Rozdział 4

Ikazuchi zdążyła tylko zwinąć mapę i rozejrzeć się po sypialni, gdy do jej nozdrzy dotarł niesamowicie słodko duszący zapach. Dla śmiertelnika ta woń była najcudowniejszym afrodyzjakiem, ale dla istoty o wyostrzonych zmysłach istną torturą. Bogini odruchowo potarła nos, chociaż w mig pojęła, kto postanowił złożyć jej wizytę. Zatuszowała krzywy grymas i przywdziała na twarz jeden ze sztucznych uśmiechów. Nie miała za bardzo czasu na takie odwiedziny.

Przez wąskie, otwarte na oścież okno wleciał niewielki motyl. Jego kolorowe, pstrokate skrzydła poruszały się zaskakująco wolno, wręcz z gracją nietypową dla tego gatunku. W końcu nie był to cholerny owad, a kolejne bóstwo.

Znalazłszy się na środku pokoju, motyl emanował jaskrawym światłem, zatarł się jego kształt, w końcu rozrósł i zaczął przybierać formę dorosłego człowieka.

Choć Ikazuchi ze zniecierpliwienia skubała zębami dolną wargę, to nie dała niczego po sobie poznać i obserwowała przybysza. Stanęła przed nią jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie widział świat. Złotowłosa, filigranowa osóbka o mlecznej cerze i gładkiej skórze. Gdzie takie produkowano?! Kiedy cichutko westchnęła, przykładając wierzch dłoni do ust, Ikazuchi przeszły ciarki. Nigdy nie odważyła się chociażby przez chwilę pomarzyć, aby tak wyglądać. W porę się opamiętała; odchrząknęła i zagaiła:

— Co cię do mnie sprowadza, droga Kichi-san?

Kichi uformowała usta w drobny dzióbek, a kąciki poszybowały w górę. Mimo to patrzyła na Ikazuchi spod zmrużonych powiek.

— Och, Ika-chan, słyszałam o twojej wizycie na Panteonie! — odezwała się świergotliwym tonem, teatralnie składając ręce jak do modlitwy.

Ikazuchi momentalnie się zjeżyła, słysząc to durne zdrobnienie, ale w życiu nie postawiłaby się starszemu bóstwu. Pozwalała na podobne upokorzenia, żeby jakoś to wszystko przetrwać. Sprowokowana Kichijōten potrafiła w ułamku sekundy z uroczego motylka zmienić się w żmiję. I właśnie ktoś taki był patronem piękna... Na szczęście Ikazuchi nigdy jej nie podpadła i naprawdę wolała, żeby tak pozostało. Przełknęła ślinę i odpowiedziała:

— Tak, musiałam o czymś porozmawiać z Kagutsuchim-sama.

— O opętańcach?

Cholerne informacje rozchodziły się wśród bóstw szybciej niż światło! Kiwnęła jedynie głową.

— Biedactwo... — Kichi przyłożyła jedną dłoń do policzka młodszej, a drugą zaczęła gładzić jej włosy. — Wzięłaś na siebie taki ciężar!

Tak, do cholery, bo żadne bóstwo nie zamierzało się fatygować!

— Naprawdę mi cię szkoda. — Bladoróżowe usta Kichi niemal się nie otwierały. — Odpuść, póki jeszcze nie jest za późno. Coś czuję, że wpakujesz się w bagno. A nikt nie lubi bagna, prawda?

Ikazuchi również zmrużyła oczy i delikatnie, ale stanowczo wyplątała się z bladych rąk Kichi. Nie była pewna, czy rozmówczyni ją ostrzegała, czy jej groziła. Młoda bogini wiedziała, że od tej chwili musi działać jeszcze ostrożniej, nie chciała rozgniewać niewłaściwe osoby, a jednocześnie zamierzała zrobić wszystko, żeby wyjaśnić sprawę opętańców. 

W końcu to moja wina.

Zanim się odezwała, nabrała do płuc więcej powietrza i spojrzała Kichi prosto w oczy.

— Muszę to zrobić. Już za późno, żeby się wycofać. Dostałam od Kagutsuchiego-sama jasne wytyczne.

