Do trzech razy sztuka... miłości

Perspektywa Judy
Nieco wcześniej

Wybiegłam z budynku. Sięgnęłam po klucze, które dał mi Nick jak tu przyjechaliśmy. Wsiadłam czym prędzej do auta. Chciałam jak najszybciej uciec. Okrutnie z mojej strony, że kopnęłam go w jaja, ale musiałam załatwić sobie trochę czasu. Czasu który był mi potrzebny na ogarnięcie sprawy z pedałami w aucie.

Nick był wyższy ode mnie o głowę, a auto pasowało do niego... Mieliśmy załatwić jakoś te sprawę, ale... Spróbowałam sięgnąć pedału gazu i hamulca. Dotknęłam ich. Siedziałam jednak na końcówce siedzenia, a drogę ledwo co widziałam. Musiało mi to wystarczyć. Bieg, wycofanie, kolejna zmiana biegu i nacisnęłam gaz jak tylko mogłam.

Jechałam przez Las Padas. Prawie zawsze tu padało. Tak naprawdę to zraszacze dbały o to. W tym momencie jednak musiały zgrać się z nagłą ulewą pochodzącą z nieba. Lało jak nigdy. Zupełnie jak by niebo cierpiało i swój smutek wylewało na Zwierzogród. Ja czułam się dokładnie tak samo. Mnie również przepełniał smutek.

Jechałam tunelem do Tundrówki. Łzy nie opuszczały moich oczu ani na chwilę. Bez przerwy myślałam o... tym wszystkim. Musiałam odejść. Na tę myśl, rozbeczałam się. Nie ułatwiało to i tak już ciężkiej jazdy więc postanowiłam się zatrzymać. Znalazłam jakąś uliczkę miedzy oszronionymi budynkami.

Wyłączyłam silnik i położyłam się na przedniej kanapie. Nie chciałam odchodzić, ale musiałam dla naszego szczęścia. Nigdy tak nie było i nigdy nie będzie, żeby ssaki z dwóch różnych gatunków miały dzieci. Wegetowalibyśmy w nadziei, że jest inaczej.

Tak długo myślałam, że nie zauważyłam kiedy zaczęło się ściemniać. Wnętrze zaczynało się ściemniać. Panował półmrok co mi nie odpowiadało, ale lampa po drugiej stronie ulicy miała odmienne zdanie. Tak leżałam tępo wpatrzona w sufit. Zaczęło też robić się zimniej więc włączyłam silnik i podkręciłam klimatyzację. Ciepłe powietrze zaczęło wypełniać kabinę. Było tak przyjemnie, że aż chciało mi się spać.

Nie przeszkadzało mi to. Nie chciałam jechać do nikogo. Samotność miała być moim lekarstwem. W głowie miałam burzę myśli. Kochałam Nicka lecz co z tego skoro nie możemy być szczęśliwi. Smuciło mnie to co zrobiłam. Było to jednak najlepsze wyjście z najgorszych. Powinien związać się z kimś kto zapewni mu to czego szuka. Szczęście w postaci potomstwa. Co jednak ze mną. Nie wiem czy znajdę kogoś, ze swojego gatunku, takiego jak on.

Możliwe, że nie. Zostanę sama. Łzy znowu napłynęły mi do oczu. Wyłam z nieszczęścia i... trzęsłam się z zimna. Silnik już dawno się wyłączył. Próbowałam zapalić jeszcze raz, ale na marne. Albo skończyła się benzyna, albo akumulator się rozładował. Szukałam po aucie czegoś do okrycia. Niczego nie znalazłam. Wyszłam szybko na dwór, na którym śnieg szalał w najlepsze. Życie najwyraźniej dowala mi jeszcze bardziej. Zacierając dłonie i ramiona poszłam do bagażnika. Otworzyłam, a tam pustka.

Myśl Judy, myśl. Zamarznę tutaj i taki będzie koniec. Chyba że... Nikt nie miał wiedzieć, ale... Eh. Zamknęłam auto i ruszyłam w tę zawieruchę. Kierowałam się do domu Matthew. Jak z nim gadałam na plaży, powiedział mi, że mieszka właśnie w tej dzielnicy. Ulica Śnieżna 15/6. Nie dziwiłam mu się, że mieszka tutaj. Tak go przystosowaliśmy. Gdy byliśmy mali to strasznie się rządził, że jest najstarszy z rodzeństwa. W domu było nas tylu, że rodzice wszystko musieli mieć w wersji przemysłowej. To samo tyczyło się lodówki. Wrzuciłam go tam przy pomocy brata i siostry.

