Rozdział 20 | Z-zabawką.. |

Pov. Tony Stark

— Fałszywy cynk, wycofujemy się — usłyszałem w słuchawce głos Nicka Furego.

Kurwa, znów? Tego gościa nie da się złapać. Próbujemy to uczynić od kilku lat! On jest za dobry. Choć może to też przez to, że jakoś znacznie nie zwracamy na niego uwagi. On zajmuje się pojedynczymi morderstwami czy handlem narkotykowym. Oczywiście nie są to rzeczy, które powinny mu ujść na sucho, jednak my mamy ważniejsze sprawy.

Tym powinna zająć się Tarcza czy FBI, a nie Avengers. My walczymy z kosmitami i innymi dziwnymi stworzeniami, a nie z mordercami i  z handlarzami narkotyków.

Mimo znaku od Furego ostrożnie wyszedłem z mojej kryjówki. Włączyłem silniki i zacząłem powoli lecieć w kierunku wejścia do ogromnego magazynu, gdzie miała znajdować się reszta drużyny.

— Jarvis, Peter się obudził? — spytałem sztucznej inteligencji. Jak wychodziłem chłopak uroczo spał, jednak dochodziła już 10. Zazwyczaj nastolatek wstaje o 9.

— Tak, sir, jednak nie ma go w budynku od 23 minut — oznajmił robotyczny głos na co momentalnie  poczułem jak serca podchodzi mi do gardła.

— Co?! Gdzie wyszedł?! — krzyknąłem spadając w dół. Chwilę przed zderzeniem opamiętałem się i włączyłem silniki.

— Wyszedł z mężczyznom, nie ma jednak go w bazie danych, sir — powiedział przewidując moje pytanie kim był.

— Pokaż mi nagranie — zacząłem jeszcze szybciej pędzić do Mścicieli, aby przekazać im cenną informacje.

Po chwili przed twarzą pojawił mi się obraz z kuchni w wieży. Ujrzałem na nim mojego chłopca gadającego z facetem, który miał się pojawić w budynku, z którego właśnie wylatuje. Ogarnęło mną przerażenie i strach, jak i gniew. Pierdolony deadpool! Co on od niego chce do cholery?! Skąd on wiedział, że jakikolwiek dzieciak znajdował się w Stark Tower?!

Gwałtowanie wylądowałem przed resztą drużyny. Maska moja się uchyliła, a przyjaciele dostrzegli mój przerażony wzrok.

— Peter zniknął z wieży — wypaliłem od razu, gwałtowanie nabierając powietrze. — Deadpool go porwał.

Pov. Peter Parker

Lekko uchyliłem powieki. Ciemność. Nic nie widziałem.

Cholera gdzie ja jestem?

Poczułem jak moje ręce są skrępowane jakimś grubym sznurem. Krzesło, na którym się znajdowałem było dość nie wygodne co również poczułem.

Dzięki mojemu ulepszonemu wzrokowi powinienem cokolwiek widzieć! Czemu totalnie nic nie widzę! Gdzie ja jestem?!

Nagle wydarzenia sprzed, jak przypuszczam, uśpieniem mnie zaczęły wracać jak boomerang. Nie.. czy..

Czy deadpool mnie porwał?

Kurwa, jak mogłem nie zauważyć, że mój opiekun współpracuje z najemnikiem? Te wyjazdy były ciągle podejrzane. Nigdy nie powiedział gdzie pracuje. Jak wychodził to tylko w nocy. Wszystko zaczęło układać się w dość jasną całość. Nawet takiego rozwiązania nie wziąłem pod uwagę..

Naprawdę ten człowiek aż tak mnie nienawidził, że musiał zesłać na mnie tych facetów? tego chłopaka z narkotykami i Flasha? Ciągle  w głowie odbijały mi się słowa mężczyzny.

  "A miał w końcu zrobić z ciebie pożytek"

Czy to znaczy, że pan Thomas chciał wykorzystać mnie do handlu narkotykami i morderstw? To by wyjaśniło, czemu mnie nie zabił, ani nie wyrzucił. Przecież i tak pieniądze ze mnie były wręcz śmieszne! Na pewno nie wystarczające na utrzymanie. Choć i tak chyba wolałbym umrzeć niż kogoś zabić.

