Rozdział 5
Monumentalne, z daleka nieco surowe, drapacze chmur przypominały, że Reina zbliżała się do stolicy. Chyba wciąż nie mogła uwierzyć, że wystarczyły twarde, dyktatorskie rządy Hanzō czy innego Sranzō, by dziurę zabitą deskami zamienić w istną metropolię.
Nashi zrobiła, jak obiecała i rozdzieliły się na wiejskiej, piaskowej drodze kilka kilometrów przed miastem. Oznajmiła, że odpocznie gdzieś ukryta w wysokiej trawie, a jeśli zacznie padać, znajdzie sobie schronienie. Reina nie oponowała, bo niby po co? Doskonale wiedziała, że nowa towarzyszka i tak zrobi po swojemu i nie da się na nic przekonać. Druidka przekroczyła główną bramę w pojedynkę i wolna od wyrzutów sumienia. Bez większego zachwytu czy podziwu przejeżdżała wzrokiem po surowej zabudowie i nawet nie chciało jej się zadzierać głowy, żeby dostrzec wierzchołki – większość z nich i tak znikała w chmurach. Ludzi było tyle, jakby padało przynajmniej miesiąc i dopiero teraz mogli wyjść z domów. Ciężko jej się lawirowało pomiędzy licznymi sylwetkami w ciasnych alejkach. Kolorowe, migające szyldy barów czy klubów nocnych dawały jej po oczach; kilkukrotnie zamrugała i postanowiła, że w końcu znajdzie ten jedyny w swoim rodzaju, starodawny lokal, w którym technologia nie wypali jej mózgu. Albo duszy.
Wkroczywszy na główną ulicę obfitą we wszelkiego rodzaju sklepy, lokale usługowe i ogromne bilbordy, mimowolnie zezowała na pstrokate napisy mające kusić potencjalnych klientów. Już ją od tego wszystkiego bolała głowa, ale miała tak wielką ochotę, żeby się w końcu nabzdryngolić...
Spróbowała odetchnąć pełną piersią; wilgotne powietrze dostało się do płuc i odniosła wrażenie, jakby momentalnie zaczęły jej pleśnieć. Brała więc mniejsze wdechy jedynie przez nos, nie przestając szukać miejsca na odpoczynek. Kilkukrotnie uśmiechnęła się pod nosem na widok kuso ubranych pań zachęcających, aby zaglądać do burdeli. Akurat za seks Reina nie lubiła płacić, bo niby czemu, skoro miała go pod dostatkiem za darmo? Z takich usług korzystali tylko dwa rodzaje ludzi: zbyt brzydcy i niepewni siebie, żeby po prostu kogoś poderwać lub zbyt bogaci i zapracowani, żeby im się chciało bawić w zaloty. Ona akurat to lubiła – kochała ten słodki dreszczyk emocji, gdy wymieniała z kimś przeciągłe spojrzenia, a dostawała gęsiej skórki, gdy cel złapał przynętę i dotykali się po raz pierwszy. Miałaby z tego wszystkiego zrezygnować i stracić element niepewności? W życiu!
W końcu znalazła odpowiedni lokal – jako jeden z kilku na ulicy nie odstraszał migającym, kolorowym szyldem, ze środka dobiegały słodkie dźwięki shamisenu, a donośne głosy wstawionych klientów nawoływały barmana. Reina rozczochrała swoje jasne, teraz nieco zbyt ulizane włosy, i odważnie przekroczyła próg karczmy.
Nie pomyliła się – powitał ją iście staroświecki wystrój składający się ze ścian obitych drewnianymi panelami, równie drewnianej podłogi i długich ław dostawionych do wieloosobowych stołów. Rolniczy styl dominował również wśród dekoracji – ktoś wpadł na cudowny pomysł, by powiesić stare chomąto, a w rogu pomieszczenia umieścić łopaty i grabie. Popijawa trwała w najlepsze; kelnerki bez przerwy donosiły napitek i zagryzkę, ludzie śpiewali w rytm muzyki i chociaż słowa nie pokrywały się z oryginalnymi piosenkami, to nikomu to nie przeszkadzało.
Reina z szerokim uśmiechem na twarzy usiadła przy mniejszym, okrągłym stoliku. Kulturalnie zamówiła jedno piwo lane z beczki i chipsy paprykowe, a w oczekiwaniu na zamówienie, zaczęła rozglądać się po karczmie. Większość klienteli była już zbyt pijana, aby zwrócić uwagę na nowe osoby, ale Reina bez trudu dojrzała mężczyznę siedzącego po przeciwległej stronie pomieszczenia. Też jej się przyglądał; patrzył długo i bezwstydnie, a gdy ona nie odrywała się od niego, rzucając mu wyzwanie, w końcu dźwignął się z miejsca i podszedł do niej wolnym krokiem myśliwego.