                Z tymi „jasnymi" nieco ją poniosło, ale Kichi nie musiała znać całej prawdy. Bogini piękna przeciągle westchnęła, a kiedy na jej twarz wrócił uroczy, spokojny wyraz, pojedynek dobiegł końca. Wzruszyła ramionami, po czym rzuciła:

                — Jak sobie chcesz. Później nie mów, że nie ostrzegałam.

                Nie zamierzam.

                Ikazuchi już nic na to nie odpowiedziała. Tylko uśmiechnęła się tajemniczo i nie ściągała maski pewności siebie aż do momentu, gdy niezapowiedziany gość opuścił jej skromne progi. Dopiero gdy została sama, odetchnęła tak głęboko, jakby przez kilka ostatnich minut tkwiła pod wodą i brakowało jej tlenu. Tak działały na nią inne bóstwa – od dziesięciu lat należała do ich rasy, a jednak nie potrafiła grać w tę samą grę. Czasem zasady były zbyt skomplikowane.

                Reina zrezygnowała z dalszej drogi przez Kraj Ziemi, a zamiast tego odbiła w dół i po wielogodzinnej wędrówce rankiem przekroczyła granicę Kraju Deszczu. Klimat szybko uległ zmianie – powietrze stało się wilgotne, ziemia była rozpulchniona i lepka, ale obfitowała w roślinność. Z nieba sączyła się kojąca mżawka, która powoli wypełniała majaczące w oddali jezioro. Reina dawno nie odwiedzała tego kraju, ale wszystko wskazywało na to, że po długoletnich niepokojach, a potem wojnie, przeżywał renesans. Nawet przygraniczne wioski tętniły życiem; ludzie byli zapracowani i nikt nie zwracał na nią uwagi. Nashi wciąż trzymał się na odległość i choć od samego początku ich „wspólnej" podróży nie odwracała się za siebie, to mogła go bez trudu wyczuć. Już nie użył na niej sztuczki z dzwoneczkiem i miała nadzieję, że tak pozostanie.

                Obserwując tubylców krzątających się po polu uprawnym, kilkukrotnie pociągnęła nosem. Nashi okrążał osadę, jakby unikał potencjalnego kontaktu z człowiekiem. Pachniał trochę dziwnie. Ledwie wyczuwalnie, ale jednak inaczej – serce biło mu mocniej, więc i szybciej pompowało krew. To sprawiało, że produkowany zapach już nie przywodził na myśl świeżo skoszonej trawy, a opadłe, jesienne liście.

                W Nashim było tyle sprzeczności... Podszedł do Reiny i nawet porozmawiali, a potem ruszył w ślad za nią i zdecydował się na unikanie ciekawskich spojrzeń. Co takiego planował? A może podobnie jak ona nie miał już żadnego planu? Snuł się po świecie w nadziei, że znajdzie jakiś cel.

                Pierdolony Hebichi. Gdybyś tylko mnie nie wykiwał...

                Odchrząknęła, by splunąć na ziemię. Jeden z rolników posłał jej wymowne spojrzenie, na co wzruszyła ramionami. W końcu dojrzała pojedynczą, drewnianą chatę stojącą może kilometr za wioską. Przypominała bardziej ruderę, która kiedyś może była szopą na narzędzia. Reinie coraz bardziej ciążyły powieki i pomyślała, że padnie trupem, jeśli wkrótce się gdzieś nie prześpi. Kurwa, przecież nocowała w o wiele gorszych miejscówkach, zdarzało się jej obudzić w śmierdzących pustostanach zajętych przez bezdomnych, więc drewniana buda nie stanowiła wyzwania. Druidka miała jedynie nadzieję, że nic nie będzie jej kapać na łeb lub co gorsza – nic się na nią nie zawali.

                Weszła do środka, nie zważając na to, czy ktoś ją widział. Nashiego też chwilowo miała gdzieś, bo nogi już uginały jej się w kolanach, a mięśnie pleców niemiłosiernie paliły. Ku jej zadowoleniu w środku nie było tak źle. Wprawdzie pomiędzy deskami widniały dziury wszelakiej wielkości, przez które huczał wiatr, ale pozbyto się potencjalnych narzędzi czy gratów, a na ziemi leżała jakaś stara, lekko zabrudzona plandeka. Reina skuliła się w kącie i przykryła plandeką aż po samą brodę. Bardzo szybko odpłynęła.

