ONE
Somebody told me you have given up on your smile
That must mean you've been pretending now for a while
To me, you don't have to keep hiding away who you are
Remember how we said together we will go far
Otto Knows - Dying For You
Do której bajki należę?
Stukot moich kozaków obija się echem po szkolnym korytarzu, ciągnącym się niemal wieczność, od południowego do północnego skrzydła budynku. Przez oszkloną ścianę do środka wdziera się majowe słońce, rozświetlając wykafelkowaną drogę i tworząc długi zarys mojej sylwetki, ciągnący się za mną.
Mają go wszyscy, ale nie można tego zgubić.
Przypominam sobie zagadkę z jednego ze swoich ulubionych seriali, uśmiechając się mimowolnie. O tej porze lekcje dawno się skończyły. Szesnasta to czas dla tych, którzy zawinili i odsiadują swoją karę w szkolnej kozie, to czas dla tych, którzy nie zdali sprawdzianów i siedzą teraz w niewygodnych ławkach, skupiając się na zakolorowaniu małych kółeczek. To czas dla tych, którzy nie chcą wracać do domu, więc siedzą na bieżni i czytają grube książki. To czas dla tych, których jedyną ucieczką jest muzyka i właśnie dlatego nie poszłam jeszcze do domu. Skręcam w kierunku schodów, prowadzących na drugie piętro i wdrapuję się na nie, zmuszając swoje wycieńczone po treningu ciało do większej pracy. Brakuje mi sportu, choć nigdy tak naprawdę nie podaliśmy sobie ręki. Już szczególnie po moim nieszczęsnym wypadku, teraz jakikolwiek wysiłek fizyczny jest dla mnie ogromną musztrą. Kiedyś na okrągło pływałam, przesiadując w wodzie większość swojego wolnego czasu, kiedy akurat nie siedziałam przy fortepianie.
Odpędza od siebie myśli o dawnym zainteresowaniu, czując lekki ból w miednicy, gdy stawiam ostatni krok na schodach. Tutaj muzyka jest głośniejsza, przez co jeszcze bardziej dojmująca. Zachowuję się jak narkoman na głodzie, lecz w tym momencie to najmilsze uczucie, ponieważ niedestrukcyjne. Pcham drzwi do auli, odsuwając ciemną kurtynę sprzed twarzy. Moim oczom na nowo ukazuje się ogromna przestrzeń, ciemnobrązowa sala, wypełniona setką drewnianych krzeseł i miękkich foteli, na końcu zwieńczona wysokim podestem, pełniącym funkcję sceny. Niezauważona przemykam do ostatniego rzędu i przykucam na fotelu, opierając swoje ciało na jednym z podłokietników. W półokrągłym pomieszczeniu, które zwęża się ku dołowi, panuje idealny półmrok, który działa na mnie odprężająco. Skupiam wzrok na scenicznych deskach, na których kłębi się trójka chłopaków. Każdy z nich z niemal nabożną świętością dzierży swój instrument, obchodząc się z nim jak z malowanym jajkiem. Muzycy przestali grać, ale to nie znaczy, że w auli zapanowała głucha cisza. Akustyka tego miejsca doskonale pozwala mi przysłuchać się ich rozmowom, jednocześnie wciąż pozostając cichutko jak myszka.
Słyszę chrząknięcie, więc szukam wzrokiem jego źródła. Krótko przystrzyżony blondyn patrzy na ciąg gitar, stojących na stojakach, robiąc maślane oczy do instrumentów.
– Są takie piękne – wyrywa mu się. Jego aksamitny głos roznosi się po sali. – Żałuję, że mam tylko dwie ręce.
Chichoczę bezgłośnie, doskonale rozumiejąc, o czym mówił Cody. Czasami naprawdę jest mi przykro, że Bóg dał nam tylko dziesięć palców i dwie ręce, podczas gdy niektóre kompozycje wymagają do zagrania tylu par kończyn!
Basista zespołu prycha niczym koń i kręci głową z dezaprobatą. Ściskam mocniej swój zeszyt, nerwowo pstrykając niebieskim długopisem, gdy na scenie pojawia się wokalista, od mojego wejścia tutaj, nieobecny. Niechlujnie rzuca swój szary plecak pod jeden z masywnych głośników i przybija piątki z innymi chłopakami. Swoje szczupłe nogi znów wbił w ciemnoczerwone rurki, tym samym wzbudzając we mnie malutkie ukłucie zazdrości. Która dziewczyna nie pozazdrościłaby mu takiej sylwetki? Który chłopak nie biłby się o taki wygląd? Siedzę wpatrzona w ten miły obrazek, śledząc wzrokiem luźną, czarną koszulę w kratę, którą ubrał.