To ja jestem prawdziwym myśliwym.
Uśmiechnęła się zalotnie, nawet zatrzepotała rzęsami i rozpoczęła swoją grę. Kokieteryjnie spuściła wzrok ni to zawstydzona nieoczekiwanym towarzystwem. Nieznajomy dosiadł się bez słowa – zapewne myślał, że to on prowadził, ale jeszcze nie zamierzała wyprowadzać go z błędu. Ułożyła usta w malutki dzióbek, gdy mężczyzna wyciągnął ku niej dłoń.
— Jestem Teruo, a ty, skarbie?
„Skarbie"? Poważnie?
W myślach wywróciła oczami, zwłaszcza że jego imię też brzmiało tak zwyczajnie i była pewna, że wkrótce je zapomni.
— Re-Reina — celowo się zawahała, wbijając wzrok w swoje splecione palce.
Czekała w takiej pozycji, aż Teruo przykrył jej dłonie swoją i zaczął kreślić kciukiem kółka. Nawet ręce miał brzydkie – czerwone i szorstkie od pracy w polu. No cóż, liczyła, że chociaż sprawnie operował językiem.
— Jesteś tu sama?
Kiwnęła głową i dopiero uniosła oczy, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Nie był jakiś bardzo paskudny; raczej nie zwróciłby jej uwagi w normalnych okolicznościach, ale kurewsko potrzebowała spuścić parę. Może chłop trochę wyprzystojnieje, gdy już się upiją? Gorąco na to liczyła.
Kelnerka w końcu przyniosła zamówienie i chyba domyślała się, co było grane, bo wymieniły z Reiną głębokie, świadome spojrzenie. Reina pozwoliła sobie na może trochę przydługą obserwację jędrnego tyłeczka kelnerki, ale Teruo był zbyt głupi, by cokolwiek zauważyć. Westchnęła i wzięła naprawdę duży łyk – taki na połowę kufla. Dostrzegłszy kompletny wyraz podziwu lub szoku na twarzy mężczyzny, zachichotała niczym mała dziewczynka.
— Chciało mi się pić — wyjaśniła z niewinnym uśmieszkiem.
Może to lubił, a może nie miał innych perspektyw, ale przeszedł do działania. Przeniósł dłoń na jej udo i mocno ścisnął.
— Jesteś piękna — szepnął jej do ucha.
Nawet zadrżała na to nieoczekiwane wyznanie. Rzadko jej to mówiono, ale musiała przyznać, że brzmiało fajnie. Uśmiechnęła się już bardziej szczerze, z nonszalancją, i upiwszy jeszcze trochę piwa, pogładziła jego dużą dłoń. Niedługo potem zamówiła kolejne dwa kufle dla siebie i Taruo, a rozmowa zaczynała się kleić.
— I co, długo tak podróżujesz? — pociągnął temat.
Reina przestała zgrywać niewinną dziewczynkę i bez zastanowienia otarła usta wierzchem dłoni.
— Oj tak, wiele lat — rzuciła, co w sumie nie było kłamstwem. — Jeszcze nie znalazłam swojego miejsca — dodała zaskakująco szczerze.
Może alkohol sprawiał, że łatwiej jej przychodziło mówienie prawdy? Nie chciała być aż taką zołzą, więc słuchała, co Teruo miał jej do opowiedzenia, a gadał naprawdę dużo. O przyjaciołach z roboty, o beznadziejnym pracodawcy, potem o ojcu alkoholiku i matce, co dziesięć lat temu popełniła samobójstwo, o rodzeństwie, które za młodu — jeszcze w czasie wojny — uciekło z kraju. Opowieść niebezpiecznie przypominała, że nie tylko Reina miała spierdolone dzieciństwo.
Teruo w porę zrozumiał, że smęceniem trochę popsuł nastrój, jaki wcześniej usilnie budował, więc odchrząknął, jakby już chciał przegonić wszelką nostalgię i zaśmiał się głośno, trochę sztucznie.
— No ale, co się stało, to się zesrało, a teraz jest teraz, prawda, śliczna?
Odruchowo pokiwała głową. Reina też nie chciała wracać do przeszłości, a od tego gadania traciła ochotę na seks.
— Masz rację, kochany. O czym to my wcześniej...?