                Kiedy przed oczami stanęli jej czterej bracia, a nawet ojciec i matka, w mig zrozumiała, że to sen, którego się nie spodziewała. Tak długo udawało jej się odcinać od bolesnych wspomnień, aż przylazł ten pieprzony lis i coś w niej uruchomił.

                — Jestem pewien, że następnym razem zaatakują od wschodu. — Ojciec siedział przy stole w głównej izbie, a matka stała nad nim i zerkała mu przez ramię na mapę. — Podejdźcie tu. — Machnął ręką na dzieci.

                Reina oczywiście nie podeszła, bo to nie ją wołał. Tylko chłopcy mieli prawo brać udział w planowaniu. Ona siedziała przy palenisku i z kolanami podciągniętymi pod brodę wpatrywała się w ogień. Drgnęła, gdy niespodziewanie podbiegł do niej najmłodszy brat i położył jej dłoń na ramieniu.

                — Reinaaaaa! Juto ruszam sam, wiesz? — Podskoczył, okrążył siedzisko i spoczął obok niej. — Będę infli... ifli... intrował!

                — Infiltrował — poprawiła go, ale odwróciła się za siebie i posłała ojcu wymowne spojrzenie.

                Głupiec udał, że tego nie zauważył, więc odezwała się wzburzonym tonem:

                — Kawa-kun ma tylko siedem lat! Czy ty zwariowałeś?!

                Zapadła chwilowa cisza, kiedy to nawet matka patrzyła w przerażeniu na swoje pierworodne dziecko, ale Reina nie bała się stawić ojcu czoła. Ten przeciągle westchnął i w pokazie kompletnej impertynencji machnął lekceważąco ręką.

                — Głupia dziewucho. — Pokręcił głową do swoich myśli. — Muszę szybciej znaleźć ci męża.

                Obnażyła zęby i spięła wszystkie mięśnie, ignorując niepewne spojrzenie najmłodszego braciszka. Zerwała się z miejsca; czuła na sobie palący wzrok całej rodziny, ale nie mogła już tam przebywać. Miała ochotę chwycić ojca za gardło, mocno ścisnąć i potrząsać tak długo, aż oprzytomnieje. Zamiast tego wyszła z chaty, trzasnąwszy drzwiami. Ciskając pod nosem przekleństwami, pobiegła do swojego tajnego miejsca, czyli polany, którą przecinała płytka rzeka. Reina dalej się nie zapuszczała, bo tereny po drugiej stronie wody należały do wrogiego klanu. Usiadła więc na trawie przy samym brzegu i popatrzyła na lekko rozmazane odbicie księżyca w tafli.

Pieprzony ojciec i jego pieprzone pomysły!

                Gdyby tylko raz w życiu jej posłuchał... Dwa dni później przyszły straszne wieści, które wstrząsnęły całym klanem, a wrzask matki dźwięczał jej w uszach do momentu, gdy otworzyła powieki. Dyszała głośno i spazmatycznie, a kilka kolejnych sekund upłynęło na zrozumieniu, gdzie się znajdowała.

                Stara szopa w Kraju Deszczu.

                Westchnęła, ocierając pot z czoła. Potrzebowała zamrugać, żeby przyzwyczaić się do mlecznego światła wpadającego przez szczeliny. Aż podskoczyła na widok Nashiego siedzącego po drugiej stronie szopy. Wyglądał jak posąg – nieruchomy i dostojny, wpatrzony prosto w nią. Przełknęła ślinę.

                — Długo tak się na mnie gapisz? — burknęła, odsuwając plandekę. Trochę się od tego wszystkiego zgrzała.

                Nie odpowiedział, więc zapatrzona w swoje spocone dłonie zaczęła formować pytanie, które chodziło jej po głowie od samego początku ich... znajomości. Właściwie nie było to pytanie, a stwierdzenie. Po prostu potrzebowała, aby Nashi przytaknął. Uniosła głowę i rzuciła:

                — Jesteś bóstwem.

                Nashi przyglądał jej się jeszcze przez kilka sekund, ale najwyraźniej nie zamierzał odpowiadać, bo prychnął, podniósł się do pionu i ruszył w kierunku drzwi. Kiedy popchnął je pyskiem, do środka wlało się znacznie więcej światła, a z tak bliska Reina była w stanie zobaczyć coś, czego absolutnie się nie spodziewała.