Posiedział tam ze dwie godziny dopóki nie znalazła go mama, która poszła po warzywa na obiad. Oberwało nam się tak bardzo, że uszy mieliśmy czerwone przez tydzień. Dosłownie czerwone i dokładnie tydzień. Sam Matthew jakoś od tamtego czasu polubił zimno. Gdy były zimy, my biegaliśmy w kurtkach, a on w koszulce z krótkim rękawkiem. Mama prosiła go by ubrał chociaż sweter, ale on się w nim grzał.

Im dłużej szłam, tym mocniej szczękałam zębami. Mięśnie drżały tak mocno jak bym miała Parkinsona. Śnieżyca zaś nie ustępowała i coraz bardziej ograniczała widok. W ostatniej chwili dojrzałam tabliczkę z nazwą ulicy. Wystarczyło jeszcze tylko dojrzeć numer domu. Znalazłam go po kilkudziesięciu metrach. Budynek był pokryty lodem jak każdy inny, ale gdzieniegdzie można było dojrzeć cegły. Drgawki przypomniały mi, że nie czas na oglądanie.

Weszłam po kilku schodkach i przeszłam przez dębowe drzwi. Teraz tylko znaleźć mieszkanie numer sześć. Ruszyłam po schodach na parter. Nie widziałam numeru sześć, więc trzeba było sprawdzić pierwsze piętro. Ściany korytarzy były w odcieniach bladego żółtego od połowy w górę i brązu w dół. Ostatni stopień. Od razu zobaczyłam dębowe drzwi ze złotą cyfrą sześć.

Podeszłam do nich. Wahałam się czy pukać. Nikt nie miał się dowiedzieć, że...zerwałam z Nickiem. To słowo tak ciężko przeszło mi przez gardło. Emocje wzięły górę. Miłe wspomnienia, gdy byliśmy razem i smutne pożegnanie z nim. Dziwiłam się sama sobie, że wciąż mam czym płakać. Załamana zapukałam w drzwi głową. Usłyszałam czyjeś kroki. Ciężkie zupełnie jakby wyrażały gniew. Nie wiedziałam która jest godzina. Możliwe, że jest gdzieś w środku nocy.

Matthew : "Kto do jasnej cholery truje mi tyłek o... Judy? Co ty tu robisz? Czy ty tu przyszłaś pieszo? I to tak ubrana? Wchodź szybko. Już." zaczął działać.

Objął mnie i przytulił do siebie. Było mi tak zimno, że natychmiastowo objęłam go nogami, uwieszając się na nim. Wtuliłam się w niego, by się rozgrzać. Łzami moczyłam mu futro na obojczyku. Zabrał mnie do środka, zamknął drzwi i chciał posadzić na kanapie w salonie. Zmarzłam na kość, więc ani myślałam żeby puścić jedyne źródło ciepła od jakiegoś czasu. Jedyne, bo w mieszkaniu też nie było jakoś ciepło. Idealny przykład jego zmiany po akcji z lodówką.

Jakimś cudem wyrwał się z moich wręcz morderczych objęć i ruszył z przygotowaniami do ogrzania mnie. Przeleciał po całym mieszkaniu, rozkręcając grzejniki na piątkę. Następnie przyniósł chyba z pięć koców. Pierwszymi czterema, opatulił jak najściślej, zostawiając mi ręce na wierzchu. Zadaniem piątego było ogrzanie tych zmarzluchów. Nastawił wodę w kuchni. Po kilku minutach przyniósł mi gorącą czekoladę w środku której pływało kilka małych pianek. Siedząc tak owinięta wyglądałam jak matrioszka z rączkami. Tylko twarz i ręce były odkryte.

Usiadł koło mnie i zapytał z troską.

Matthew: "Co się stało, że przychodzisz do mnie <spojrzał na zegarek> o trzeciej w nocy, tak lekko ubrana? O co chodzi siostra?"

