Rozdział 1

Drzwi zaskrzypiały, jakby chciały stęknąć, że od bardzo dawna nikt ich nie oliwił, i rozwarły się zamaszyście. W progu karczmy stanęła wysoka, jasnowłosa kobieta. Wmaszerowała do środka i z rękoma opartymi o biodra otaksowała wszystkich klientów. W jej oczach czaiła się zadziorna iskierka. Większość ludzi raczej nie zwracało uwagi na przybysza, bo albo już byli zdrowo pijani albo zajęci własnym nosem. Kobieta ukradkiem dostrzegła, że jednak ktoś nie odrywał od niej wzroku. Nonszalanckim krokiem podeszła do wysokiej lady i bez pardonu wcisnęła się pomiędzy dwójkę bardzo podobnych do siebie osób. Przyszło jej na myśl, że to rodzeństwo, może nawet bliźniacy. Początkowo udawała, że wcale o nich nie myśli, tylko machnęła ręką na barmana.

— Polej mi piwa — mruknęła. Wyraźnie czuła na sobie palący wzrok dziewczyny siedzącej po prawej. — Jestem Reina. — Powoli odwróciła do niej głowę.

Faktycznie byli rodzeństwem – przedstawili się, ale Reina błyskawicznie zapomniała ich imiona, a może wcale nie próbowała zapamiętać? Bliźniaki przysunęły się do niej z krzesłami, co stanowiło jasny sygnał, że też byli zainteresowani.

— Podobają mi się wasze włosy. To naturalny kolor? — Chwyciła za ognistorudy kosmyk chłopaka i delikatnie założyła mu go za ucho. Oblizała górną wargę na widok jego pokaźnego rumieńca.

Gdy barman postawił przed nią potężny kufel i obrzucił całą trójkę niezbyt przychylnym spojrzeniem, Reina zdała sobie sprawę, że zapomniała o manierach.

— Czego się napijecie? Zamawiajcie na mój koszt — rzuciła.

Twarze jej rozmówców momentalnie pojaśniały, a oczy błysnęły z ekscytacji. Nie wyglądali na bogatych, a wręcz na biedne, wiejskie dzieciaki, które poszukiwały takich właśnie okazji do rozrywki i zapomnienia o trudach życia. Reina doskonale znała ten schemat zachowań, ale nie zamierzała ich umoralniać. Postanowiła pójść z nimi na układ. Kiedy rodzeństwo już trzymało w rękach swoje wymarzone napoje procentowe, Reina przymrużyła oczy i przeszła do ataku. Od kilku minut zezowała na blade, odkryte nogi po swojej prawicy. Powoli, niczym wąż układający ciało do ataku, wystawiła rękę i ostrożnie przeniosła ją na udo dziewczyny. Ta chyba nie spodziewała się tak otwartej propozycji, bo na sekundę skamieniała i zadrżała, ale zaraz wzięła kilka łapczywych łyków i rozluźniła ciało. Odwróciła się z lekkim uśmiechem na ustach. Reina lubiła, gdy udawali, że są tacy speszeni i niewinni. Zaczęła więc gładzić dziewczynę po wnętrzu uda, delikatnie i miarowo przejeżdżała opuszkami po gładkiej skórze. Była taka słodka!

Reina odwróciła się w lewo. Chłopak z rozwartą gębą wlepiał w nią wygłodniałe spojrzenie, przypominał zdziczałego psa, który nie wie, jak prosić o żarcie. Postanowiła mu pomóc. Najpierw położyła dłoń na jego klatce piersiowej i gdy tylko wyczuła przyspieszone bicie serca, zaczęła sunąć niżej. Jak dobrze, że miał na sobie luźne, bawełniane spodnie... Szybko wsunęła rękę pod gumowy pasek i odszukała soczyste stwardnienie. Chłopak odrzucił głowę w tył, a oczy niemal wyszły mu z orbit, bo Reina mocno ścisnęła go za penisa i zaczęła poruszać ramieniem.

Pozwolić mu dojść?

Kątem oka spojrzała za siebie, ale absolutnie nikt nie zwracał na nich uwagi. A nawet, jeśli ktoś pożerałby ich wzrokiem, to by go zaprosiła do dołączenia! Aż wyszczerzyła się za tę myśl, a przyspieszone oddechy rodzeństwa przyprawiały ją o ciarki. Musiała uważać, by balansować na cienkiej granicy rozkoszy. Przecież nie mogła pozwolić, aby skończyli w ten sposób, dla niej też musiało coś zostać!

Reina przeciągle westchnęła.

I tyle było z przyjemnego wieczoru...

Od jakiegoś czasu czuła, że drętwieją jej ramiona i choć zatłoczoną karczmę wypełniały kwieciste zapachy takie jak pot czy wymiociny, nie chciała jeszcze kończyć wieczoru. Po raz kolejny zerknęła na kufel do połowy wypełniony piwem, na którym kurczowo zaciskała palce, jakby się bała, że ktoś jej go wyrwie. Cóż, takie sytuacje już miały miejsce. Teraz jednak nie musiała się o to martwić, znaczna część klienteli była konkretnie wstawiona. Krzątający się po drugiej stronie lady barman zezował w stronę stolików, aż w końcu popatrzył na siedzącą przed nim Reinę. Ta tylko westchnęła, na co mocniej zacisnął usta i odwrócił się w stronę półek z kolorowymi alkoholami.

