Rozdział 2

Reina z każdym kolejnym krokiem drżała coraz mocniej. Słońce schowało się za horyzontem zaledwie dwie godziny wcześniej i choć chciała pokonać jak najdłuższą trasę nocą, zaczęła rozważać podróż za dnia. Zdawała sobie sprawę, że pustynia – w pełnym słońcu – mogła ją zabić równie szybko i skutecznie co minusowe temperatury. I co począć? Reina miała wrażenie, że przenikliwy chłód szczypał ją w każdy fragment odkrytej skóry. Była też spragniona, ale woda chyba już dawno wyparowała z organizmu i druidka przestała się też łudzić, że cokolwiek zostało w skórzanej manierce. Mimo to odkorkowała ją i przyjęła na język kilka ostatnich kropli.

Yare yare.

Kraj Ziemi w znacznej części był nieprzyjazną dla człowieka, wyschniętą na wiór, śmiercionośną skorupą – pozostałością po czasach, kiedy to kilkaset lat temu obszary te porastały bujne knieje obfitujące w zwierzynę. Potem przyszła wielka susza, która spustoszyła ponad osiemdziesiąt procent kraju. Tak przynajmniej opowiadał Hebichi podczas lekcji historii, bo Reina oczywiście nie żyła aż tak długo.

Dzięki Bogom!

Jeszcze tego by brakowało... Nawet nie chciała sobie wyobrażać, że musiałaby tułać się bez celu po tym padole przez kilka wieków! Poznała Kraj Ziemi wystarczająco, aby wiedzieć, że roślinność skupiała się tylko wokół większych wiosek, a strefy niezamieszkane pozostawały w całości obrabowane z pożywienia i wody pitnej. Reina zachowała jeszcze trochę suszonego mięsa, które kupiła w Kraju Warzyw, ale nie miała pojęcia, jak ugasić pragnienie. Parsknęła sztucznym śmiechem na myśl o deszczu. Żeby już nie myśleć o wyschniętym, chropowatym gardle, wbiła wzrok w ziemię i zaczęła kopać jeden i ten sam kamień. Musiał być naprawdę stary i przejść proces erozji, bo w pewnym momencie rozpadł się na wiele mniejszych kawałków. Reina westchnęła. Szła właśnie płytkim kanionem mogącym być pozostałością po jakiejś niewielkiej rzece i nie była sama. Na ziemi falowały mroczne cienie ptaków o smukłych szyjach i długich skrzydłach. Sępy czaiły się na nią niemal od samego początku wędrówki przez Kraj Ziemi i chyba nie zamierzały odpuścić. Przeklęte ptaszyska miały zdecydowanie więcej samozaparcia, bo Reina ledwo powłóczyła nogami. Na usta cisnęły jej się same bluzgi i wykrzyczałaby je, ale nie chciała w ten sposób marnować energii. I tak korzystała już z samych oparów.

Do dupy z tym wszystkim!

Oparła się o skalną ścianę. Skryta pod niewielką półką zadarła głowę, a sępy przysiadły jej tuż nad głową i spoglądały to na siebie nawzajem, to na nią. Nawet zazdrościła im tej wytrwałości. Energicznie pocierając ramiona, pomyślała, że znów podjęła głupią decyzję. Jasne, nie była mistrzynią logistyki, ale jak mogła się tak przeliczyć z ilością wody? Może jednak się starzała, a ospały umysł przestawał trzeźwo kalkulować? Momentalnie zwiesiła ramiona, jakby dopiero teraz poczuła faktyczny ciężar przygniatających ją lat. W porównaniu do zwykłych ludzi była stara i nie rozumiała współczesnego świata, który pędził tak szybko, że ona już dawno wypadła z obiegu.

A jednak, niczym ostatni relikt dawnych czasów, trzymała się kurczowo tego, co kiedyś jej obiecano i wydrze z wnętrza Hebichiego boską cząstkę, choćby miała znosić jego wężową mordę przez następne milenium.

Błyskawicznie się wyprostowała i skupiła ostatki energii jedynie na zmyśle słuchu. Zignorowała wesoło skrzeczące nad nią sępy i przymykając powieki, odszukała ten jeden element – tak bardzo niepasujący do otoczenia dźwięk malutkiego, metalowego dzwoneczka.