O Reecie Martinie dużo można by mówić.
Przede wszystkim to, że nigdy w życiu nie spotkałam osoby, która traktowałaby muzykę w taki sam sposób, jak on. Dźwięki są dla niego darem, największym prezentem, jaki mógł kiedykolwiek dostać. Grafitowa gitara, którą wyciąga z futerału, jest niczym serce dla kardiochirurga. Łapie jej gryf z przesadzoną nabożnością, ważąc elektryka w chudych rękach. Przypomina mi szamana, który modli się właśnie do swojego bóstwa o deszcz, przypomina mi kolorowego pawiana Rafiki z kultowej bajki Disney'a, który podnosił małego Simbę na znak narodzin przyszłego następcy tronu. Nie wiem, na ile trafnie porównuję Lwią Skałę do sceny, a Reece'a do człekokształtnego, ale to nieważne.
– To jak, panowie, zaczynamy? – zwraca się uprzejmie do swoich przyjaciół. Gdyby tylko wiedział, że na dźwięk jego głosu moje serce po prostu się uśmiecha.
– Co na początek? – Pada pytanie.
Brad, barczysty basista, klaszcze w dłonie i przekłada pasek gitary przez głowę, układając palce na metalowych strunach swojej ogromnej, krwistoczerwonej piątki**. Przez moment klanguje*** na niej, aby potem przerwać solowy popis i dać znać kumplom, że to już czas. Reece przewiesza elektryka na ramieniu i siłuje się ze statywem mikrofonu, dostosowując go do swojego wzrostu. Poprawia spadające mu z oczu czarne okulary i wreszcie zamyka oczy, by za moment szarpnąć za struny.
Will they remember my name when I'm gone?
When they know what I did was so fucking wrong.
Put the steel to my wrist, lost the breath in my chest.
Just to forget all the wrongs I had left...
Jego leciutko zachrypnięty na potrzeby kawałka głos roznosi się po sali. Zastygam w bezruchu, by zaraz potem wznowić wtłaczanie powietrza do płuc. Reece raz śpiewa czysto, raz krzyczy, zaskakując mnie skalą swojego głosu.
There's noone there on the other side
There's noone there on the other side
There's nothing more then what I've had
There's no ghosts left to haunt you
There's no one, no memories, just the regrets of the dead
Please don't follow my footsteps, cherish all you have left
There's no memories here, just the regrets of the dead
Please don't follow in my footsteps cherish all you have left.. ****
Piosenka kończy się wcześniejszym refrenem, głosy chłopaków cichną, ale ciche drgania gitarowych strun łapią mnie za serce. W ich muzyce jest coś takiego, że chciałoby się jej słuchać godzinami. Słuchać, śpiewać, krzyczeć i wyć. Każdy osobny wers, który napisali, jest inną historią.
– Juliette? – Słyszę szept za sobą, więc odwracam się szybko, upuszczając zeszyt na ziemię. Na szczęście ląduje na mojej torbie, leżącej przy fotelu. Podnoszę wzrok na osobę, która przerwała mi wsłuchiwanie się w anielską muzykę zespołu. – Znów siedzisz tutaj sama?
Postać w blond włosach kuca przy mnie, aby po chwili usiąść na miejscu obok mnie. Jej włosy niesfornie spływają po jej twarzy, sprawiając wrażenie ogromnego bałaganu. Camila uśmiecha się, wskazując podbródkiem na trzymany przeze mnie notatnik.
– Napisałaś coś dzisiaj? – pyta przyciszonym głosem, wyciągając po niego rękę.
Podaję jej zeszyt, a dziewczyna niemalże natychmiast zaczyna go kartkować. W ciszy czyta kilka nakreślonych zdań, a potem oddaje mi mój cenny skarb i spogląda w stronę chłopaków.
– Reece napisał nową piosenkę – oznajmiam, wciąż nucąc w głowie jej rytm. – Nigdy wcześniej nie słyszałam go w takim wykonaniu. Podobało mi się. – oceniam zdawkowo, uśmiechając się pod nosem.