Wiedziała, że niestety będzie to jej ostatni kufel. Jeszcze jeden czy dwa i mogłaby stracić nad sobą panowanie, a to zapewne skończyłoby się równie kiepsko, co kilka tygodni temu, kiedy przegięła, pokłóciła się z jakimś szemranym typem, a potem zdemolowała lokal. Ugh, czemu shizen nie lubiła się z procentami? Reina miała nadzieję, że pewnego dnia znajdzie sposób na połączenie tych dwóch źródełek.

Znów westchnęła i zamglonym wzrokiem spojrzała to na lewo, to na prawo. Zanim postanowiła, co zrobi z dwiema wtulonymi w nią osobami, podniosła zdrętwiałą rękę, by upić kolejny potężny łyk. Poruszyła drugim ramieniem i dość energicznie otarła usta rękawem, ale ci dalej nie reagowali. Bliźniacy zarzekali się, że skończyli dwadzieścia lat i są już pełnoletni, ale Reina nie urodziła się wczoraj, żeby wierzyć w takie bajki.

Najpierw dopiję, potem pomyślę.

Ostatnio myślenie przychodziło jej nieco ciężej. Może więcej piła, a może miała już wszystko w dupie? Obie te rzeczy brzmiały sensownie i Reina nie chciała marnować już ani sekundy więcej na podobne rozważania. Tylko co powinna zrobić z tymi dzieciakami? Gdy spotkali się kilka godzin temu i próbowali jej wcisnąć, że są wystarczająco dojrzali, aby się zabawić, nawet się zgodziła i płaciła za ich drinki. A potem, cóż, pierwsi się upili i wszystko wskazywało na to, że nici z miłej nocy. Szkoda, jeszcze nie miała okazji przespać się z jakimś rodzeństwem. Jednocześnie.

                Jebać to.

                Podniosła się z wysokiego stołka, a dzieciaki przechyliły się na siebie i stuknęły głowami. Dopiero to ich obudziło.

                — Reeeina-san! Idziesz ju... — Dziewczyna przerwała, by beknąć. — Już? Przecież mieliśmy iść na górę i... — Niespokojnie zatoczyła się do tyłu, ale jakoś utrzymała równowagę. Ostatecznie ułożyła policzek na łokciu, który oparła o ladę.

                Bratu też się odbiło, jakby nie byli miejscowymi młodocianymi chlejusami, tylko członkami grupy muzycznej i trenowali skoordynowane dźwięki. Reina też liczyła na zupełnie inne zwieńczenie wieczoru, ale teraz... Yare yare.

                — Lepiej wracajcie do domu.

                Chłopaczek nieco się rozbudził i choć wzrok miał taki, jakby już ledwo widział, to wycelował i wystrzelił dłoń, aby oblepić palcami pierś Reiny. Znów głośno westchnęła. Nie chciała robić zadymy, a zwłaszcza w tym przybytku, bo podróżując na wschód często tu wpadała. Lubiła się też z właścicielem, dawał jej zniżki i w ogóle...

                Stanowczo strząsnęła z siebie wścibskie paluszki, przez co chłopaczek całkowicie stracił równowagę i runął w dół. Zarył czerwoną gębą w deski, na których widniała pokaźna plama po piwie.

                — Nie jestem nekrofilem — mruknęła, spoglądając z pogardą na nieprzytomnego.

                Jakoś odruchowo uniosła wzrok na wąsatego barmana i kiedy ich oczy się spotkały, dostrzegła w nich rosnący gniew. Wyglądał, jakby miał już po dziurki w nosie tego obskurnego miejsca i Reina uznała, że nie chciałaby tu pracować, choćby za najwyższą możliwą stawkę. Zanim wyszła, rozejrzała się dookoła, choć nie była pewna, co właściwie zamierzała zobaczyć – niektórzy klienci już dawno stracili świadomość lub dogorywali, gdzieniegdzie były rozsiane ich śmierdzące wymiociny, a przy stoliku we wgłębieniu karczmy jakaś cycata kelnerka świeciła dekoltem przed nieco zamożniejszym jegomościem.

                Reina ostentacyjnie splunęła i z krzywym grymasem przerzuciła sobie tobołek przez ramię.

                Nic tu po mnie.

                Na zewnątrz przywitał ją delikatny wiatr studzący ciało w letnie upały. Temperatura spadła na tyle, że kobieta nie musiała co chwilę ocierać potu z czoła. Mrok panował już od kilku godzin, ale mieszkańcy tej małej wioseczki położonej na obrzeżach Kraju Warzyw jeszcze nie zamierzali się kłaść. Reinę kilkukrotnie zaczepiło kilku mężczyzn w lepszym lub gorszym stanie i może by się z nimi zabawiła, ale kompletnie straciła humor.