Drzwi do karczmy głośno skrzypnęły i otworzyły się po raz chyba pięćdziesiąty. Druidka zignorowałaby kolejnego przybysza, gdyby nie jego zapach – tak wyrazisty, że nie sposób było o nim zapomnieć. Do środka weszła niska, drobna dziewczyna. Ubrana w białą sukienkę i o włosach równie białych, jakby przykrył je świeży śnieg, przypominała anioła. Proste, długie kosmyki otulały jej plecy niczym peleryna. Na oko miała może dwadzieścia lat, a wzrok zagubiony jak u owieczki, która właśnie znalazła się w jaskini lwa. Przystąpiła z nogi na nogę, czujnie rozglądając się dookoła. Na pewno dostrzegała na sobie wygłodniały wzrok klientów wystarczająco trzeźwych, aby zauważyć taką filigranową księżniczkę.
Oczy dziewczyny w końcu zatrzymały się na Reinie i druidka nieznacznie zadrżała. Głębokie, lazurowe ślepia przewiercały ją na wylot; przełknęła ślinę i z zmusiła się, by rozluźnić spięte mięśnie. Nie spodziewała się, że Nashi w ludzkiej formie była tak piękna.
Kitsune podeszła do nich szybkim krokiem i ku kompletnemu zaskoczeniu Teruo, dostawiła do stolika trzecie krzesło. Usiadła.
— Co ty tu robisz? Miałaś czekać za miastem — warknęła Reina, mierząc Nashi nieprzychylnym spojrzeniem, gdzie w środku cała aż gotowała się z emocji. Mimo to zacisnęła pod stolikiem pięści.
— Nudziłam się... — Wzruszyła w odpowiedzi ramionami. — A ten to kto? Jakiś twój kolega? — Już zaczęła wyciągać w kierunku Teruo dłoń, ale Reina była szybsza – pacnęła ją w palce.
— Nie twój interes. Pobaw się tu, a my idziemy na górę.
Chwyciła mężczyznę za ramię, nawet nie protestował i uśmiechał się głupio, usłyszawszy o tak przyspieszonym planie działania. Gęba mu się nie zamykała, gdy zapłacili karczmarzowi za wynajem pokoju i gdy szli schodami na pierwsze piętro. Ledwie zdążyli zamknąć za sobą drzwi, a rzucił się z ustami do szyi Reiny. Próbował ją całować, lizać, ssać, ale szło mu to beznadziejnie, więc stanowczo go odepchnęła. W odpowiedzi na pytające spojrzenie zdjęła swoje spodnie i bezceremonialnie położyła się na łóżku. Idiota wciąż spoglądał na nią z góry, chyba nie spodziewał się, że to on ma jej robić dobrze, bo zesztywniał z wyciągniętymi przed sobą rękoma i lekko rozwarł usta. Reina wywróciła oczami.
Co za kretyn...
Rozszerzyła kolana, nawet ostentacyjnie wskazała palcami na swoje łono i dopiero to go ocuciło, bo skoczył w przód i jednym susem pokonał odległość dzielącą go od łóżka. Nachylił się nad jej kroczem i powoli, z małym wahaniem, zaczął lizać.
W końcu!
Reina odrzuciła głowę do tyłu, wbiła wzrok w deski na suficie, z pomiędzy których spadał na nich kurz. Absolutnie jej to nie przeszkadzało, nawet przymknęła powieki, wygodniej ułożyła pośladki i skupiła się już tylko na przyjemności. Odgłosy siorbania bardziej ją nakręcały; odruchowo poruszyła biodrami, a palce same znalazły drogę do sutków i zaczęły je skubać. Reina wyobrażała sobie, że leży na prześcieradle z jedwabiu, jej ojciec – pan domu – przyjmuje na dole gości, kiedy ona po kryjomu zabawia się z...
Nashi.
Aż stęknęła. Kurwa, czemu pomyślała o tej przeklętej lisicy?! Mimo to nie mogła pozbyć się sprzed oczu bladej buźki, którą zdobiły urocze rumieńce. Nie mogła wymazać niewinnego spojrzenia, uciekających, lazurowych oczu i słodkiego uśmiechu...
Momentalnie otworzyła oczy. Łechtaczka pulsowała jej coraz mocniej i Reina błagała w myślach, żeby Teruo nie przestawał lub żeby się nie odzywał.
Nie spieprz tego!
Zębami przygryzła dolną wargę, a palce wolnej ręki zacisnęła na poduszce. Oczy uciekły jej w górę, gdy szepnęła:
— Nashi...
— C-co?