                A właściwie nie zobaczyła tego, czego była całkowicie pewna. Jęknęła:

                — Zaraz, zaraz ty jesteś... — Wyrwała w przód, niemal się potknęła, ale wybiegła za kitsune na zewnątrz. Dodała półszeptem: — Samicą.

                Z wysoko uniesionymi brwiami przypatrywała się powiewającemu na wietrze, białemu ogonowi i całkowitej gładkości tuż pod nim. Nashi naprawdę nie miał jaj!

                — Poważnie? — warknęła od-teraz-samica, krzywiąc pysk. — Dopiero się skapnęłaś?

Reina wzruszyła ramionami, ale zalała ją dziwna niepewność, więc podrapała się po potylicy i głupkowato wyszczerzyła.

— Masz całkiem męski głos! — dodała na swoje usprawiedliwienie. — No skąd mogłam wiedzieć, co?

Kistune pokręciła łbem i przewróciła oczami, jakby miała już dość tej rozmowy. Mimo to znów się odezwała:

— A zapach nic ci nie mówił? Cholera, jesteś niemożliwa...

Druidka jakoś odruchowo zmarszczyła nos. Od zawsze lepiej znała się na roślinach, zwierzęta po prostu umiała wyczuć, ale nie rozróżniała ich feromonów. A tak w ogóle to po co się tłumaczyła?! I tak była już wystarczająco zmęczona snem, niespodziewanym odkryciem i samą myślą o tym, że do najbliższego, większego miasta czekał je kawał drogi. Na chwilę obecną miała dość dziczy, chciała wyjść do ludzi i napić się czegoś mocniejszego. Zmieniła temat:

— Zamierzam odwiedzić stolicę. Chcesz iść ze mną... w tej postaci? — Wykonała palcem wskazującym okrąg wokół kitsune.

Lisica na ułamek sekundy zesztywniała, co nie umknęło uwadze Reiny. Zaraz jednak odchrząknęła i obnażyła kły.

— Poczekam poza miastem — syknęła.

Reina już miała coś powiedzieć, ale Nashi odwróciła wzrok i ostentacyjnie ją wyminęła. Pierwsza ruszyła w kierunku miasta, a druidka zaczęła się zastanawiać, czy to wszystko był aby dobry pomysł.

Do Kraju Przypraw Ikazuchi doleciała jeszcze przed południem, pokonawszy całą trasę w zaledwie kilka godzin. Lot miała cudowny; ledwo odczuwała smagający ją po piórach wiatr, ale za to z przyjemnością wsłuchiwała się w miarowe huki, które wydawały jej uderzające skrzydła. Musiała lecieć na tyle wysoko, aby mieć pewność, że nie wzbudzi sensacji w miasteczkach, nad którymi szybowała.

Już u celu poczuła znaczną zmianę w temperaturze – było pewnie ze czterdzieści stopni, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało. Odnalazła przybrzeżną jaskinię, w której się schroniła; na szczęście ta część wyspy i plaża nie były oblegane, więc nie została zauważona. W środku Ikazuchi pozbyła się boskiej formy, która opadła na skalne podłoże w postaci srebrzystego popiołu. Wewnątrz jaskini było wystarczająco ciemno, aby jakieś ciekawskie, zagubione oczy niczego nie dostrzegły. Bogini pobudziła energię, zmuszając ją do spiralnego tańca wokół swojego ciała. Skondensowana do małych ilości shizen wytworzyła na ciele kobiety zwiewne, jasne ubranie – sandały, bawełnianą spódnicę sięgającą kostek, cienką koszulę i dupattę*, co by Ikazuchi mogła nią zakryć dekolt, ramiona oraz włosy.