                Dwa dni temu przybyła tu w ślad za kolejnymi, nietypowymi wibracjami shizen i liczyła, że tym razem szybciej zlokalizuje cel, a potem rozwiąże problem. Od dziesięciu lat nieustannie tropiła oszalałych po Wielkiej Wojnie i miała nieodparte wrażenie, że wcale ich nie ubywało. Dziwne. Czyżby było na odwrót? Ta sprawa nurtowała ją już od jakiegoś czasu; początkowo odnajdywała może jednego opętańca w ciągu miesiąca, ale z każdym rokiem ta liczba rosła. Reina pamiętała, że kiedy wybuchła wojna, jej mentor Hebichi nakazał, by się do tego nie mieszała. Wykonała polecenie – zaszyła się w jednej z kryjówek i czekała. Potem Zjednoczone Siły Shinobi pokonały Kaguyę, a po świecie rozlał się strumień shizen, który niczym zaraza zainfekował ninja i cywili. I na co jej było wykonywanie poleceń? Nigdy nie dowiedziała się, co rzeczywiście wywołało ten wybuch. Słyszała plotki o śmierci innej druidki, ale przecież oni wyginęli dawno temu i Reina została jako ostatnia.

                Ostatnia...          

                Pociągnęła nosem i splunąwszy, pozbyła się całej flegmy wymieszanej z gniewem. Straciła trop opętańca i wcale nie chciało jej się próbować go odnaleźć. Co by to zmieniło? Miała już serdecznie dość tej mozolnej roboty, bo raz – nie rozumiała, czemu tak się działo, a dwa, że Hibichi zupełnie nic jej nie mówił – czy kiedykolwiek zamierza spełnić jej marzenie lub chociażby co dla niej zaplanował. Może naprawdę powinna to wszystko porzucić? Niedbale odgarnęła z czoła jasne kosmyki, próbując skupić wzrok na czymś ciekawym i po prostu... nie myśleć. Myślenie bolało. Wspominanie też. Z całej siły kopnęła kamień i skrzywiła się, bo chyba złamała paznokieć największego palca.

Yare yare.

Zatrzymała się na chwilę i oparła o pień, by zdjąć but i sprawdzić stan stopy. Opuściła już wioskę, a wzdłuż żwirowej dróżki odprowadzały ją jedynie rosnące po obu stronach drzewa. W oddali ciągnął się gęsty las i to w nim zamierzała spędzić noc. Nikt o zdrowych zmysłach się tam teraz nie zapuści, a ci upojeni alkoholem raczej nie dojdą o własnych siłach tak daleko. Reina rozważała nocleg w karczmie, ale ostatnie tygodnie dały jej popalić i miała serdecznie dość ludzkiego towarzystwa.

Szlag by to, złamał się.

Przeciągle sapnęła i umieściła but z powrotem na stopie. Odrzuciła głowę w tył, by zaczerpnąć do płuc porządny haust świeżego powietrza.

— Kurwa, jak mi się nie chce...

Już miała ruszać w dalszą wędrówkę, gdy mimowolnie skamieniała i przełknęła ślinę.

Co...?!

Stanęła jak wryta i przeskanowała okolicę czujnym wzrokiem. Odgłosy rozbawionych mieszkańców oraz muzyki dawno zostawiła za sobą i towarzyszył jej tylko hulający, letni wiatr. Gdzieś w oddali na północnym wschodzie płynął niewielki strumyk – jego też dobrze słyszała. Leśne korony drzew ocierały się o siebie, falowały i świstały. To jednak nie te odgłosy sprawiły, że Reina zamarła, a delikatny dzwoneczek, w którym nie było nic naturalnego. Wyciszyła umysł i spróbowała rozgryźć, skąd przybywały te dźwięki, ale poczuła też wibracje shizen. Czy to możliwe, że właśnie wpadła na trop kolejnego opętańca? Pochyliła się ku ziemi, jakby chciała przykleić ciało do trawy i stać się niewidzialna. Nasłuchiwała, wyczuwała. Z przymkniętymi powiekami uwolniła swoją energię, a rozwartą dłoń przyłożyła do pnia jabłonki. Otworzyła umysł na wszelkie wibracje i nienaturalne zawirowania, ale szybko przekonała się, że nie musiała być taka dokładna.

Aż zaparło jej dech w piersi od ogromu energii, która przybyła od strony lasu, przeniknęła ciało druidki i poszybowała dalej, w stronę wioski. Kolejne fale były bardziej równomierne i pulsacyjne zupełnie tak, jakby ktoś celowo dawał o sobie znać.

To nie może być opętaniec.

Opętańcy nie zachowywali się w ten sposób, nie podejmowali tak dziwnych decyzji ku swojej uciesze. Oni po prostu tracili rozum, wpadali w szał i niszczyli wszystko, co stanęło na ich drodze. Dlaczego ktoś miałby chcieć, aby Reina go wyczuła? To nie miało żadnego sensu. Chyba że...