I znów! Znów zadzwonił, jakby był jedynie wytworem wyobraźni, a nie prawdziwą bronią mogącą uwięzić w genjutsu. Reina odkleiła się od ściany i ruszyła. Starała się iść nieco szybciej niż do tej pory i chociaż było jej już słabo z odwodnienia, a świat zaczynał wirować jak śmigła tych takich śmiesznych, latających po niebie maszyn, to parła do przodu. Zdawała sobie sprawę, że jeśli za bardzo się zbliży, to znów wpadnie w lepką sieć iluzji, ale już chyba miała to w dupie. Jeśli tak się stanie, na jakiś czas zapomni o wyschniętym na wiór gardle, dudniącym bólu w skroniach i poobcieranych stopach. Jedyne, czego nie chciała zobaczyć, to gęby ojca i poprzysięgła, że jeśli tak się stanie, to wydłubie sobie oczy.

Głucho sapnęła. Każdy niemiarowy krok sprawiał, że piasek kurzył się wokół jej stóp, a drobinki dostawały się do ran na obdartych piętach. Mimo pulsacyjnego szczypania nie zważała na nic innego jak odzywający się co kilka sekund i coraz to głośniejszy dzwonek. Może kitsune wabił ją i czekał tuż za następnym zakrętem? Nie miała pojęcia, czemu to robił i szczerze? – zupełnie jej to nie obchodziło.

W końcu dotarła do wylotu z kanionu, nawet przyspieszyła, by szybciej wyglądnąć zza rogu. Jak wielkie było jej zaskoczenie, gdy oczom ukazała się otwarta przestrzeń niemal w całości obdarta z zieleni. Tylko wszędzie te skały, wiór, piach, skały, kamienie i...

Zaraz, zaraz.

Reina zwęziła oczy, wytężyła wzrok i obserwowała. A cóż to takiego widniało na horyzoncie? Jakiś ciemny, spory punkt, który z pewnością nie mógł być kolejną skałą. Czyżby w oddali, może ze dwa kilometry przed nią, majaczyła niewielka oaza? Może to jakaś iluzja, ale druidka nie miała już nic do stracenia. Poza tym to właśnie stamtąd nieustannie dochodził coraz głośniejszy dźwięk dzwoneczka. Odepchnęła się od ostatniej skalnej ściany w kanionie, co nadało jej chwilowego większego pędu, i parła w stronę ciemniejszego punktu. Sępy nadal jej nie odstępowały, nawet zażartowała w myślach, że pilnują, aby nie zrobiła sobie krzywdy, chociaż zapewne tylko na to czekały.

Prowadził ją dzwonek i na tym starała się skupić. Nogi poruszały się mechanicznie, jakby wcale jej nie słuchały, a po prostu z przyzwyczajenia parły do przodu. Utkwiła wzrok w jednym punkcie i nie odwracała się do sępów, ani nawet nie zerkała na majaczące wokół stóp cienie. Czasem wydawało jej się, że oaza umykała w dal, że Reina wcale nie zmniejszała odległości. Kilkukrotnie przetarła szczypiące oczy, może trochę nie dowierzała, a może chciała się pobudzić. W końcu po tych wszystkich pokonanych kilometrach, po oglądaniu w kółko i w kółko tego samego kurwidołka, dotarła do niewielkiej, soczystej oazy. Po ramionach przeszedł przyjemny dreszcz, kiedy otarły się o nie liście wysokiego krzewu. Druidka zachwycała się każdym elementem przy akompaniamencie głośnego wzdychania. Radowały ją nawet cienkie pnie niewyrośniętych drzewek, studzący podmuch wiatru pozbawionego pyłu z pustyni i pluskanie.

Pluskanie?

Przedarła się przez krzewy sięgające do pasa i w końcu dotarła na polanę ze stawem. Bez namysłu wyrwała w jego stronę; padła przed nim na kolana i zanurzyła głowę, szyję, a nawet ramiona. Piła łapczywie, połykała bez opamiętania, niemal się zakrztusiła. Ugasiwszy pierwsze pragnienie, wynurzyła się, otarła twarz rękawem i z uśmiechem spełnienia rozejrzała się po oazie. Zadrżała, po drugiej stronie stawu dostrzegając lisa. W odróżnieniu od niej pił bardzo powoli, jakby delektował się każdym łykiem. Na jego smukłej szyi widniało kilka kropel, które nadawały sierści srebrzystego połysku.