Wzięłam łyk czekolady. Już miałam mu mówić, ale mnie zatkało. Bolało mnie wracanie do tego.

Judy : "Ja... zerwałam z Nickiem."

Głos mi się łamał i nastąpił wybuch kolejnej fali łez. Odstawiłam czekoladę na stoliczek i zakryłam oczy. Kochany braciszek znowu mnie przytulił. Położył brodę na czubku mojej głowy i dał czas.

Matthew: "Powiedz mi tylko, czy cię skrzywdził." zmienił ton.

Spojrzałam na niego, a on tylko powtórzył pytanie. Nic nie mówiłam, a on ponownie mnie przytulił.

Matthew : "Już cię nie skrzywdzi." odrzekł.

Poczułam jak ściska mnie mocniej. Nie było to prawdą, ale wciąż trzęsłam się z zimna. Pewnie odebrał moje drganie głową tak jakbym potwierdzała jego domysły. Już miałam dość tego dnia. Chciałam już tylko zamknąć oczy i zasnąć. Tak właśnie zrobiłam.

Następnego dnia

Obudziłam się rano. Było mi strasznie gorąco, więc szybko zrzuciłam z siebie koce.

Matthew: "Widzę siostra, że już się obudziłaś." rzucił z kuchni

Ja: "Którą mamy godzinę?" zapytałam, wstając i idąc do niego.

Matthew: "Prawie dziesiątą. Dziwię się, że nie spałaś dłużej."

Nakładał akurat jajecznicę na talerze.

Ja: "Dzisiaj piątek. Nie masz pracy?" zapytałam, zasiadając do stołu.

Matthew: "Rodzina ważniejsza. Smacznego i zapomnij o nim." odrzekł z uśmiechem, również siadając do stołu.

Musiał o nim wspomnieć. Musiał. Chciałam zapomnieć o nim. Dla naszego dobra. Dla... jego dobra. Mojego dobra. Zamyślona babrałam w potrawie, a przed oczami śmigały urywki naszych wspólnych chwil. Dobrych i złych. Nie mogłam nawet żyć bez niego, ale musiałam.

Matthew: "Oj już nie płacz siora." musiał zobaczyć moje zaszklone oczy.

Matthew: "Tego kwiatu jest pół światu. Dawaj wcinaj i zabiorę cię w jedno miejsce. Wiesz jak to mówią. Czym się strułaś, tym się lecz. A co do niego to najwyraźniej ojciec miał rację." odniósł swój talerz do zlewu.

Westchnęłam i zrobiłam jak powiedział. Skończyłam i poszłam za nim. Wyciągnął z szafy jakąś koszulę i dżinsy.

Matthew: "To najmniejsze co mam. Jutro zabierzemy twoje rzeczy, a na razie będziesz musiała męczyć się w tym."

Ubrałam to co mi dał. Niby najmniejsze, a sama koszula, długością przypominała sukienkę. No ale cóż. Dał mi jeszcze bluzę, aby było mi cieplej. Wyszliśmy z domu. Na ulicach leżały całkiem spore hałdy śniegu. Niektóre były wyższe nawet od mojego braciszka. Zastanawiałam się, gdzie dokładnie idziemy.

Kilkanaście minut później stanęliśmy przed kafejką. Weszliśmy do środka. Wnętrze było bardzo przytulne. Wzorowane na jakiś klub kabaretowy i chyba nawet po części tym było. W rogu był podest i mikrofon. Matthew jednak pociągnął mnie w głąb. Przeszliśmy przez drzwi do innego pomieszczenia. Pełno w nim było czerwonych, skórzanych kanap. Ustawione były do siebie, a między nimi stoliczek.

W pomieszczeniu wcześniej nie było za dużo ssaków, ale tutaj... aż się od nich roiło. Eter wypełniony był rozmowami.

Ja: "Gdzie my jesteśmy?" zapytałam z ciekawością.

Matthew: "Specjalna część tego klubu kabaretowego. Tylko dla singli. Dawaj. Znajdź miłość siora, a natychmiast o nim zapomnisz." powiedział popychając mnie do przodu.