Skoczyła na równe nogi i rzuciła się do szaleńczego biegu. Nie chciała już analizować, wolała przekonać się, czy jej teorie miały rację bytu. Zwinnie wyminęła rosnące na uboczu drzewka, nie zdając sobie sprawy z uśmiechu, który powoli kiełkował na ustach. Serce biło jak oszalałe, ale tylko przyspieszyła, bo zajebiście lubiła ten stan, a brakowało jej go od bardzo dawna. Coś ją w końcu zaciekawiło. Głębokimi susami pokonywała po kilka metrów naraz, nie bacząc na palący ból w łydkach. Kiedy ostatni raz biegła tak szybko? Nie zważała na nierówne podłoże, od którego prawie skręciła nogę ani na ostry kamień bezlitośnie tnący skórę na kostce. Ach, jak cudownie było coś lub kogoś ścigać! Opętańcy nie stanowili żadnego wyzwania, doganiała ich w kilka sekund, pokonywała jednym ciosem i odbierała im shizen, aby już więcej nie rozrabiali. Istota, która przed nią uciekała, była potężna i Reina nie obawiała się tak śmiałych założeń. Wystarczył jeden podmuch energii, by wiedziała, że ma do czynienia z czymś inteligentnym i w pełni świadomym swojej mocy.

Wyhamowała tuż przed potokiem, którego plusk słyszała jeszcze z gościńca ciągnącego się od wioski. Tym razem dumnie wyprostowała plecy i błyszczącymi z ekscytacji oczyma skanowała tajemniczą postać. Kilkadziesiąt metrów przed nią, tuż przed ścianą z drzew, stał śnieżnobiały lis. Jego bujna kita falowała w powietrzu niczym flaga na wietrze. Nie wyglądał na wystraszonego czy chociażby zdziwionego nietypowym spotkaniem. Kitsune, wielkością, nie przypominał swoich zwierzęcych pobratymców – Reina mogłaby się założyć, że istota miała w kłębie przynajmniej półtora metra.

Poza miarowo falującym na boki ogonem, lis stał spokojnie z zadartym łbem. Z pewnością bacznie obserwował Reinę i wyglądał tak, jakby czekał na jej kolejny ruch. Druidka wyszczerzyła zęby, które mimowolnie zdążyły się wydłużyć i zaostrzyć. Wypływająca z niej shizen wzięła sprawy w swoje ręce. Reina – przyzwyczajona do tych delikatnych deformacji i metamorfoz – nie przejmowała się swoimi spiczastymi uszami, nienaturalnie ostrymi rysami twarzy i jaskrawozielonymi, kocimi oczami. Kilkucentymetrowe szpony błysnęły, kiedy ponownie zerwała się do biegu. Postanowiła dać lisowi odpowiedź, kiedy go dopadnie.

On też nie zwlekał; odwrócił się za siebie i skoczył w kierunku lasu. Reina słyszała, jak uderzał łapami o ziemię, drążył w niej niewielkie kratery, słyszała też jego płytki oddech i pracujące mięśnie. Dzięki nadludzkim uszom słyszała wszystko, a widzące w ciemności oczy nawet na sekundę nie odstąpiły błyszczącej, niemal srebrzystej sierści.

W lesie zmniejszyła dzielącą ich odległość. Drzewa okazały się wspaniałymi przyjaciółmi, na które mogła się wspiąć i skakać po grubych gałęziach. Szpony stóp przebiły skórzane obuwie, ale zupełnie się tym nie przejmowała, w końcu nie stało się to po raz pierwszy i pewnie też nie ostatni. Buty do niczego się już nie nadawały, więc nawet nie zadrżała, gdy rozerwały się i rozpadły, a jej gołe stopy dotknęły chropowatej powłoki drzew.

Naprężyła mięśnie nóg i odbiła się tak mocno, że gałąź pod nią pękła. Reina zanurkowała, a wystawiwszy szpony przed siebie, miała zamiar pochwycić lisa. Jego piękny, puszysty ogon wirował jej przed nosem. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Niemal musnęła go palcami i wydawało jej się, że poczuła na policzku gładką sierść. Nie mogła skupić wzroku na niczym innym. Był już tak blisko, że teraz bez trudu dostrzegła przywiązaną do niego niewielką wstążkę, którą wieńczył...

Dzwonek!

Lis szarpnął ogonem w kierunku nieba i rozległ się pojedynczy dźwięk metalowej kuleczki uderzanej o ścianę dzwonka. Reina zamachnęła się ręką, ale srebrzysty lis rozpłynął się w powietrzu, jakby od początku był tylko marą. Druidka stanęła. Chyba nogi odmówiły jej posłuszeństwa albo straciła ochotę na szaleńczy bieg nocą po lesie. Chociaż zaczynało jej ciemnieć przed oczami, to wciąż odróżniała kształty drzew czy krzewów i wiedziała, jak stąpać, żeby się nie potknąć. Pociągnęła nosem, ale po istocie nie została nawet najdelikatniejsza woń.