Piękny...

Nieco skulona, z pochylonymi plecami i na czworaka, Reina podpełzła bliżej. Zatrzymywała się co kilka pokonanych centymetrów, żeby nie spłoszyć kitsune lub co gorsza – żeby nie zechciał na niej użyć genjutsu.

A no właśnie! To może zadziałać.

Pobudziła w sobie troszkę shizen, aby tylko starczyło na wykonanie sprytnego planu zapobiegawczego i przy okazji nie sprowokować lisa. Wznowiła powolne przemieszczanie się, na co zwierzę w końcu zwróciło uwagę. Gdy wymienili spojrzenia, w jego lazurowych oczach dostrzegła błysk – wzdrygnęła się pod wpływem odczucia, jakoby przenikała ją naostrzona brzytwa. Tyle wystarczyło, by Reina zrozumiała, że przekroczyła linię, a kitsune skończyła się cierpliwość. Machnął ogonem.

Na ułamek sekundy w jego czujnych ślepiach dostrzegła przebłysk niedowierzania. Na pewno głowił się, dlaczego genjutsu nie zadziałało. Reina tylko uśmiechnęła się pod nosem i momentalnie zerwała na równe nogi. Lis też ruszył z miejsca; płynnym ruchem odwrócił ciało i pognał w kierunku zarośli. Przeskakując nad pomniejszymi drzewkami, Reina się potknęła i tylko dzięki odepchnięciu się rękoma od podłoża nie zanurkowała twarzą w krzaki.

Na otwartej, spowitej żwirem i piachem przestrzeni rozwinęła maksymalną prędkość, na jaką pozwoliła shizen, a i tak nie mogła dogonić pędzącego kitsune. Już po przebiegnięciu kilometra przegonił ją na tyle, że na horyzoncie majaczyła biała, rozmazana sylwetka oświetlana przez księżyc. To nie miało sensu. Reina zwolniła, aż w końcu całkowicie się zatrzymała i oparłszy się na kolanach, wzięła kilka głębokich wdechów.

Czym on, do kurwy nędzy, jest?!

Otarła pot z taką wściekłością, że gdy zamachnęła się ręką, krople wystrzeliły w powietrze. Przynajmniej mogła pozbyć się zatyczek, bo na takiej odległości nie złapie jej już w iluzję. Wydłubała z uszu gęsty mech, który sprytnie wytworzyła za pomocą shizen, jeszcze będąc przy stawie. Zgadła – kontrą na tego kitsune i jego broń było pozbawienie się słuchu. Przyczepiony do ogona metalowy dzwoneczek zapewne generował fale dźwiękowe i tony, które otumaniały. Poradziła sobie z jedną rzeczą, ale jak miała go dogonić?! Ewidentnie się z nią bawił, pozwalał, by go śledziła, a teraz nawet jej pomógł! Był jednak znacznie szybszy, a jeśli Reina chciała się do niego zbliżyć, to... musiała uzyskać jego zgodę.

Albo go przechytrzyć.

Uśmiechnęła się do własnych myśli i zanim ruszyła w dalszą drogę, wróciła do oazy, aby napełnić manierkę. Potem mimowolnie podążyła tropem kitsune, ale w głębi duszy czuła, że nie uciekł zbyt daleko. Może nawet założyłaby się o kilkanaście tysięcy ryō, że czaił się gdzieś, ukryty za większym głazem, i ją obserwował. Ta wizja przyprawiała o przyjemne ciarki ekscytacji.

Ikazuchi ślęczała nad mapą i zaznaczała kolejne miejsca, w których natrafiła na ślad opętańców. Rozparła się wygodniej na porządnym, dębowym krześle i potarła czoło, głośno wzdychając. Po przeciwległej stronie na wielkim łożu z baldachimem leżał Sora, zaczytany w jednym z tomiszczy, które przytachał ze sobą z poprzedniej wyprawy. Nieustannie badał demoniczną chakrę, a nowe informacje próbował pozyskiwać ze starych ksiąg zalegających w opuszczonych świątyniach Ōtsutsuki i chyba nawet wpadł na jakiś trop. Kiedyś oznajmił, że zamierza całkowicie okiełznać energię Kyūbiego – od tamtej pory skrupulatnie zmierzał do celu.