— Gówno, nie przerywaj — syknęła i na powrót wbiła głowę w poduszkę.
Jęczała coraz głośniej; była cała mokra na dole i paliło ją w podbrzuszu.
— Dobrze, dobrze... Mocniej!
Oczami wyobraźni obserwowała, jak Nashi dokładnie wylizuje jej wzgórek łonowy, ssie go i podgryza. Jej język jest taki wilgotny, miękki i szybki... Cudowny.
Reina uniosła biodra, była już bardzo bliska szczytowania. Wystarczył jeden, mocniejszy ruch, niemal czuła, jak wypełniało ją elektryzujące ciepło, które pożerało wszystko na swojej drodze. Wtedy niespodziewanie drzwi uchyliły się z głośnym skrzypnięciem i ktoś wtargnął do pokoju.
— Ja... e to... — Nashi chrząknęła. — Wyczułam coś... — Wzrok biegał jej po ścianach i podłodze, nie potrafiła spojrzeć w stronę łóżka. — Obcą shizen.
Reina podniosła się z poduszki przy głuchym warknięciu, które jakoś wydobyło jej się gardła. Ile by teraz oddała, aby Nashi zamieniła się z Teruo miejscami... Zamiast tego druidka rzuciła lekceważącym tonem:
— Nie umiesz pukać? A może nam zazdrościsz i chcesz dołączyć? — parsknęła szyderczo. — Wyjdź. Zaraz skończę, to pogadamy.
Nashi już bez słowa odwróciła się na pięcie i zatrzasnęła za sobą drzwi. Słychać było jej głośne kroki na schodach i szybkie zbieganie. Reina opadła z powrotem na łóżko niczym wypruta z energii po całym dniu pracy w polu. Teruo wrócił do swojego zadania, a ona ukryła twarz w dłoniach, głośno wzdychając.
Już nie potrafiła odczuwać tej samej przyjemności, mimo że mężczyzna był całkiem niezły. W kółko i w kółko wyobrażała sobie zawstydzony, może nawet zraniony wzrok Nashi, jej zarumienione policzki i dziewczęce zachowanie. Coś Reinie nie dawało spokoju. Niektóre słowa, gesty, spojrzenia... Zamierzała skonfrontować się z lisicą, ale wszystko w swoim czasie. Najpierw zajmą się sprawą obcej shizen, o której tamta wspomniała.
Reina zacisnęła kolana.
— Co, już doszłaś?
Piętą odepchnęła od siebie Teruo.
— Spierdalaj — mruknęła, podnosząc się z łóżka.
Jak niby miała dojść, gdy bez przerwy rozmyślała o kimś innym? Ubrała się szybko i nie zaszczyciwszy mężczyzny już ani jednym słowem, wyszła na korytarz.
Do Konohy dotarli wczesnym wieczorem. Słońce dopiero zdążyło się ukryć, a bary – jak przystało na początek weekendu – zapełniały się ludźmi. Zresztą nie tylko one, bo miasto tętniło życiem – spragnieni wyzwań klienci napływali do kasyna, spora część mieszkańców odwiedzała onsen, a stragany z pamiątkami i jedzeniem na wynos były oblegane przez istne tłumy – zarówno turystów jak i tubylców.
Sora ostatni raz odwiedził Wioskę Liścia ponad dziesięć lat temu, jeszcze przed wojną i zniszczeniem, jakiego dokonał Pain, a wyglądała ona zupełnie inaczej. Teraz była największą i najlepiej prosperującą stolicą spośród wszystkich stolic Pięciu Wielkich Nacji. Z zachwytem podziwiał non stop przejeżdżające im nad głowami pociągi, monumentalne budynki mieszkalne, szkoły, sklepy, centra handlowe... Nie mógł zamknąć buzi na widok kolorowych, samo zmieniających się na wyświetlaczu reklam. Miło było raz na jakiś czas znaleźć się w cywilizowanym miejscu, wśród ludzi, którzy nie ubierali się w to, co sami upolowali.
— Podoba ci się moje miasto, dattebayo?
Sora uśmiechnął się do swoich myśli. Jasne, że mu się podobało, ale nigdy nie mówił od razu tego, co naprawdę myślał. Rzucił więc:
— Trochę przytłaczające. Napiłbym się w jakimś spokojniejszym miejscu.