Handel bym jeszcze wytrzymał, w końcu sam biorę. Rozumiem zatapiających się w tym ludzi, bo ja jestem jednym z nich. Znajduje się w tym samym gównie życiowym co oni. Nie oceniałbym - bo ja nie chcę być przez to ocenianym.

Za to morderstwo.. nigdy w życiu. Wolałbym sam skończyć ze swoim żywotem. W końcu jak bezwartościowe życie, takie jak moje, może komukolwiek je odebrać? Tak nie można! Nie potrafiłbym tak po prostu pociągnąć za spust, czy wbić ostrze w kogoś ciało, pozbawiając go życia, bo ktoś ma takie "widzimisię" i pieniądze.

Bo żadne pieniądze nie są warte kogokolwiek życia.

W tym momencie do mojego umysłu dotarła jedna myśl. To znaczy, że pan Thomas był.. mordercą?! Mieszkałem z mordercą pod jednym dachem! Wiedziałem doskonale, że ten człowiek był daleki do aniołka. Ba! Był wręcz potworem. Jednak nie sądziłem, że aż takim, aby odebrać komuś życie.

Mam szczerą nadzieję, że on tak naprawdę nie jest moją rodziną.

Nagle, dzięki mojemu wyostrzonemu słuchowi, usłyszałem dalekie kroki, płytki oddech i ciche bicie serca. Pajęczy dreszczyk zadziałał, dając znak, wstrząsając moje ciało. Bałem się kto wejdzie. Ta bardzo cholernie się bałem. Czułem, jakbym znów złamał zasadę daną przez pana Thomasa i właśnie siedział w piwnicy czekając na bolesną karę.

I w sumie tak trochę było. Znów boje się tego samego człowieka. Jednak bardziej się boje jego towarzysza. Z tego co wiem najemnik jest psychopatyczny jak i nie obliczalny. Morderstwo to dla niego za mało. O co to, to nie! Morderstwo to dla niego jak dar dla osoby, która stałą się dla niego ofiarą. Najpierw torturował - okrutnie. Rzeczy, które ten człowiek robił były tak okropne, że nawet osoba, która nigdy nie zaznała  gnębienia w szkole przejdzie dreszcz.

Usłyszałem dźwięk przekręcania zamków na co natychmiastowo się skuliłem. Po kilku sekundach, jak dopiero ujrzałem, metalowe drzwi się otworzyły. W pokoju nagle pojawiło się jasne, wręcz białe światło, które z początku mnie oślepiło. Po chwili przyzwyczaiłem wzrok i zacząłem nerwowo rozglądać się po pomieszczeniu. Pokój był stosunkowo mały. Znajdowało się tam tylko i wyłącznie krzesło, na którym aktualnie siedziałem. Ściany były pomalowane na biało, który jednak teraz przez brud i pleśń zamienił się w brudny szary. Podłoga i sufit miały identyczny kolor jak opisane ściany.

Podniosłem i zatrzymałem wzrok na mężczyźnie bacznie mi się przyglądającym. Widząc kto to natychmiastowo opuściłem wzrok na brudną podłogę.

— Widzę, że dobrze cię wychowałem — usłyszałem głos mojego opiekuna na co ledwo zauważalnie zadrżałem. — Przywitałbyś się.

— D-dzień d-dobry p-panie Thomas.. — z całych sił próbowałem się nie jąkać, jednak nie umiałem.

— Cześć Peter — powiedział nad wyraz spokojnym tonem. — Widzę, że próba samobójcza nie wyszła? Oh, jaka szkoda. Chociaż lepiej dla mnie, przynajmniej mogę cię wykorzystać teraz jak chce — mężczyzna pogładził mnie "czule" po policzku.

Szatyn podszedł z tyłu i uwolnił moje ręce. W tym momencie mogłem się zamachnąć. Mogłem go uderzyć. Pobić i po prostu uciec. Ale tego nie zrobiłem. Nie potrafię. Jego obecność mnie paraliżuje. Jego głos wywołuje u mnie ciarki. A jego choćby najmniejszy dotyk powoduje łzy. Po prostu się go bałem. Jak dzieciak.. bo przecież do cholery nim jestem!

Nagle poczułem ostry ból na policzku. Spadłem z twardego krzesła witając się z podłogą. Jęknąłem cicho.