W jaki sposób uciekłeś?! Yare ya...

Reina uchyliła się w ostatnim możliwym momencie i odskoczyła, żeby schronić się za drzewem. Ktoś posłał w jej kierunku trzy kunaie, które na szczęście wbiły się w pień. Odważyła się zerknąć za siebie i rozdziawiła usta na widok ojca. Jak zwykle patrzył na nią z dezaprobatą, oczywiście krzyżował ręce na piersi i tupał nogą.

— Wciąż nie wyszłaś za mąż? — ledwo zdążył to powiedzieć i rozpłynął się w powietrzu.

Reina nie dała się sprowokować. Powoli wyłoniła się zza drzewa, bo już wiedziała, w co się wpakowała. Za plecami usłyszała śmiech swoich młodszych braci, ale nie miała odwagi, żeby na nich spojrzeć. Wystarczyła jej twarz ojca, o której próbowała zapomnieć od stu trzydziestu lat. Splunęła sobie pod nogi.

Jak dziecko dałam się złapać w genjutsu! Yare yare.

                Ikazuchi szła za śladami stóp odciśniętych w śniegu, po drodze rozglądając się za potencjalnymi rannymi. Choć było pewnie z dziesięć stopni poniżej zera, to nie odczuwała zimna. Śnieg skrzypiał pod podeszwami i delikatnie skrzył w mlecznym świetle księżyca. Nie przeszkadzało jej nawet złowieszcze pohukiwanie sowy. Gdyby nie to, że miała do wykonania zadanie, na dłużej zachwyciłaby się mistycznym pięknem tego miejsca. W lesie tropiła uciekiniera już od dwóch kilometrów i najwyraźniej przemieszczał się bardzo szybko, bo jeszcze go nie dorwała. Nie była pewna, na ile pozostawał świadomy, a na ile opętały go adrenalina i psychoza. Ikazuchi liczyła na to, że uciekając przed nią, nikogo nie zabił – nie lubiła takich zadań, a zdarzało się, że musiała po delikwencie posprzątać. Żachnęła się w myślach; nie samo sprzątanie ją dobijało, a fakt, że w ogóle dochodziło do takich precedensów!

                Muszę się pośpieszyć.

                 Ikazuchi tylko przez ułamek sekundy rozważała przemianę w swoją prawdziwą, boską formę – wtedy na pewno dorwałaby go w mgnieniu oka, ale odkąd odławiała oszalałych, obiecała, że będzie im się pokazywać wyłącznie w postaci człowieka. Wolała ich dodatkowo nie stresować, i tak już miała z nim wystarczająco dużo problemów. Pokręciła głową i tylko wlała shizen do stóp, co momentalnie pozwoliło zwiększyć prędkość.

                Przymknęła oczy, napawając się mroźnym wiatrem smagającym policzki. Przykleiła ręce wzdłuż ciała, żeby jeszcze przyspieszyć, i mknęła tak, jakby latała, nie dotykając ziemi. Ach, lubiła te momenty, gdy zapominała, że jest bóstwem. Ulotne chwile, w których wciąż była blisko świata śmiertelników i choć już od jakiegoś czasu należała do Panteonu, to nadal tęskniła za dawnym życiem.

                Jest coraz bliżej!

                Pociągnęła nosem, jakby to w ten sposób wyczuwała shizen obłąkanego. W rzeczywistości wylewał jej tyle, że każdy głupiec by zauważył. Czemu to się ciągle działo, do cholery?!

Wbiła nogi w śnieg po same łydki, wykonując ostre hamowanie. Zanim przystąpiła do ataku na stojącego kilka metrów przed nią mężczyznę, wyprostowała plecy i omiotła okolicę skupionym spojrzeniem. Wokół niego walało się mnóstwo drewnianych kawałków; jakieś deski, drabina, framugi niewielkich okien. Domyśliła się, że wpadł na leśniczówkę i ją zdemolował. Jak dobrze, że ta była akurat pusta...

                Mężczyzna dygotał – może z zimna, może z nerwów. Przez chwilę stał do bogini plecami, w końcu jednak odwrócił się, a w jego wzroku nie widać było niczego ludzkiego; biel zalała nawet tęczówki i źrenice, przez co wyglądał jak zombie. Z kącika ust ciekła mu strużka śliny, a na nienaturalnie wydłużonych zębach błysnęło kilka kropel krwi. Ikazuchi zmarszczyła czoło.

To jego czy cudza?