Ciężko było o taki lokal, ale Naruto wybrał najbardziej odpowiadający oczekiwaniom – niewielki, tradycyjny przybytek słynący z przepysznych dango. Usiedli na samym końcu w rogu – na kwadratowych poduszkach przy niskim stoliku. Sora nie mógł uwierzyć, że aż tak dobrze udało im się odtworzyć knajpę niegdyś słynącą z serwowania najlepszych słodyczy, herbaty no i oczywiście sake, którego wtedy nie mógł pić ze względu na wiek, a teraz... No cóż, teraz nie odmawiał.
Zanim jeszcze dostali zamówiony napitek, zaczął temat, który nie dawał mu spokoju od spotkania w świątyni.
— A tak w ogóle, to co ty tam robiłeś? Przecież jesteś teraz wielmożnym hokage — parsknął — więc chyba masz ludzi od brudnej roboty.
Naruto posłał mu tajemniczy uśmiech, którego nie sposób było rozgryźć. Przez kilka sekund wpatrywał się w rozmówcę, jakby czekał, aż ten sam wszystkiego się domyśli. W końcu powiedział:
— Nie lubię siedzieć w biurze. Wolę sam załatwiać takie sprawy. Chcesz mieć coś zrobione dobrze? Zrób to sam. — Z nonszalanckim grymasem odwrócił się do kelnerki ubranej w tradycyjną yukatę i spoglądał jej na ręce, gdy nalewała im do czarek sake.
Skłoniła się i zostawiwszy butelkę na stole, odeszła. Naruto wypił wszystko duszkiem, potem nalał sobie kolejną porcję, ją też wypił i dopiero kontynuował:
— Dostaliśmy sporo raportów z całego świata. Dotyczyły świątyń Ōtsutsuki — wymierzył w Sorę ostre spojrzenie — i ich okradania.
Sora udawał, że niczego nie dostrzegł – wręcz z zadartym podbródkiem uśmiechał się niczym dziecko, które wie, że mu się upiecze. Uniósł czarkę na wysokość nosa, po czym na sekundę teatralnie się zamyślił.
— Za co wzniesiemy toast? Może za to wspaniałe spotkanie po latach?
Naruto głośno westchnął i pokręcił głową; wszystko wskazywało na to, że był naprawdę pobłażliwym przywódcą. Zbyt miękkim, żeby zaprowadzić prawdziwy porządek na świecie. A jeśli ma się miękkie serce, trzeba mieć twardą dupę. Sora doskonale to rozumiał, dlatego nie zamierzał przejmować się, że został przyłapany na gorącym uczynku. Przecież czekało na niego jeszcze tyle świątyń i starych ksiąg, które – oby – przyniosą odpowiedzi. Blado uśmiechnął się do swoich myśli, zdając sobie sprawę, że na dłużej zawiesił wzrok na pustym naczyniu. Wypili następną kolejkę, a kiedy w końcu poczuł w żołądku przyjemne ciepło, przestało być tak sztywno. Gadka sama płynęła.
— Baby takie są — jęknął Sora, machnąwszy lekceważąco ręką. — Nigdy nie zrozumiesz, co im siedzi we łbie.
— A daj spokój...
Przechylił czarkę, znów ją opróżnił i wciąż czujnym spojrzeniem otaksował postać dawnego przyjaciela. Czyżby nie powodziło mu się w sprawach miłosnych? No któż by się spodziewał.
— Opowiadaj, co ci leży na sercu. — Klepnął Hokage w ramię.
Najpierw Naruto rozejrzał się na boki, jakby w obawie, że ktoś ich usłyszy. Prawda była taka, że w lokalu znajdowali się wystarczająco głośni klienci, aby rozmowami zagłuszali nawet muzykę. Kompletnie nikt nie zwracał na nich uwagi, nawet nie zerkano na przywódcę wioski, którego policzki robiły się coraz bardziej purpurowe.
— Jest taka jedna... Właściwie to nie wiem, jak nazwać naszą relację — mruknął. Wyraz twarzy miał taki, jakby zjadł cytrynę i bardzo tego żałował.
— Znam ją?
— Nie wiem, może... Hinata – pamiętasz?
Sora stuknął czarką o stolik.
— Pamiętam! Uganiała się za tobą! — zachichotał, na co przyjaciel wzruszył ramionami.
— To nieważne. Miała męża, ale... — Wargi Naruto niespokojnie drgnęły. Mocniej zacisnął palce na ceramicznym naczyniu. — Kilka lat temu poległ na misji. To był dobry człowiek i przyjaciel, dattebayo.
— Przykro mi — rzucił Sora i znów się napił. Gówno prawda, nie było mu przykro, ale co miał odpowiedzieć?
— Zaopiekowałem się nimi...
— „Nimi"? — podłapał, przerywając.