Wszystko wskazywało też na to, że zadomowił się u niej na dobre. Pewnego razu chciała go delikatnie zapytać, kiedy postanowi znaleźć własny kąt, ale sam z siebie rzucił: „Tu, przy tobie, w końcu czuję się jak w domu". Nie miała serca go wyrzucić. Nie chwaliła się jednak swoimi bliskimi relacjami z człowiekiem innym bóstwom i choć teoretycznie to nie była ich sprawa, praktycznie Ikazuchi – jako najmłodsze bóstwo – musiała się słuchać i nie wychylać.

Jeszcze raz przyjrzała się każdemu zaznaczonemu punktowi na mapie. Szukała jakiejś wskazówki, może wzorca. Czerwone kropki były rozsiane bez ładu i składu i niestety niczego nie tworzyły. Marszcząc czoło, chciała na siłę coś ujrzeć, jakby dodatkowe zmrużenie oczu miało pomóc w odnalezieniu zapisanego niewidzialnym atramentem szyfru. Co dalej? Planowała przedstawić Kagutsuchiemu-sama konkrety i dowody, a zamiast tego dysponowała jedynie podejrzeniami, że „coś było nie tak". Powinna mu po prostu pokazać mapę i – jej zdaniem – nienaturalną ilość opętanych osób? To bez sensu... A jeśli ją wyśmieje i odeśle z kwitkiem?

— Nie przejmuj się — usłyszała i podniosła wzrok znad mapy.

Sora najwyraźniej dostrzegł pełen zadumy grymas na jej twarzy i słusznie odczytał niepewność. Posłała mu zdawkowy uśmiech.

— Chcę to rozgryźć, ale nie widzę wzorca. Może on nie istnieje? — mruknęła bardziej do siebie niż do niego. — Ludzie wybuchają bez żadnego zapalnika, shizen po prostu ich dopada i bum! — Zacisnęła pięści, by zaraz je rozprostować i wystrzelić palce w powietrze, co miało imitować wybuchającą bombę. — Czy kontakt z shizen jest zaraźliwy? Może energia jest jak wirus... Cholera, ale wtedy mielibyśmy istną pandemię, a to wciąż pojedyncze przypadki! — Pokręciła głową i wróciła do skanowania mapy. — Co sprawia, że pojawiają się kolejni?

Była pewna, że po incydencie z czasu Czwartej Wielkiej Wojny oczyściła już świat z wszelkiej nadprogramowej energii, a jednak ta jakimś cudem wciąż napływała i pochłaniała nowe ofiary. Ludzie byli niewinni, nie kontrolowali tego, pożerał ich gniew, furia, panika oraz wiele więcej emocji. Ikazuchi nie chciała już czuć się taka bezużyteczna! Nieważne, jak wiele żyć uratowała, wciąż pojawiały się kolejne bezbronne jednostki.

— Pogadaj z nim — rzucił niespodziewanie Sora. — Ze swoim szefem.

— Wiem, wiem.

Rozległo się skrzypnięcie łóżka, ale Ikazuchi nawet nie podniosła głowy, żeby spojrzeć na partnera. Ledwo zarejestrowała dudnienie jego kroków i ciepło za plecami. Zadrżała dopiero, gdy złożył na jej obojczyku ciepły pocałunek. Mimo tej pieszczoty i zaraz dużych dłoni wykonujących masaż, nie potrafiła w pełni cieszyć się cielesną przyjemnością. Wciąż zaprzątała sobie myśli opętańcami, shizen i rozmową z boskim przywódcą Panteonu.

— Co mam mu powiedzieć? — mruknęła pod nosem, przystawiając rękę do ust. Usilnie wbijała wzrok w jakiś punkt na ścianie, jakby chciała tam znaleźć odpowiedzi.

Sora nie przestawał jej masować i była mu wdzięczna, że wspierał ją w chwilach zadumy. Seks faktycznie nie raz okazał się zbawienną odskocznią od problemów nieśmiertelności i chyba tylko dzięki niemu nie rozpadła się z żalu na milion kawałków. Teraz jednak miała tuż przed nosem nowy cel, któremu zamierzała się poświęcić.