Bogini ubrana w tradycyjny, zwiewny strój powoli wyszła z jaskini i upewniwszy się, że na sto procent nikt jej nie widział, zeszła z plaży, by udać się w stronę nadmorskiego miasteczka. Wiedziona zapachem węgla błyskawicznie odszukała stację kolejową, sprawdziła rozkład jazdy i kiedy w końcu nadjechał właściwy pociąg, weszła do środka. Błyskawicznie uderzyły w nią barwne zapachy takie jak pot czy mieszanka perfum. Koleją podróżowało mnóstwo ludzi – zapewne jechali na targ do stolicy – i choć stękali z duchoty lub ocierali mokre czoła, Ikazuchi przypatrywała im się z zaciekawieniem. Wagony nie miały przedziałów, toteż z każdej strony oblepiali ją tubylcy. Chętnie zerkała na gazetę, którą czytał jegomość po prawej. W tle słyszała dokazujące dzieci i chyba matkę próbującą je uciszyć, a przed sobą miała starsze małżeństwo trzymające na kolanach po dwie klatki z kurczakami. Nikogo nie interesowała kolejna pasażerka, nawet jeśli bezwstydnie wszystkich obserwowała. Aż uśmiechnęła się pod nosem, słysząc jakiegoś grajka z przodu i jego ociekający fałszem głos. Ktoś krzyknął, aby muzykant się uciszył, ale gagatek nic sobie z tego nie robił i w najlepsze śpiewał:

Strzeż się, strzeż się

córy leśnych dróg,

co ból jej w sercu tkwi...

Ikazuchi odruchowo zadarła głowę. Miała wrażenie, że gdzieś już słyszała tę dość smutną, melancholijną pieśń. Słuchała dalej i sama też zaczęła nucić:

Strzeż się tych słów,

co tną mocniej niż stal.

Powiadam ci, biada już nam...*

Może to matka śpiewała jej przed laty, gdy wraz z siostrą wskakiwały na łóżko i czekały na właściwe utulenie? Wszystko wydarzyło się tak dawno temu... A na samą myśl, że miała przed sobą całą wieczność, Ikazuchi sztywniała. W końcu ktoś skutecznie uciszył grajka, bo rozległ się trzask, a chłopak jęknął. Dalszą podróż spędziła na wpatrywaniu się w okno i podziwianiu bujnej roślinności wyzierającej z lasu monsunowego.

Na tym powinnam się skupić. Na misji.

Czekał z pochylonymi plecami i choć nieustannie docierały do niego cudze kroki, to mijały sekundy, a wróg się nie zbliżał. Sora postanowił bardziej ostentacyjnie dać o sobie znać – uwolnił jeszcze więcej chakry, która buchnęła niczym płomień i rozświetliła cały korytarz. Dopiero to przyniosło zamierzony skutek. Nieznajomy zaczął się zbliżać, a gdy był już na tyle blisko, że Sora słyszał jego oddech, przybysz pokazał własną energię.

I ku zaskoczeniu Sory była identyczna jak jego.

Czyżby...?

Rozdziawił usta na widok osoby stojącej po drugiej stronie przejścia. Na chwilę kompletnie go zamurowało, bo nie spodziewał się takiego spotkania.

— Naruto! — krzyknął wesoło, a zaraz zerwał się do biegu.

Stary przyjaciel również ruszył w jego kierunku, a kiedy spotkali się w połowie, mocno się uściskali.

— Sora, co ty tu robisz? Myślałem, że jesteś... — Oczy Naruto powędrowały na wypchaną książkami torbę.

Sora ostrożnie cofnął się o krok, odruchowo zakrywając rękoma przewieszony przez ramię pakunek.

— Ja tylko... No... Szukałem czegoś — mruknął, uciekając spojrzeniem w bok. — Może wyjdziemy i porozmawiamy na zewnątrz? Trochę męczą mnie płuca. — I kaszlnął na potwierdzenie swych słów.

Było już późne popołudnie, ale słońce jeszcze nie skryło się za horyzontem. Sora nie chciał podejmować poprzedniego tematu, otrzepał ubranie, udając, że tak strasznie się pobrudził i z głupawym uśmiechem rzucił:

— No to co tam u ciebie?

Naruto podejrzliwie zmrużył oczy, chyba nie dał się zwieść. Z rękoma splecionymi na piersi wbił wzrok w brunatną torbę.

— Jesteś złodziejem? — spytał bez ogródek.

Sora liczył, że nie usłyszy podobnych słów zwłaszcza od kage kraju, który właśnie okradał. Nie no, zaraz, przecież te książki leżały sobie nietknięte, a starożytni kapłani już dawno porzucili zbiory. Potem rozkradli je prawdziwi rabusie, Sora tylko wziął sobie kilka sztuk, bo bardzo tego potrzebował. Zamierzał oddać. Naprawdę.