— Nazwali na moją cześć syna. Świetny dzieciak, tylko ostatnio trochę szaleje. Źle to wszystko znosi. Staram się, jak mogę, zapraszam na obiady, pomagam z nauką, spotykam się z jego mamą...
— Dalej jest jakieś „ale", prawda? — Sora uniósł brew. Coraz bardziej fascynowała go ta historia.
— Nie możemy z Hinatą złapać wspólnej fali. Ona tęskni za Kibą, a ja za... — urwał niespodziewanie i wymienił z Sorą dziwne, niepewne spojrzenie. — Chyba po prostu udajemy, że wszystko jest super i jakoś to ciągniemy, dattebayo. Chociaż ostatnio próbowałem trochę za mocno. Boruto wybuchł, że nie jestem jego ojcem i ogólnie to mam spieprzać — zaśmiał się nerwowo i podrapał po potylicy.
Naruto wyglądał teraz na starszego przynajmniej o kolejne dziesięć lat, zniszczonego przez życie człowieka, który chciałby cofnąć czas, by postąpić inaczej, lepiej.
— Ale dość już gadania o mnie. Mów, jak u ciebie. Masz jakąś kobietę? — Stuknęli się czarkami.
Sora głośno westchnął, zastanawiając się, ile mógł zdradzić. Raczej nie powinien chwalić się tym, że sypiał z bóstwem. Zanim odpowiedział, wlał do gardła kolejną porcję alkoholu. Już nawet nie czuł ciepła, które spływało wzdłuż przełyku. Szkoda.
— Taaak, ale dzieci z tego nie będzie — mruknął, zerkając na cztery puste buteleczki stojące na ich stole. — Jest dość... zapracowana.
— Kto to taki, opowiadaj!
Na chwilę przymknął powieki. Ikazuchi nie pochwaliłaby wylewności, wręcz kiedyś powiedziała, aby pod żadnym pozorem o niej nie gadał. Zawsze mógł skłamać, ale nie chciało mu się niczego wymyślać.
— Jest piękna, ma fajne ciało i pomaga potrzebującym — oznajmił zdawkowo, bawiąc się w palcach naczyniem i obserwując, jak poruszało się sake.
— Brzmi jak kobieta idealna, dattebayo!
Aż chciał prychnąć. Ikazuchi nie była idealna, co to to nie. Nie szukała w nim prawdziwego oparcia, nie chciała, aby stworzyli związek oparty na miłości, a czasem błądziła gdzieś myślami. Wielokrotnie odnosił wrażenie, że uciekała do przeszłości, o której – oczywiście – nigdy nie chciała opowiedzieć. Wiedział, że poświęcała się pracy, aby zapomnieć i jakoś przetrwać, a on przestał próbować, by stać się dla niej tym jedynym. Może jednak tak było prościej? Nadszedł czas, by zmienić temat.
— A jak ci się żyje jako hokage? Dużo masz roboty?
Naruto momentalnie zmarkotniał. Nachylił plecy i nagle zarył czołem w blat stolika. Sora aż podskoczył zaskoczony tym dziwnym zachowaniem.
— Masakra, a roboty od groma! Nawet teraz... kurde — jęknął przywódca Wioski Liścia i uniósł się tylko trochę, żeby popatrzeć rozmówcy w oczy. — Dzieje się coś grubego, mówię ci. Dostajemy bardzo niepokojące wieści.
— Jakie? — Sora też się pochylił i znacznie zbliżył. Przeszli do szeptu, chociaż ledwo się słyszeli.
— Wiesz, nie obraź się, nie powinienem... — Znów spojrzał w bok na innych klientów. — No dobra. Szpiedzy donoszą o dziwnym zachowaniu ludzi na całym świecie. To zupełnie tak, jakby zostali opętani! Prawda jest jednak taka... — Przełknął ślinę, wbił w rozmówcę czujny wzrok. — Że wpływa na nich pewna energią, z którą już miałem do czynienia.
Kurwa, czyli wiedzą.
Sora zrobił wszystko, żeby nie dać po sobie niczego poznać, ale zadrżały mu ręce i oblał go zimny pot. Właśnie do tego Ikazuchi próbowała nie dopuścić – do angażowania wysoko postawionych shinobi, którzy swoim węszeniem mogli dowiedzieć się prawdy o shizen. Niektórzy ludzie wciąż wierzyli w pradawne bóstwa, ale nikt nie powinien znać tajników oraz sekretów ich energii.
