszcie do mnie.

– Twoi rodzice się na to zgadzają?

– Od zawsze pragnęli, żeby moje życie mieli związek z muzyką, ale mimo to chcieli, żebym normalnie pracował. Już jakiś czas temu zdali sobie sprawę, że Reece Martin nie będzie idealnym synem, który posiedzi sobie za biurkiem. – Wymawia swoje imię z dziwnym akcentem w głosie. – Pogodzili się z tym, ale są ze mnie dumni. – Na jego twarzy majaczy wesoły uśmiech.

– Zazdroszczę ci. Wciąż wydaje mi się, że cokolwiek zrobię, moja mama nie będzie ze mnie wystarczająco dumna.

Reece podnosi się, a jego ramię powoli mnie oplata.

– Wiesz, Juliette. Rodzice chcą dla nas jak najlepiej, ale nie zawsze podejmują dla nas najlepsze decyzje. Najważniejsze jest to, żebyś to ty była z siebie dumna. Gdy ty jesteś w pełni usatysfakcjonowana z tego, co robisz...wtedy cała reszta nie ma znaczenia... – wyznaje i kładzie głowę na moim barku.

A/n: Mam nadzieję, że rozdział się spodobał!

*W Australii obowiązuje ruch lewostronny; innymi słowy, jeżdżą po złej stronie ulicy xd

**Ashes Remain- Right Here

***Panic! At The Disco- Miss Jackson


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top