Szybko spostrzegła zranioną dłoń, ale nie wyczuwała na nim zapachu innej osoby. Dobrze. Mężczyzna zaczął węszyć jak dziki zwierz, a gdy skoczył przed siebie, Ikazuchi również wyrwała w przód. Uciekinier wypuścił w jej stronę falę jasnoróżowej shizen, a bogini – nie przestając biec – rozerwała atak jednym machnięciem ręki. Natarła na mężczyznę, powaliła go kopniakiem wymierzonym prosto w klatkę piersiową i jeszcze zanim zaczął się rzucać na boki, wsunęła mu palce we włosy. Przycisnęła głowę człowieka do śniegu. Choć charczał jak rozjuszona bestia, wierzgał nogami, a z ust toczyła się piana, to Ikazuchi pozostawała niewzruszona. Z kamienną maską i przymkniętymi powiekami odszukiwała kłębiące się źródło shizen. Ukryta tuż pod sercem energia zapierała się, jakby wcale nie chciała wyjść. Bogini mimowolnie zmarszczyła czoło i mocniej zacisnęła dłoń. Nie zważała na krzyk wywołany prawdopodobnie miażdżącym bólem.

No już, poddaj się!

Syknęła pod nosem, kiedy jej srebrzyste nitki shizen niemal musnęły purpurową energię.

Jeszcze troszkę.

Wciągnęła powietrze przez nos, mocniej naparła na buntowniczą shizen i gdy w końcu wpiła się w niesforne kanaliki, wyssała całą ich zawartość. Mężczyzna błyskawicznie przestał się ruszać, a Ikazuchi potrzebowała kilku sekund, żeby dojść do siebie. Przyłożyła sobie dłonie do skroni, prowadząc bitwę z obcą energią – robiła to już wielokrotnie, więc wygrała i tym razem. Purpura zmieniła kolor na srebrny i połączyła się z głównym nurtem.

Bogini obrzuciła nieznajomego wyniosłym spojrzeniem. Nikogo nie skrzywdził i mimo stresów, jakie jej przyniósł, nie zasługiwał na śmierć przez zamarznięcie. Ponownie, tym razem delikatnie, dotknęła jego czoła, by wymazać wszystkie wspomnienia dotyczące shizen, a potem bez trudu podniosła i zarzuciła go sobie na ramię. Ruszyła w drogę do najbliższej wioski.

Po powrocie do domu momentalnie się rozluźniła. Już sam dźwięk obcasów, które wystukiwały na kamiennej posadzce miarowy rytm przyprawił ją o przyjemne ciarki. Lubiła chłód bijący od ścian nawet latem. Nie zbudowano świątyni, aby w niej mieszkać, a jednak Ikazuchi okrzyknęła ją kiedyś swoim domem i po prostu się doń wprowadziła. Wieśniacy z wioski leżącej u podnóża góry nie mieli wyjścia – musieli zaakceptować swoje nowe bóstwo. Na początku się bali, ale to wcale nie dziwiło. Bogini dała im potrzebny na akceptację czas, aż w końcu sami zaczęli pojawiać się w progu pięciokondygnacyjnej pagody. Znosili dary, błagali o wszelakie błogosławieństwa. Nawet jej się to podobało i szybko przywykła do ich towarzystwa.

Uśmiechnęła się na samo wspomnienie dnia, w którym przyszedł do niej pewien mężczyzna. Znacznie różnił się od okolicznych mieszkańców – miał bladą cerę, popielate, sięgające za uszy włosy, a ubrany był jak kapłan. Nie to ją jednak zafascynowało, a nietypowa energia.

Nosił w sobie chakrę Dziewięcioogoniastego.

— Słyszałem, że pomagasz ludziom — zaczął w ten sposób. — Proszę, pomóż i mi.

Pokazał jej wtedy swoją prawą dłoń, która zdecydowanie nie przypominała ludzkiej – była zdeformowana, brunatnoczerwona, jakby od poparzeń, i zakończona pazurami potwora. Błagał, żeby nauczyć go kontroli nad chakrą Kyūbiego. Ikazuchi mu pomogła; pokazała, jak wygrać bitwę z demonami przeszłości, a potem jak okiełznać emocje, by uwalniać je w odpowiednim momencie. Od tamtego czasu mężczyzna był częstym bywalcem świątyni. Można by rzec, że zbyt częstym.

— Tu jestem! — krzyknął, wyrywając ją z chwilowego letargu.

Aż uśmiechnęła się i w biegu zrzuciła buty, potem czarną, długą do ziemi szatę i wyłoniła się zza rogu. Wkroczyła do pomieszczenia, które przed laty przemieniła na łaźnię. Kochała to miejsce. Policzki oblał pokaźny rumieniec, kiedy dostrzegła go – nagiego i czekającego w basenie wypełnionym gorącą wodą. Ale... coś się w nim zmieniło.

— Obciąłeś włosy! — rzuciła, zbliżając się wolnym, kokieteryjnym krokiem. Kręciła przy tym biodrami, co oczywiście nie umknęło jego uwadze.

Przez chwilę wpatrywał się w jej piersi, nie robiąc sobie nic z wymownego chrząknięcia. Chyba w końcu się napatrzył, bo powoli i teatralnie uniósł wzrok na jej twarz i uśmiechnął się łobuzersko.

— Podobam ci się? — mruknął, nieco się unosząc.