Próbował wypytać o więcej szczegółów, żeby potem wszystko wyśpiewać kochance, ale albo Naruto nie posiadał zbyt dużo informacji, albo jednak postanowił więcej nie zdradzać. Sora naprawdę nie chciał jej martwić, lecz to była zbyt duża sprawa, żeby ją zataić. Wiedza o shizen mogłaby zniszczyć kruchy pokój, który obecnie panował, lub wpaść w niepowołane ręce. Wyglądało jednak na to, że mleko już się rozlało i skoro tematem zainteresował się nawet Naruto, nie było mowy o tuszowaniu. Sora postanowił zagrać va banque. Przywdział na twarz nieprzeniknioną maskę; wygładził czoło i lekko zassał policzki. Chciał wyglądać na pewnego siebie.
— Odpuść — warknął, co sprawiło, że Naruto momentalnie wyprostował plecy.
Przez kilkanaście kurewsko nieprzyjemnych sekund mierzyli się stanowczymi spojrzeniami. Jak prawdziwi wojownicy, którzy najpierw toczyli bezkrwawy bój, a potem... Nie, Sora nie zamierzał z nim walczyć, bo najpewniej by przegrał.
— Czyli coś wiesz.
— Tak, więc jak przyjaciel przyjacielowi radzę odpuścić.
Nie spodziewał się tego, co za chwilę zobaczył. Naruto wyszczerzył śnieżnobiałe zęby i z nonszalancją miażdżącą oponentów wystawił kciuk. Rzucił też:
— I właśnie dlatego nie odpuszczę.
Od Hebichiego biła bardzo dziwna aura. Była jak połączenie miętowej, wręcz szczypiącej w usta świeżości z wypalającym skórę kwasem. Ikazuchi szła z nim ramię w ramię i starała się zbytnio nie odsuwać, żeby nie dać mu do zrozumienia, jak niekomfortowo się czuła. Nie pomagał nastrój panujący na Wielkim Targu – ludzie wciąż biegali i darli się, a ci, którzy wymienili z Hebichim spojrzenia, momentalnie zastygali w miejscu z przerażającymi wyrazami twarzy. Zupełnie tak jak wcześniej tancerka. Boski bart musiał zorientować się, o czym rozmyślała Ikazuchi, bo rzucił:
— Wybacz za ten harmider. Porozmawiamy na spokojnie w mojej świątyni.
Czyli on też wybrał sobie na dom ludzką świątynię! Odwróciwszy na niego wzrok, mogła mu się lepiej przyjrzeć. Musiała przyznać, że – w normalnych okolicznościach – uchodziłby za wyjątkowo przystojnego, wręcz pięknego. Długie, czarne włosy związane w luźny kucyk błyszczały niczym świeżo umyte i odżywione. Hebichi był wysoki, znacznie wyższy od niej – sięgała mu zaledwie do ramion. Mogła jednak dzięki temu popatrzeć na jego rysy twarzy; miał ostry podbródek i kości policzkowe, prosty, ładny nos i cienkie brwi. Tylko te oczy... Cholerne wężowe oczy jarzące się jak żarówki.
Niezręczna atmosfera stawała się coraz cięższa, gdy bóstwa bez słowa przedzierały się przez targ, a potem wzdłuż kamiennych uliczek z jasnego kruszcu. Ikazuchi, żeby jakoś oderwać myśli, obserwowała już znacznie spokojniejszych ludzi, którzy nie wiedzieli, co wydarzyło się zaledwie kilkaset metrów od nich. Zachłannym wzrokiem pożerała zarówno zwykłe, małe domki należące do klasy średniej jak i te bogate, wielopiętrowe, masywne twierdze. Zewsząd na ulicę wylewali się kolejni mieszczanie, a wszyscy pędzili w stronę swojej destynacji. Miło było choć na chwilę zapomnieć o problemach nieśmiertelności i przywołać przed oczami wyobrażenie samej siebie w roli zwykłej, pracującej kobiety, która uwijała się, aby zapewnić dobrobyt rodzinie. Niespodziewanie i zupełnie niechcący zobaczyła osobę, o jakiej marzyła w roli męża. Jego szczery uśmiech sprawiał, że miękło jej serce, a ciepłe dłonie gładziły ją po policzkach. Te same ręce trzymałyby ich syna lub córkę...
