Rozdział 1
Wśród zboża skąpanego w promieniach popołudniowego słońca, rozlegał się dziecięcy śmiech. Maluchy radośnie biegały, brodząc w wysokim morzu traw. Spod ich nóg pierzchały koniki pole, a w oddali zerwał się do ucieczki pomarańczowo upierzony bażant. Najmłodsza dziewczynka ruszyła w pogoń za srokatym ptakiem, wywołując śmiech starszego rodzeństwa. Nagle potkneła się, boleśnie przewracając. Gdy zoriętowała się, co było przyczyną upadku, wśród złota zboża rozległ się krzyk przerażenia.
•
Czabor usiadł na krześle i wytarł pot z czoła, zostawiając na nim smugę krwi. Był cholernie zmęczony. Jego lekarska kariera ograniczała się do tej pory do opatrywania drobnych ran z polowań i odbierania porodów. Nic więc dziwnego, że padał z nóg po pierwszej w swoim życiu próbie uratowania osoby, która jedną nogą była już w trumnie.
Tylko nie był pewny, czy bardziej się do tego przyczyniła rana głowy czy praktyczne na wylot przedziurawiony brzuch. Sam nie do końca był pewien, jak dziewczyna może jeszcze dychać po czymś takim, bo szczerze wątpił, by były to zasługi jego niesamowitego talentu lekarskiego. Jego rozmyślania przerwał głos gospodarza domu.
-Wyliże się z tego, waszmościu?- zapytał mężczyzna. Czabor potwierdził skinieniem głowy.
-Swoją drogą, co jej się stało?- Ciekawość mężczyzny przeważyła nad jego zmęczeniem.
- A diabli wiedzą, dzieciaki ją w polu znalazły, pocharataną, jakoby ją stado wilków napadło. Z płaczem przybiegły, tom poszed w pole, obaczył i waszmościa wezwał. Sam z chęcią bym się dowiedział, co z nią się działo, bo niecodzienna to historia, znaleźć ranne dziewcze ze sztykecikiem pośród traw, oj nie...
Czabor po raz pierwszy spojrzał na twarz dziewczyny i poczuł, jak nieuzasadniony niepokój ściska mu trzewia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top