Przygryzła dolną wargę, nie potrafiąc się powstrzymać od zerknięcia na jego umięśniony brzuch i zdobiące go blizny. Oddech jej przyspieszył, a serce biło ze zdwojoną siłą. Cóż miała poradzić? Może i była boginią, ale nadal kobietą! Cholera.

Sora doskonale zdawał sobie sprawę, jakie reakcje w niej wywoływał. Zaśmiał się, uniósł brew i wyciągnął rękę.

— I za co cię teraz będę ciągnąć? Były takie długie! Do pasa... — jęknęła, ale przysunęła się do brzegu basenu. Na jej ustach czaił się lubieżny uśmieszek.

— Są inne rzeczy, za które możesz ciągnąć. — Dwukrotnie poruszył brwiami.

Co za kretyn!

Wysunęła nogę, by palce stóp wbić w jego policzek. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia – wręcz przeciwnie. Chwycił ją za piętę, odwrócił się i zaczął ssać największy palec. Odruchowo jęknęła.

— Możesz mnie pociągnąć za, na przykład, rękę — dodał, zanurzając jej stopę w wodzie. W tej samej chwili niespodziewanie wystrzelił w górę i chwycił ją za przegub. Jednym, mocnym szarpnięciem sprawił, że wpadła do basenu i rozchlapała wodę na boki.

Gdy się wynurzyła, nie mogła powstrzymać śmiechu, lecz i z tym Sora zamierzał sobie poradzić. Zatkał jej usta swoimi, bez pytania wepchnął język i zmusił, by przyjęła wyzwanie.

                Jedną rękę przeniósł na jej pośladek i mocno zacisnął. Jęknęła, bo ich usta się od siebie oderwały. Dyszała głośno i spazmatycznie, a spojrzeniem pełnym pożądania błagała o więcej. Uśmiechnął się pod nosem, jakby tylko na to czekał. Zdeformowaną dłonią chwycił ją za szyję i ścisnął tak mocno, jak tylko potrafił. Choć odruchowo próbowała zaczerpnąć powietrza, a oczy uciekały jej w głąb oczodołów, to karmiła się fikcją i miała poczucie, że żyje. Że żyje, ale ktoś właśnie chce ją zabić. Kochała to wrażenie ulotności, czyli coś, czego nigdy już nie zazna.

                — Mo... Mocniej — jęknęła, dławiąc się śliną.

Zwisający na brodzie język musiał przyciągnąć jego uwagę, bo Sora przez kilka sekund ssał go i lizał. Nie zwalniając uścisku, pochylił się, ugryzł ją w sam sutek. Jej ciałem wstrząsnęła fala dreszczy i stęknęła z bólu pomieszanego z podnieceniem. Rozchyliła nogi, na co Sora zacmokał i pokręcił głową.

— Nie tak szybko — mruknął jej do ucha.

Przejechał ustami po płatku, bawił się, dyszał, aż chwycił zębami za najmiększą część i mocno pociągnął, jakby chciał jej rozerwać ucho. Niespokojnie się pod nim poruszyła. Myśli jej się rozbiegały; oczami wyobraźni skakała po wspomnieniach przyjaciół i rodziny, potem zobaczyła Panteon, inne bóstwa, ludzi opętanych shizen... Stęknęła, kładąc Sorze ręce na plecach. Jednym szarpnięciem przyciągnęła go do siebie.

— We-wejdź we mnie — szepnęła, z trudem przenosząc wzrok na rozpaloną do czerwoności twarz Sory.

Zdawać się mogło, że już odleciał, ale jednak przygryzł dolną wargę tak mocno, że pociekła mu krew. Na ten widok Ikazuchi odruchowo poruszyła językiem i znów złączyli się w pocałunku. Niespodziewanie przeniósł na jej pośladek drugą rękę i ścisnął tak mocno, że piszczała z bólu pomiędzy spazmatycznymi oddechami. Bez ostrzeżenie uniósł ją ponad wodę i jednym, płynnym ruchem rzucił na posadzkę przed basenem. Na chwilę zaparło jej dech w płucach, kiedy zaryła plecami o kamienną płytę.  

Sora się nie patyczkował; sam rozszerzył jej nogi i pochylił głowę nad kroczem. Wpił się w nią jak wygłodniały kundel; lizał zachłannie i agresywnie. Pozwalała mu na wszystko, a stękając i wijąc się, mocniej przycisnęła do siebie jego głowę. Znacznie łatwiej byłoby go trzymać za włosy, gdyby były długie do pasa jak przedtem...

Jego zwinny język przemieszczał się od góry do dołu, potem wracał i Sora ssał łechtaczkę, a nawet ją przygryzał. Ikazuchi miała wrażenie, że niebo wtargnęło do świątyni i zaraz zwali jej się na głowę. Pomiędzy swoimi jękami słyszała przyspieszone bicia serc, a przedzierające się ciepło wypalało jej policzki.