Więc jednak klub kabaretowy. Jak ja niby mam zapomnieć o nim, jak mój głupi brat bez przerwy mi o nim przypomina. Poza tym. Co miało oznaczać: Znajdź miłość. Że niby co wpadnę na nią. Zgromiłam go wzrokiem i jak na moje życzenie, wpadłam na kogoś. Szybko się obróciłam i zaczęłam przepraszać.

Szary królik się tylko roześmiał.

Eric: "Hej. Nic się nie stało. Eric jestem. Miło poznać."

Ja: "Emm..." odparłam speszona.

Musiałam przyznać, że był całkiem, całkiem.

Eric: "Miło poznać Em. Chodź usiądźmy." poprosił o rękę i zaprowadził do wolnego stolika.

Eric: "Skrót od Emma czy Emily?" uniósł brew z ciekawości.

Ja: "Tak właściwie to Judy. Em wzięło się z... sama nie wiem."

Głupio mi było, że na dzień dobry taka wpadka, ale jemu to nie przeszkadzało. Rozbawiło go to bardzo. W sumie mnie też troszkę. Śmiał się tak, że oparł mi głowę na ramieniu. Ja go lekko poklepałam po barku. Jego śmiech nagle zaczął cichnąć. Zaczynałam się czuć nieswojo, gdy tylko ja się śmiałam, lub starałam, a on zaczął mnie wąchać.

Ja: "Coś... nie tak?" zapytałam się, z nutką dyskomfortu w głosie.

Eric : "Dlaczego pachniesz jak... lis?" spojrzał na mnie.

Nie oczekiwałam, żeby każdy mnie rozpoznawał, ale zaskoczona byłam, że nie wiedział kim jestem.

Eric : "Momencik. Słyszałem o tobie. Judy Hopps. Dziewczyna tego lisa." wytknął mnie palcem.

Eric : "A idź ode mnie. Jeszcze mnie czymś zarazisz od tego lisa. Rodzina mi to mówiła, ale nie wierzyłem. Jak mogłaś być z nim? Wstydziłabyś się zdrady gatunku. Wracam na wieś. Byle jak najdalej od tego miasta i ciebie." otrzepywał się jakbym naprawdę coś mu przekazała.

Wyszedł najszybciej jak tylko mógł. A ja zostałam sama. Załamana, obrażona i poniżona. Matthew widział wszystko i od razu do mnie podszedł.

Ja: "Mają tu coś mocnego do picia?" zapytałam powstrzymując łzy.

Matthew: "Nie, a nawet gdyby, to bym ci nie pozwolił. Pijaną zainteresują się tylko ci, którzy liczą na szybki numerek. Tym bardziej na to nie pozwolę. Dam ci sok marchewkowy. Zaraz wrócę, a ty się nie poddawaj i szukaj."

Durny brachol i jego jeszcze durniejsze pomysły. Chociaż w sumie nie miałam co go winić. To zasrane życie uwzięło się na mnie. On chce mi tylko pomóc. Wtedy przyniósł mi napój i gdzieś się ulotnił. Sączyłam soczek i czekałam. Patrzyłam jak inne ssaki gadają ze sobą. Szło im to na pewno lepiej niż mnie. Ja za to siedziałam sama, w klubie dla singli. Singli, którzy byli na drodze do lepszego jutra.

Gdy tak wlepiałam wzrok w pustą już szklankę, podszedł kolejny. Miał na imię Bobby. Całkiem ładnie ubrany. Szykownie wręcz bym powiedziała. Gadaliśmy jakiś czas. Pracował w fabryce telefonów. Sympatyczny gość. Udawał, że o mnie nie słyszał, ale marnie to ukrywał. Bawiło mnie to więc go rozgryzłam. Komplemenciarz z niego. Podobało mu się wszystko. Nawet te moje za duże ciuchy. Już się nie smuciłam. Do czasu.

Bobby: "Już czas." powiedział spoglądając na zegarek.

Ja: "Na co? Żeby gdzieś się przejść?" zapytałam go wpatrzona w niego. Jego niebieskie oczy miały fajną nutkę brązu w kilku miejscach.

Spojrzał na mnie z uśmiechem. Uniósł brew i prychnął. Nie rozumiałam tej nagłej zmiany mimiki.