– Zgaduję, że ta również jest Twoją ulubioną – żartuje dziewczyna, dźgając mnie palcem wskazującym pod żebrami. – Zbieraj się, Twoja mama próbuje się do Ciebie dodzwonić już od godziny, czeka w domu z jakąś nowiną.
Niechętnie wstaję i prowadzona za rękę przez przyjaciółkę, opuszczam aulę, skazując się na torturę bez muzyki Double Exposure.
~~~
Camila podwozi mnie pod sam dom, a ja po raz kolejny dziękuję jej za uratowanie mi tyłka. Zrezygnowana garbię ramiona na widok mojej posiadłości. Duży, beżowy budynek z drewnianymi wstawkami wykwita nagle spośród miejskiej zieleni. Czerwona dachówka i wieżyczka z gankiem odznacza się dość wyraźnie, przykuwając wzrok przechodniów. Pcham furtkę, która gładko sunie nad płytkami ogrodowymi i przechodzę w stronę drzwi frontowych, które natychmiast się otwierają. Siwowłosa kobieta, której twarz naznaczona jest przez wiek, uśmiecha się do mnie szeroko.
– Juliette, nareszcie jesteś! – wykrzykuje, odbierając ode mnie torbę.
– Mówiłam ci, Sue, że dziś zostaję dłużej w szkole – przypominam niani i podążam za nią do kuchni.
Ta poczciwa kobieta zawsze robiła z igły widły, alarmując moją mamę o prawie każdym moim spóźnieniu, nawet tym zapowiedzianym. Nie mogłam jej za to winić, ponieważ właśnie tak spełniała oczekiwania mojej rodzicielki. Miała dawać jej znać, czy jej córka robiła coś wbrew jej woli. Sue mieszka z nami odkąd skończyłam pięć lat i jest dla mnie jak babcia. To właśnie z nią spędzam mnóstwo czasu, gdy rodziców nie ma w domu. I to właśnie ona piecze najlepszy na świecie sernik!
– Wybacz, skarbie, zapomniałam – tłumaczy się, stawiając na stole talerz z brokułową zapiekanką.
Siadam na krześle i zaczynam jeść, rozglądając się po sterylnej kuchni. To wnętrze, jak każde w tym domu, utrzymane jest w podobnej tonacji, co fasada. I choć zdawałoby się, że miłe i ciepłe kolory sprawią, że będzie panować tutaj przytulna atmosfera, niestety tak nie jest. Całe te ogromne pomieszczenia przytłaczają mnie swoim rozmiarem, przepychem i przeznaczeniem. Moja matka wiedziała, jak się urządzić, bo choć nie sama nie była architektem wnętrz, wynajęła do tego najlepszych fachowców, którzy od podstaw zbudowali ten dom. Mój tata tylko płacił, kiwając na wszystko ręką. On, jako jedyny miał głowę do interesów, nie do wydawania i upiększania swojego domu.
Nie mogłam winić rodziców za to, że są bogaci, ale sama czułam się w tym domu, jak piąte koło u wozu. Co ja mówię, u karocy! Ojciec z wykształcenia był inżynierem, pracował więc na pełnym etacie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, bywając w domu raz na miesiąc. Matka była natomiast dyrektorką w krajowym wydawnictwie, wciąż sprawnie rozwijającym się w całej Australii. Reasumując, ich wypłaty były dłuższe, niż moje eseje.
A ja?
Ja byłam zwyczajną uczennicą najzwyklejszej państwowej szkoły, do której udało mi się pójść tylko przez namowę Sue, która jako jedyna spoglądała na moją edukację nie tylko ze strony najlepszych ocen. Byłam i jestem tym niepasującym kawałkiem, który chodzi, jak w zegarku, by rodzice byli ze mnie dumni.
Ale dokąd tak naprawdę należę?
Cóż, nad tą kwestią wciąż się zastanawiam.
Who am I?
That the eyes that see my sin
Would look on me with love
And watch me rise again...*****
**skrócona nazwa pięciostrunowej gitary basowej
*** klangowanie to technika grania na basówce, polegająca na naprzemiennym graniu, poprzez uderzanie struny kciukiem oraz podciąganie cieńszych strun pozostałymi palcami. Charakterystyczne dla funku :D
**** The Amity Affliction- Chasing ghosts
*****Casting Crowns- Who Am I?
A/n: Mam nadzieję, że rozdział wam się spodobał! Przeszedł korektę pod kątem interpunkcji i zapisu dialogów. Fabuła w wersji wattpadowej zostaje bez zmian ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top