Poderwała się do pionu tuż po tym, kiedy chropowata, demoniczna prawa dłoń Sory zjechała po klatce piersiowej bogini, wsunęła się pod połacie cienkiego szlafroka i palcami mocno ścisnęła sutek. Ikazuchi bez zbędnej subtelności wyplątała się z oblepiających ją łap i z dumnym uśmiechem na ustach położyła sobie dłonie na biodrach.

— Po prostu powiem mu prawdę — odpowiedziała sobie na zadane wcześniej pytanie. — Nigdy go nie okłamałam i dobrze o tym wie. Przedstawię wszystkie logiczne argumenty i na pewno mnie poprze! A jeśli nie — na chwilę pochyliła głowę, by ponownie wymyślić odpowiedź — to coś zaplanuję na miejscu. Może poproszę o pomoc inne bóstwa. To brzmi sensownie, prawda?

Nawet nie czekała, aż Sora się odezwie, zaczęła przechadzać się po sypialni. Najwyraźniej domyślił się, że i tak go nie słuchała, więc nawet nie otwierał buzi, po prostu westchnął i uśmiechnął się w kąciku ust.

— Od czego powinnam zacząć? Od liczby opętańców? — Stukała palcem wskazującym w środek drugiej dłoni, jakby dokonywała obliczeń. — Albo...

Poczuła, że mocno chwycił ją za ramiona i zanim cokolwiek powiedział, zacisnął palce. To sprawiło, że się uspokoiła, spojrzała mu prosto w oczy i dostrzegła wesołe iskierki, od których zrobiło jej się ciepło na sercu.

— Cokolwiek wymyślisz, jestem pewien, że przekonasz go do swoich racji — rzucił z nonszalanckim grymasem na twarzy.

Nabrała spory haust powietrza do płuc, by zaraz całość powoli wypuścić. Tych kilka słów wystarczyło, aby zyskała dodatkową pewność siebie. W podzięce złożyła na ustach Sory głęboki pocałunek, który był też obietnicą czegoś większego. Teraz jednak nie miała czasu na przyjemności. Musiała działać.

Odwróciła się na pięcie i skierowała wzrok na pusty środek pokoju stanowiący idealne miejsce, by otworzyć portal. Przymknęła powieki, wyciszyła myśli. Aż zakłuło ją w żołądku, bo na ułamek sekundy przed oczami błysnęło wspomnienie szerokiego uśmiechu, które skrupulatnie trzymała od siebie z daleka przez te wszystkie lata. Odruchowo pokręciła głową – jak zawsze, gdy jakimś cudem przedzierały się do niej dawne sentymenty. Tym razem już z zupełnie oczyszczonym umysłem skupiła shizen w dłoni i pozwoliła, by ta rosła i rosła, aż dotarła do lędźwi i rozgrzała całe ciało boskim światłem.

Ikazuchi odruchowo syknęła z bólu, gdy energia Panteonu zaczęła ją dosłownie pożerać. Począwszy od samych czubków palców, a kończąc na stopach, skóra, mięśnie i kości obróciły się w proch. Boski wymiar nie pozwolił, by bogini weszła doń w ludzkim ciele.

Wkroczyła w światłość, a po drugiej stronie portalu odnalazła się w swojej prawdziwej postaci.

Słońce leniwie wyłoniło się zza majaczącej w oddali skały, ale zaraz w ekspresowym tempie zaczęło mościć się coraz wyżej na niebie. Reina wiedziała, że wkrótce dalsza wędrówka stanie się nie do zniesienia i albo druidka znajdzie miejsce na odpoczynek i przeczeka do nocy, albo nabawi się udaru, czy nawet zdechnie z przegrzania.

Yare yare, nie nadaję się do takich temperatur.

Jakoś odruchowo uśmiechnęła się na wspomnienie ojczyzny i umiarkowanego klimatu. Nie musiała martwić się o takie pierdoły jak brak wody, bo liczne rzeki zapewniały dostatek, a lasy obfitowały w zwierzynę. Ile by dała, żeby znów poczuć zapach świeżo skoszonej trawy, którą potem suszono dla koni na zimę.