Bobby: "Iść odebrać moje dwadzieścia dolców nagrody. Założyłem się, że wyrwę taką desperatkę jak ty. Wieje od ciebie desperacją na kilometr. A te ciuchy to co. Na nic lepszego nie było cię stać ?" zaczął się śmiać i poszedł do swoich kumpli.

No fajnie. Mogłam dopisać do listy upokorzenie i uprzedmiotowienie. Tego było za wiele. Położyłam głowę na blacie i zaczęłam szlochać. Zastanawiałam się kiedy życie przestanie dawać mi kopniaki w tyłek. Poczułam nagle czyjąś rękę na ramieniu.

Ja: "Tak to jest jak coś wymyślisz Matt..." zapłakana, wrzasnęłam na... no właśnie to nie był Matthew.

Carl : "Woah. Spokojnie. Co się stało piękna?"

Stał przede mną brązowy królik o piwnych oczach. Ten brązowy był jednak... wyjątkowy. Taki... nie wiedziałam jak go opisać. Ubrany był w hawajską koszulę. Górne dwa guziki rozpięte. Czarny krawat był poluźniony. Ciemno brązowe spodnie ciekawie kontrastowały z żółtawą koszulą.

Zakryłam twarz uszami z zażenowania.

Carl: "Akuku. Znalazłem bobasa." zaśmiał się podnosząc moje uszy za ich czubki.

Rozbawił mnie delikatnie tym żartem. Nie umiałam powstrzymać unoszącego się kącika ust.

Carl: "Nie wstydź się. Wycofaj łzy. Pokaż uśmiech i... A. Rozumiem. Nic się nie stało. Pomyłki się zdarzają. Mogę usiąść?" otarł łzy z moich policzków i pytając, wskazał na miejsce obok mnie.

Uśmiechnęłam się jak prosił i pokiwałam głową, dając znak, że droga wolna. Pytał się o powód mojego płaczu. Opowiedziałam mu o wcześniejszych przykrościach. Gdy to usłyszał, pytał się tylko czy dalej są na sali. Mówił, że wytłumaczy im to i owo. Sam obiecał mi, że tak nie zrobi. Powiedział, że został dobrze wychowany i nie tak się traktuje kobiety. Gadaliśmy długo. Bardzo długo. Nagle powiedział, że ma pomysł, ale najpierw zapytał się, czy mu ufam.

Zdziwiłam się. W głębi serca jednak czułam, żeby iść. Był jeden szkopuł. Mój braciszek. Machnął ręką.

Carl: "Nie ma ryzyka to nie ma zabawy." uśmiechnął się chytrze.

Zgodziłam się. Tak to już bywa z rodzeństwem. W szczególności z młodszym. Wesoło przemykaliśmy się między innymi ssakami, wypatrując mojego brata. Kilka szybkich ruchów i już wybiegaliśmy z klubu. Biegliśmy jeszcze chwilę. Ja zamierzałam biec dalej na wprost, ale Carl miał inny plan. Skręcił za róg. Trzymał mnie za rękę, więc pociągnął mnie za sobą. Zrobiłam kilka obrotów, zatrzymując się twarzą w twarz z nim. Oparł się o ścianę. Na dworze już było ciemno. Nasze miejsce oświetlała latarnia.

Czułam jak na mojej twarzy pojawiają się rumieńce. Szybko nakryłam je uszami.

Carl: "Nie rób tak. Do twarzy ci w nich." uśmiechnął się.

Ja oczywiście kręciłam głową, że wcale nie. On jednak nie ustępował.

Carl: "Uszy posterunkowej Hopps. Macie przestać zasłaniać jej twarz albo was skuję."

Ja: "Hej. To ja tu jestem policjantem i to ja mam prawo do zakładania komukolwiek kajdanek." rozbawił mnie już któryś raz.

Walnęłam go delikatnie w pierś za ten tekst. Spojrzał na mnie sugestywnie.

Carl: "Warto wiedzieć. Czyli muszę uważać na siebie, gdy jestem przy tobie."

Ja: "Ty niedobry. O czym ty tam myślisz?"

Carl: "O niczym." zrobił minę niewiniątka.

Ja: "Uważaj, bo uwierzę. Idziemy gdzieś, czy będziemy tak stać na chłodzie."

Carl: "Jeśli ci to nie przeszkadza to zapraszam do siebie na coś ciepłego. Milady." wystawił rękę jak dżentelmen i uniósł brwi.