— Wziąłem jedną czy dwie, ale tam i tak już nic nie zostało — jęknął. — Może byś przymknął oko z uwagi na dawne czasy, co? Przyjacielu? — Uniósł w nadziei brwi. — No weź, nie bądź taki. — Szturchnął rozmówcę w ramię. — Są mi bardzo potrzebne do kontroli chakry demona.

Chyba dopiero to sprawiło, że Naruto drgnął, a gniewny grymas zszedł mu z twarzy. Uzumaki rozluźnił ręce, po czym powiedział:

— Kurde, Sora, trzeba było tak od razu!

Wciąż jesteś naiwnym dzieciakiem?

— Jeju, tak ci dziękuję! Już poczyniłem pewne postępy, ale nadal długa droga do sukcesu! — Sora podskoczył niczym uradowane dziecko i wykrzywił usta w chytrym uśmieszku. Spodziewał się, że jednak pójdzie nieco ciężej.

— Ile myśmy się nie widzieli? Chyba z jedenaście lat, dattebayo!

— Ano. Może opijemy spotkanie? W końcu zostałeś hokage, a ja nie miałem okazji ci pogratulować.

— To zapraszam do Konohy. — Naruto machnął na niego ręką i wyszczerzył śnieżnobiałe zęby.

Sora nigdy nie odmawiał darmowego napitku. Ruszył za przyjacielem.

Gdy Ikazuchi wysiadła na końcowej stacji, zalała ją kakofonia składająca się z rozmów i krzyków, muzyki, stękających zwierząt. Bogini ruszyła za tłumem kierującym się w stronę największej dumy Kraju Przypraw — Wielkiego Targu. Utknęła po środku ludzkiej rzeki – mogła tylko zadrzeć głowę, by podziwiać nieskazitelne niebo czy palmy rosnące po obydwu stronach kamiennej drogi. Maszerowała bez umęczenia z uśmiechem na ustach, a jaskółki przelatywały jej nad głową. Znalazła się w istnej krainie mlekiem i miodem płynącej. Jeszcze nigdy nie odwiedziła Wielkiego Targu i aż cała się gotowała, żeby nadrobić zaległości. Gdy wraz z ludźmi wdrapała się po schodach z piaskowego kruszcu, tłum rozlał się na głównym placu i trochę przerzedził. Dopiero wtedy jej oczom ukazały się wszystkie rozmaitości oferowane przez Shangrirę. Ikazuchi nawet nie ukrywała, jak wiele frajdy sprawiało jej obserwowanie sprzedawców oraz ich towarów. Nie mogła oderwać wzroku od metrowych piramid usypanych z wielobarwnych przypraw. Pociągnęła nosem i aż zapiekło ją w nozdrzach. Mimo to przechadzała się od straganu do straganu, a szeroko otwartymi oczami w pełnym zachwycie taksowała egzotyczne owoce. Nawet nie znała ich nazw!

— Co to? — Wskazała na coś, co przypominało pomarszczone, zielone jabłko.

Sprzedawca do niej doskoczył i zacmokał z uznaniem.

— Ach, to? To amrud*! Może i wygląda jak uda mojej teściowej, ale w środku jest różowiutki i słodziutki! — Zaśmiał się perliście, ułożył usta w najbardziej zachęcający uśmiech i czekał na odpowiedź.

Ikazuchi doceniała reklamę, ale chciała dowiedzieć się więcej. Ruszyła wzdłuż głównej alejki, pożerając zachłannym spojrzeniem zwiewne stroje, trzepoczące skrzydłami papugi, poruszane przez wiatr koraliki i różnorakie, kolorowe przysmaki. Nawet skubnęła jedno winogrono, które niepostrzeżenie wypadło z misy. Na dłużej zatrzymała się wśród zbiegowiska obserwującego tancerkę – młoda, gibka dziewczyna tańczyła boso na szerokim dywanie. Wykonywała trudne figury ku uciesze ludzi, a w dłoniach trzymała połyskujące w słońcu czakramy. Przygrywał jej na tamburze siedzący w cieniu, wąsaty mężczyzna.