Amplitudy temperatur Kraju Ziemi niesamowicie ją wkurwiały! Reina mogłaby zadać sobie pytanie, po co lazła tym niesamowitym skrótem, ale to byłaby odpowiedź sama w sobie. Kobieta zerknęła kątem oka w prawo i choć z pozoru nie było tam niczego nowego, to w rzeczywistości stamtąd dobiegał cichutki odgłos dzwonka. Jej wyostrzone zmysły jak zwykle działały na najwyższych obrotach. Nawet teraz – zmęczoną i głodną – prowadziły doskonały słuch oraz węch. Wzroku chwilowo nie wliczała do tego składu, bo promienie słoneczne zmuszały ją do mrużenia szczypiących powiek.

Ciągle się mnie trzyma.

Tak, mogłaby wykorzystać nietypowe zainteresowanie lisa i przetestować, jak daleko się posunie. Czy zaskoczy go, jeśli niespodziewanie opadnie z sił... Może z odwodnienia? Na ustach wykwitł jej chytry uśmieszek. Odkorkowała manierkę, upiła kilka mniejszych łyków, żeby wystarczyło na jakiś czas. Minuty? Godziny? Zamierzała poczekać nawet do zachodu, jeśli będzie trzeba. Była cierpliwa, czekała już ponad sto lat na to, co jej się należało.

Upewniwszy się, że wciąż wyczuwa delikatną shizen kitsune, stanęła jak wryta, po czym niespodziewanie upadła na kolana. Uderzenie sprawiło, że syknęła, ale nie mogła teraz przerwać teatrzyku. Zdarta skóra była tego warta, jeśli Reina w końcu miała dorwać lisa. Przecież nie mógł być cwańszy od niej, prawda?

Wpatrzona w maleńką roślinkę wyrastającą spomiędzy wyschniętej, popękanej ziemi, runęła już całym ciałem, a potem czekała na jego ruch. Wystarczyło zaledwie kilka sekund, aby energia lisa niespokojnie zawirowała i również zatrzymała się w jednym miejscu.

Obserwuje mnie. Dobrze.

Reina musiała tę szaradę doprowadzić do końca. Wygra jedynie cierpliwością i skupieniem. Opanowała energię i zwolniła przepływ, aby pracował na najniższych obrotach, podobnie uczyniła z biciem serca. Leżała tak minuty, które przerodziły się w godziny, aż prażące słońce przestało wypalać jej na plecach swoje ogniste tatuaże. Mimo odrętwienia, bólu wywołanego spaloną skórą, zaschniętego gardła i kręcenia się w głowie, gdy mocniej zaciskała powieki, pozostawała skupiona. Odczuwała delikatne wibracje wraz z każdym krokiem zbliżającego się lisa. Tak bardzo chciała się poderwać i rozpocząć kolejną szaleńczą pogoń, ale pośpiechem niczego nie osiągnie. Odkryła tę tajemną wiedzę już wiele lat temu.

Reina lekko pociągnęła nosem skierowanym w stronę kitsune. Nie pachniał zwierzęco – piżmem czy chociażby moczem. Wyczuła od niego woń dzikości, zupełnie jakby wiatr i trawa nasączona rosą przeplatały się ze sobą pomiędzy pasmami sierści. Kitsune pachniał też słodkim, letnim owocem... i jednocześnie zimowym podmuchem przenoszącym delikatną warstwę śniegu. Może Reina zbyt odważnie pozwoliła, by nozdrza mocniej jej się rozszerzyły i ponownie wciągnęła do płuc tę cudowną mieszankę, ale nie mogła się powstrzymać. Był tak blisko!

No podejdźże bliżej, ty skurwysynu.

Czuła na policzku jego chłodny, wilgotny nos, ciepły oddech otulający jej szyję. Słyszała bicie jego serca... Leżenie w bezruchu w takim momencie było istną torturą i chociaż Reina aż gotowała się w środku, żeby to zakończyć, potrzebowała jeszcze tylko kilku sekund.

Jedno uderzenia serca. Drugie. Trzecie i...

Rozwarła szeroko oczy, a jej ręka, niczym kobra, która wypatrzyła moment ataku, wystrzeliła w kierunku kitsune. Reina chwyciła go za łapę i ścisnęła tak mocno, że chyba musiałby ją sobie odgryźć, żeby się wyswobodzić. Na ustach mimowolnie pokazał się szarlatański uśmiech.

— Mam cię!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top