Judy: "Będę zaszczycona, Milordzie." podhaczyłam jego rękę i ruszyliśmy zaśnieżonymi ulicami Tundrówki.

Kilka minut później

Perspektywa trzecioosobowa

Stanęli przed okazałym wieżowcem. Obok niego były dwa mniejsze. Sięgające jedynie do połowy tego w którym mieszkanie miał Carl. Weszli do środka przez obrotowe drzwi. Powitał ich portier, a oni udali się do windy. Gdy ta zjechała, wsiedli do niej, a on kliknął guzik z numerem dwanaście. Chwilę później wyszli z niej i udali się korytarzem.

Stanęli pod drzwiami z numerem siedemnaście. Chwila moment i już Judy zachwycała się nowoczesnym wnętrzem apartamentu. Było bardzo przestronne. Widok był też piękny.

Carl: "To na co się skusisz?" zapytał kierując się do otwartej na resztę domu kuchni.

Judy przemarzły dłonie, więc długo się nie zastanawiała.

Judy: "Jeśli możesz to zrób mi gorącą czekoladę, ale dorzuć kilka pianek. To tak fajnie wygląda jak się topią i rozpuszczają." gestykulowała intensywnie, rozmarzając się i już czując ten smak.

Carl: "Okej. Biedne pianko-ludziki. Nie wiedziałem, że przyprowadziłem psychopatkę." zażartował.

Judy: "Ja ci zaraz dam psychopatkę." zaśmiała się i podleciała do niego.

Chciała go walnąć za ten żart. Ten jednak się obrócił, czego się nie spodziewała. Wleciała w niego i oboje przelecieli przez podłokietnik sofy i wylądowali na niej. Ona na nim.

Carl: "Już tak na pierwszej randce." poruszył brwiami, czym speszył lekko Judy.

Ta szybko się poderwała, cała czerwona.

Carl: "Żartuje sobie. Czekolada z piankami? Dobrze pamiętam?"

Judy tylko pokiwała głową. Gdy ten w końcu doszedł do kuchni i zaczął przygotowywać zamówienie, Judy usiadła na sofie. Niepewna, czy może, sięgnęła po pilota i włączyła telewizor. Włączył się Pawsat na którym leciała jakaś komedia romantyczna. Zaciekawiona fabułą, nie zauważyła jak Carl siadł obok niej, a na szklanym stoliczku postawił dwa kubki z czekoladą. Jeden dla niej drugi dla siebie.

Carl: "Co leci?"

Judy: "Nie wiem. Oglądamy czy przełączamy?"

Carl: "Zostaw. Może być ciekawe."

Tak sobie siedzieli od czasu do czasu popijając czekoladą. Nie skończyło się na jednym filmie. Oglądali aż do wieczora. Carl sypał żartami jak z rękawa. Judy nie pozostawała mu dłużna i też od czasu do czasu rzuciła jakimś dowcipem. Skończyło się na tym, że Judy poczuła znużenie. Głowa powoli opadła jej na bark Carla. Wydawało się jej, że zamyka oczy tylko na chwilę. Chwilowe przymknięcie oczu skończyło się na zapadnięciu w sen. W sen z uśmiechem na twarzy. Z uśmiechem mówiącym o poczuciu bezpieczeństwa. 



Hejo hejo Z tej strony Kilokero1

Znowu długa przerwa bo, znowu nauka. Tak się nagle mi pozmieniało, że uwierzcie mi, że naprawdę się staram pisać jak najszybciej mogę.

Rozdział bez błędów interpunkcyjnych i składniowych jest sponsorowany przez Wiktoria7Black :D

Przypominam też o kilku rzeczach :

1. Konkurs z rozdziału : "Akcja, wybuchy i... poranna rutyna"

2. Facebook'owa strona : https://web.facebook.com/Kilokero11/

3.Komentujcie bym miał jakiś feedback o tym co uważacie, że jest okej, a co nie za bardzo.

4.Nie zapomnijcie wytknąć wszelkie błędy typu : literówki, ortografy czy interpunkcję lub nieścisłości (to tyczy się również innych rozdziałów) Będę je systematycznie naprawiał.

Bye bye

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top