Ikazuchi mogłaby obserwować pokaz i do rana, a zapewne nawet wtedy nie czułaby się nasycona, ale coś niespodziewanie zakłuło ją w sercu. Lodowy, niezwykle cienki promień przeszył ją na wskroś, przez co momentalnie spojrzała przez ramię, skanując wszechobecny tłum.

Gdzie jesteś?!

Przeskakiwała spojrzeniem z kobiety na mężczyznę, potem na jakieś dzieci, osiołek, znów mężczyzna. Nie, nie, nie, tylko nie w takim miejscu! Zmarszczyła czoło, spróbowała wydostać się na mniej zaludnioną przestrzeń, ale podchodziło coraz więcej gapiów. Coś brzdęknęło, zaraz chlupnęło i w jej nozdrza uderzył zapach świeżej, ciepłej krwi. Błyskawicznie odwróciła się do tancerki, która zassała powietrze z głośnym świstem, a zaraz zaniosła się szlochem. Tłum przemienił się w kłębowisko chaosu – ludzie krzyczeli i biegali na oślep, ktoś chyba staranował błąkającego się w poszukiwaniu jedzenia kota.

— Przestańcie! — warknęła Ikazuchi, rozpychając się ramionami. Drążyła sobie drogę z powrotem w kierunku dywanu. Bardzo nie chciała tego robić, ale przelała shizen do rąk, by sprawniej utorować przejście.

Tancerka upadła na pośladki, w oczach miała bezgraniczne przerażenie, grymas ten zastygł jej również na ustach. Ikazuchi przeskanowała ciało dziewczyny i w końcu zobaczyła cienką strużkę krwi spływającą wzdłuż wnętrza dłoni. Więcej znalazło się na przedramieniu mężczyzny. To on, ze źrenicami ukrytymi w gałce ocznej, charczał niezrozumiałe słowa, trzymał się za głowę i tarzał po ziemi. Bogini skoczyła w jego kierunku, uznawszy, że tancerka jednak sobie poradzi. Opętaniec pewnie wyrwał jej z rąk czakram i sam się przy tym zranił. W jednym ze zrywów agresji zamachnął się zakrwawioną pięścią, ale niczego nie trafił. Ikazuchi, wiedząc, że ma znaczną przewagę, uspokoiła oddech i przy maksymalnym skupieniu chwyciła opętańca za kark. Nie chciała przyglądać się jego twarzy, ale trudno było nie zauważyć pulsujących żyłek wokół oczu, połamanych zębów i spienionej śliny.

Kolejny niewinny...

Przełknęła ślinę, wyciszyła myśli, a nabrawszy do płuc duży haust powietrza, połączyła się z pomarańczową, nieco jaskrawą shizen opętańca. Już nie walczył, kiedy ją z niego wysysała, a po wszystkim padł na ziemię. Ikazuchi głośno westchnęła. Dopiero po kilku sekundach, kiedy głosy skołowanych ludzi znacznie się oddaliły i rozproszyły, zdała sobie sprawę, że tancerka wciąż tkwiła na dywanie niczym zamrożona w czasie. Jej wzrok zawisł wpatrzony gdzieś ponad ramieniem Ikazuchi. Bogini bardzo powoli zerknęła za siebie, a gdy natrafiła na parę jarzących się żółtym blaskiem, wężowych ślepi, zadrżała. Potężna fala shizen wyrwała jej z płuc całe powietrze i choć młoda bogini starała się ze wszystkich sił nie dać po sobie poznać, jakie wrażenie zrobił na niej nieznajomy, lekko otworzyła usta i zatrzepotała rzęsami. Powoli, z wymuszoną gracją podniosła się do pionu. W porę domyśliła się, kto przed nią stał, więc kurtuazyjnie skłoniła głowę.

— W końcu mam przyjemność cię poznać, drogi bracie.

~*~

1.       *Dupatta – rodzaj długiego, kobiecego szala

2.       *Słowa piosenki śpiewane do melodii z utworu „Warbringers: Jaina"

3.       *Amrud – owoc, indyjska odmiana gujawy

A na koniec chciałabym pochwalić się zajebistymi skarpektami, które przyjaciółka przywiozła mi kilka dni temu z Meksyku xD.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top