Błyskawicznie pokręciła głową. Ostatnio zbyt często pozwalała sobie na takie myśli. Dobrze, że szedł obok niej Hebichi, który z nieprzeniknioną maską brutalnie przypominał o celu tej podróży. W końcu dotarli do szerokiego, kamiennego deptaka nieco na uboczu miasta. Krzątali się po nim kapłani ubrani jak jeden mąż w jasnozielone szaty – jedni zamiatali drogę, inni czyścili posągi węży ustawione po obydwu stronach przejścia, a jeszcze inni uwijali się z pracą przy wejściu do świątyni. Nie była to byle jaka świątynia, bo szeroka, wielopoziomowa budowla z kamienia, na której wyryto niezliczone płaskorzeźby. Ten monumentalny budynek o kopułowatym zadaszeniu w niczym nie przypominał małej, żałosnej pagody w Kraju Lodu.
Kapłani, na widok Hebichiego, padali na kolana i bili mu pokłony. On nic sobie z tego nie robił i traktując ich jak powietrze, po prostu przechodził obok. Podobnie było przy wejściu do świątyni, ale tam chociaż skinął na jednego z podwładnych, by zajął się ich obuwiem. Weszli już na bosaka.
Wewnątrz powitał ich przyjemny chłód bijący ze ścian i podłóg, a ciągnął się aż do wyjścia na tyłach. Tam ponownie założyli buty – tym razem nowe – i wyszli do ogrodów. Te też były urządzone tak, jakby należały do największego władcy; liczne fontanny, idealnie przystrzyżone żywopłoty czy wielobarwne oraz wielogatunkowe kwiaty wprawiały w zachwyt.
Hebichi w końcu zatrzymał się obok kamiennej ławki z idealnym widokiem na największą z fontann. Woda tryskająca z paszczy skrzydlatego smoka radośnie pluskała. Bóstwa zgodnie usiadły na ławce, a starszy chyba czekał, aż Ikazuchi zacznie. Musiała przyznać, że cechowała go niezła cierpliwość.
— Nazywam się Ikazuchi. Kagustchi-sama polecił, abym się z tobą spotkała.
Bogini nie umknął chwilowy grymas ciekawości przecinający twarz rozmówcy. Mimo to o nic nie pytał, dalej czekał.
— Chodzi o twoją protegowaną. To druidka, prawda? — dodała, przełykając ślinę. Och, jak dziwnie było wymawiać to słowo, kiedy była pewna, że ta rasa wyginęła wraz z pewnym smoczym bóstwem.
— Owszem. A do czego ci ona potrzebna? — Nutka sarkazmu w jego głosie była niemal namacalna.
— Kagutsuchi-sama kazał mi... — urwała, wpatrując się w jadowicie żółte oczy boskiego brata. Miała wrażenie, że ją też próbował przemienić w kamień. — Kazał mi z nią współpracować, żeby rozwiązać sprawę opętańców.
— Ach! — Hebichi niespodziewanie klasnął w dłonie. — Więc o to chodziło! Trzeba było tak od razu... siostro.
Zadrżała. Hebichi wydał jej się znacznie gorszy od Kichi, motylej piękności, czy innych „braci" i „sióstr". Nie umiała nazwać tego uczucia, ale mogłaby założyć się o swoje moce, że słynął z wyrachowania. Przeszły ją ciarki, kiedy znów się odezwał.
— Skoro taka jego wola, oczywiście cię do niej zaprowadzę. Teraz jednak... — Zmierzył ją czujnym spojrzeniem, od którego zesztywniała. — Cieszę się, że mogę cię poznać. Dużo o tobie słyszałem.
Przełknęła ślinę, analizując szyderczy uśmieszek na ustach brata. Jak miała zagrać, żeby wyjść z tego bez szwanku i nie narobić sobie wrogów?
— To dla mnie zaszczyt.
— Doprawdy, fascynujące. Taka młoda, taka niedoświadczona...
Zdawało się, że rozmowa zmierzała w złym kierunku. Ikazuchi ukryła za plecami zaciśnięte pięści.
— Taki fenomen nie zdarzył się od tysiącleci... Przemieniona wbrew woli naszego ojca! — Teatralnie wyrzucił ręce w powietrze. — Ale najważniejsze, że sprawca całego zamieszenia odbywa karę.
Bardzo nie chciała wracać do tamtych wspomnień, do dnia, w którym miały miejsce początek i koniec wszystkiego. Do momentu, w którym boska cząstka dotknęła jej duszy i sprawiła, że historia, niczym rzeka po ulewie, zmieniła bieg.
— Ty i Reina — mruknął nowym, nieco tajemniczym tonem. — Na pewno się polubicie.
~*~
Wybaczcie mi za tę długość, ale czasem mam tak, że jak już wpadnę w ciąg pisania, to nie moge przestać, bo wszystko wydaje się super ważne i trzeba upchnąć w tym samym rozdziale :<.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top