Wbiła paznokcie w skórę jego głowy, na co błyskawicznie się od niej oderwał i jednym susem znalazł się poza basenem – tuż nad nią. Tym razem chwycił ją za szyję obiema dłońmi i mocniej docisnął do ziemi. Znów się dusiła i, och, jak słodko było udawać, że walczyła o życie. Bezwładny język wystawał w kąciku ust i kiedy Sora wszedł w nią jednym ruchem, krzyknęła.

Nie spodziewała się, że stanie się tak agresywny i zachłanny, ale cholernie ją to kręciło. Pragnęła widzieć jego twarz, lecz do tego sama musiała się skupić. Powoli zamknęła usta, oblizała je, pozbywając się z nich śliny, i rzuciła mu wyzywające spojrzenie. W ciemnoczekoladowych oczach dostrzegła dzikość, jakiej do tej pory nie znała. Ach, a wyraz miał taki, że nie mogła się od niego odwrócić – obnażone zęby, ściągnięte brwi i nieposkromione szaleństwo!

Poderwała głowę i wpiła się w jego wciąż zakrwawioną wargę. Oprócz metalicznego posmaku poczuła też lekko słonawy, na co uśmiechnęła się w kąciku ust. On też głośno jęczał, a z każdą sekundą pchał coraz mocniej i szybciej. Ikazuchi czuła, jak pulsowało jej całe krocze i w myślach błagała o eksplozję. Oblepiona potem i śluzem kleiła się do posadzki, a Sora, który mocno poruszał ich ciałami, sprawiał, że od tarcia piekły ją pośladki. Skrzyżowała nogi za jego plecami i mocniej ścisnęła uda.

Więcej, więcej, więcej! Ach...

Kolejne pchnięcie sprawiło, że wyczuła na swoich łopatkach krew, musiała mieć już nieźle pozdzieraną skórę na plecach. Jęknęła, bo tym razem do nozdrzy dotarła woń wydobywająca się z jej krocza. Ikazuchi, nakręcona tym doznaniem, złożyła na szyi Sory mokry pocałunek, po czym wystawiła zęby i wgryzła się w nią.

Jego ciało przeszyła seria dreszczy, zesztywniał, zaraz nienaturalnie wygiął plecy i przytrzymał ją za biodra. Zdawać się mogło, że jego pulsujący penis znów się wydłużył i kiedy napęczniał, w jej głowie wybuchło tysiąc fajerwerków.

Ciepła sperma wypełniła wnętrze, ukoiła zszargane nerwy i przyniosła spełnienie. Ikazuchi przewróciła się na bok, żeby dać poszarpanej skórze chwilę wytchnienia, a dostrzegłszy, że Sora na nią spoglądał, lekko się uśmiechnęła. Bez zbędnych słów spletli dłonie. Mężczyzna oddychał głęboko i miarowo, a ona już wracała do poprzedniego stanu. Rany szybko się zasklepiły, krew zaschła, mięśnie przestały piec, a gardło było nawilżone i nietknięte... Ikazuchi westchnęła.

Gdy Sora udał się na spoczynek, ona postanowiła jeszcze pokontemplować. Wdrapała się na najwyższe piętro pagody i rozsiadła się w oknie – uwielbiała, gdy mroźny, porywisty wiatr bawił się jej włosami. Podsunęła kolano pod brodę, a oczy skierowała na widok poniżej linii horyzontu. Choć był środek nocy, zalegający wszędzie śnieg dawał wyjątkowo dużo światła. W momentach jak ten iglaste drzewa przypominały mroczne widma czające się na podróżników, ale światła pochodzące z wioski u podnóża góry dawały nadzieję na bezpieczny powrót do domu.

Ikazuchi odchyliła głowę, by oprzeć się wygodniej o framugę.

Kolejna ofiara... Od wojny shinobi i rozlania się shizen po świecie minęło dziesięć lat, a jednak opętańców wciąż przybywało. Jak to było w ogóle możliwe? Przecież Ikazuchi skutecznie odnajdywała i ratowała takie jednostki, jej działania powinny zmniejszać liczbę. Czemu, do cholery, opętańcy robili się coraz silniejsi i coraz bardziej... nieludzcy? Jeśli utrzyma się tendencja wzrostowa, to Panteon może mieć poważne problemy. Czy tylko ona to dostrzegała?!

Coś było nie tak.

Męczyło ją to od jakiegoś czasu, ale jeszcze nie podzieliła się z nikim obawami. Może Kagutsuchi-sama też to dostrzegał, ale badał temat innymi metodami? Może wysyłał na misje również inne bóstwa? W rozmowach zawsze zachowywał opanowanie i jeśli opętańcy dręczyli go równie mocno co ją, to nie dawał po sobie niczego poznać.

Najwyższa pora, by z nim otwarcie porozmawiać.

~*~

Uff, pierwszy rozdział za nami! Jestem mega ciekawa, co o nim sądzicie, ale chyba ważniejsze, co uważacie o bohaterach? Jak zwykle zżera mnie stresik, ale taki pozytywny :D. Przyjmę wszelką krytykę, teorie spiskowe i w ogóle każde słowo .

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top