— Teraz w końcu możesz być moją małą zabaweczką — mężczyzna kucnął obok mnie i znów pogłodził mnie po policzku. — Bo nie jesteś nic więcej wart, Petey. Jesteś moją małą laleczką, którą będę się zabawiać. Jesteś moim psem, który ma spełniać moje polecenia. Rozumiesz?

Na te słowa mnie zemdliło. Przez mój umysł przeszła najgorsza myśl. W jaki sposób będzie się mną zabawiać? Modliłem się w myślach, aby tylko mnie bił.

Serce podsunęło mi się do gardła, gdy wspólnik najemnika zaczął zdejmować pasek. Uderzył mnie nim kilka razy, przez co automatycznie z moich oczu zaczęły lecieć łzy. Zacząłem cicho szlochać.

— Zamknij się! — warknął starszy. Próbowałem, ale nie mogłem. To tak bardzo mnie bolało. Tak cholernie bolało. — Skoro nie to szybciej przejdziemy do zabawy. Chyba fajnie się bawiłeś z tamtymi mężczyznami w zaułku, którzy potraktowali cię jak śmiecia? Wiem, że tak. Więc robimy to jeszcze raz.. Tylko tym razem ja się tobą nacieszę. Abyś zdał sobie sprawę, czym jesteś. Bo czym jesteś?

— Jestem kimś — wymamrotałem zachowując resztki mojej godności.

— Zła odpowiedź — mężczyzna znów zaczął okładać mnie pasem. Tylko tym razem 10  razy bardzie boleśnie. Skąd on miał w sobie tyle siły? Czy.. czy on jest nadczłowiekiem? Po 10 minutach pełnych wrzasku i płaczu szatyn spytał jeszcze raz. — Czym jesteś?!

— Z-zabawką.. — wyjęknąłem poddając się, mając nadzieje, że pan Thomas oszczędzi mnie.

— Jakie to żałosne — prychnął odrzucając pas gdzieś na bok. Mężczyzna zaczął rozpinać spodnie na co poczułem jak zacząłem cały drżeć.

— P-proszę.. n-nie.. — jęknąłem cichutko.

— Przyzwyczaj się laleczko — zaśmiał się. — Bo nikt cię stąd nie uratuje. Nawet twój ukochany pan Stark — zbliżył się do mojego ucha szeptając, na co przeszły mnie jeszcze większe dreszcze.

Wszystko dla mnie działo się jak zza światów. Starszy szybko zdjął resztę swojego ubrania i zabrał się za mnie. Ściągnął ze mnie tylko dolną odzież do moich kostek. Przez cały czas błagałem go o litość, choć mogło się to wydawać okrutnie żałosne. Jednak tak tego nie chciałem. Po ciągnącej się dla mnie w nieskończoność chwili szatyn we mnie wszedł na co ja przeraźliwie krzyknąłem. Bolało bardziej niż ostatnio.. Jego słowa dochodziły do mnie z daleka.

"Jesteś bezwartościowym gównem!"

"Jesteś tylko nic nie znaczącą zabawką!"

"Nikt cię nie kocha, nikt cię nie szuka, nikt się tobą nie przejmuje!"

"Zasługujesz na to wszystko!"

"Jesteś żałosny!"

"Myślałeś naprawdę, że ktoś taki jak Avengers się będą tobą przejmowali? Mają cię dupie i pewnie się cieszą, że zniknąłeś! Tak samo ten twój Stark! Przecież to jest najbogatszy człowiek świata, a ty myślałeś, że przejmie się jakąś sierotą z Queens? Haha!"

Ostatnie słowa zabolały najbardziej. Czemu? Bo miałem jakąś głupią nadzieje. Głupią nadzieje, że będą jak moja rodzina. W końcu byli tacy mili i pomocni. Uwielbiałem z nimi spędzać czas.

Ale pan Thomas uświadomił mi, że to były tylko moje wyobrażenia. Boże przecież jestem tylko biedną sierotą z Queens! Nic nie warty! Bezużyteczny! Ciągle tylko wszystkich zawodzę! Oni wszyscy robili to z litości! Chryste jaki ja byłem głupi i naiwny! Nie zasługuje na szczęście. Nie po tym co zrobiłem. Nie po tym jak nie uratowałem May i tej dziewczynki.

Jestem nikim. Jestem tylko zabazwką. Może w końcu będę do czegokolwiek przydatny?




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top