1. Kwitnąc, oszałamiam.

Wydawało mi się, że znam ją od zawsze. Zupełnie jakby jej ciepły uśmiech towarzyszył mi przez wszystkie lata życia. Było to niemożliwe, jednak chwytałem się bezpieczeństwa, które czułem w jej obecności, jak tonący brzytwy. Starałem się zapamiętywać wszystkie subtelne ruchy, które wykonywała, by w razie potrzeby, przypominać sobie obraz spokojniej twarzy. By w razie potrzeby uspokoić rozgorączkowany umysł wspomnieniem melodyjnego głosu. Była dla mnie lekarstwem. Była dla mnie kojącym balsamem.

~***~

Są ludzie, których nie da się zastąpić. Są ludzie, którzy rozpromieniają życie innych. Są ludzie, którzy roznoszą wokół siebie niepowtarzalną aurę. Są ludzie tak ciepli i serdeczni, że nazywani są aniołami.

Catherine była kobietą z wielkim sercem, którym dzieliła się z bliskimi. Prawie zawsze się uśmiechała i podnosiła na duchu tych, którzy zwątpili. Nawet gdy się smuciła, robiła to tak, żeby żal nie przechodził na innych. Ci którzy ją znali, sądzili, że zamiast serca ma brylant, że została zesłana na ziemię przez Boga, by jako anioł w ludzkiej postaci, pomagać bliźnim.

Uwielbiała spędzać czas z przyjaciółmi.

Podczas stresujących rozmów była niczym oaza spokoju. Zawsze wiedziała, co powiedzieć, by rozluźnić ciążącą atmosferę. Do sali konferencyjnej przychodziła ubrana w luźne swetry w kolorze ziemi, z ogromnym kubkiem w dłoni. Swój nieprofesjonalny strój tłumaczyła tym, że nie lubiła się stroić. W rzeczywistości wpuszczała do sterylnego, nowoczesnego pomieszczenia odrobinę domowego klimatu. Siadając na wygodnym fotelu, podkurczała nogi i grzała dłonie o stare, zielone naczynie, które dostała na dwudzieste urodziny. To nic, że nie pasowało do wystroju. To nic, że pstrokata nalepka, przedstawiająca drzewa, dawno starła się, pozostawiając po sobie tylko małe plamy. To wszystko to nic. Gdy tak siadała, wyglądała jak dziecko, które przyszło posłuchać rozmowy dorosłych. W rzeczywistości doskonale orientowała się w temacie obrad. Co jakiś czas rzucała celnymi uwagami, starając się jak najbardziej pomóc towarzyszom. Często przynosiła ze sobą tacę z filiżankami, wypełnionymi zieloną herbatą, by podarować każdemu jedną z nich. Własnoręcznie je pomalowała. Włożyła to dużo serca i cieszyło ją, gdy widziała, jak bliscy uśmiechają się, widząc kolorowe obrazki.

Podczas kłótni wysłuchiwała każdej strony i starała się pomóc. Nigdy nie krzyczała. Nawet nie podnosiła głosu. Jej słowa, doskonale przemyślane, i tak miały ogromną siłę przebicia. Nie dawała ponieść się negatywnym emocjom. Przeciwnie, pomagała innym wyzbyć się ich. Gdy spór był zbyt głęboki, by zażegnać go od razu, dawała wszystkim czas. Sobie też. Pozwalała przyjaciołom rozejść się, każdy w swoją stronę. Sama w tym czasie siadała na parapecie ogromnego okna w jej pokoju i cierpliwie czekała, wpatrując się w panoramę miasta. Nie zostawiała ich samych sobie. Nigdy. Kiedy była już pewna, że emocje opadły, podchodziła do każdego z nich, siadała obok i milczała. Nie potrzebowała słów, by podnieść na duchu. Czekała. Nie napierała. Nigdy nie przerywała. Dawała wyrzucić z siebie wszystko, co złe i zbyteczne. Na koniec przytulała mocno i uśmiechała się pocieszająco. Nie ustąpiła, póki na jej oczach, pokłóceni nie podali sobie ręki na zgodę.

Często spędzała czas z bliskimi, robiąc z nimi to, co lubili. Nie ważne, czy chodziło o kilkugodzinne przesiadywanie w warsztacie samochodowym, czy o morderczy trening, hartujący ciało. Oddawała się temu całkowicie, wzmacniając relacje z przyjaciółmi. Nigdy nie mówiła, że się nudzi. Przeciwnie, jej mimika ukazywała niezwykłe zaangażowanie. Poznawała przy tym każdego z nich od środka. Nigdy ich nie oceniała. Akceptowała wszystkie wady, niezależnie jak szpecące mogłyby się wydawać. Stawiała sobie cele, by korygować to, co niewłaściwe. Nie była przy tym nachalna, nie pragnęła siłą zmieniać człowieka, zmuszając go do przejęcia jej poglądów. Dawała towarzyszom wolną rękę, czuwając tylko by nie popełniali wciąż tych samych błędów.

Poświęcała się całkowicie człowiekowi, gdy widziała, że jej potrzebował. Potrafiła siedzieć i milczeć, jeśli właśnie tego było trzeba. Potrafiła chwycić za rękę i godzinami tylko wpatrywać się w cudze oczy. Gdy przyjaciele potrzebowali rozmowy, zapraszała ich do swojego pokoju. Był na tyle przytulny, że czuło się w nim jak w domu. Pachniało tam nią, cynamonem. Pachniała ciepłem, domem, rodziną. Wszędzie porozstawiane miała mnóstwo świeczek, które wieczorami zapalała. Siadała na ogromnej pufie i wskazywała dłonią na drugą, identyczną. Na białym stoliku, zwykle zapełnionym książkami, stawiała dwa kubki i puszkę ze słodyczami. Najczęściej były w niej pierniki, które tak bardzo pasowały do tego miejsca, do niej. Była świetnym słuchaczem. Nigdy nie siedziała zdezorientowana, rozglądając się po kątach. Miała w sobie coś, co sprawiało, że chce się wyjawić przed nią wszystkie troski. Zawsze wysłuchiwała do końca, a następnie szczerze lecz nie wulgarnie mówiła, co sądzi.

Gdy była taka potrzeba, gdy tego właśnie potrzebował przyjaciel, sięgała z nim po alkohol. Żeby zatopić smutki. Nigdy jednak nie traciła nad sobą panowania. Mogła bawić się do rana, a następnego poranka serwować wszystkim domowe sposoby na leczenie kaca. Śmiała się, że nie potrafi tańczyć. Często deptała partnerom po stopach, ale zawsze nabijała się z własnej niezdarności. Nigdy nie narzekała, że jest zmęczona, obolała, że nie ma już siły. Nigdy nie chodziła niewyspana. Tryskała energią bez względu na to, jak ciężką noc mogła mieć za sobą.

Kochała przyrodę i często wyciągała zapracowanych towarzyszy na długie spacery. Wśród zieleni bywała zamyślona, a jej wygląd przypominał wtedy nimfę. Gdy chłodny wiatr otulał jej drobną sylwetkę, zapinała wyżej ulubiony, rdzawy płaszcz i dziarskim krokiem szła dalej. Pasowała do obrazu ciemnozielonych, dojrzałych drzew. Wyglądała jakby narodziła się z natury, nie z człowieka. Jakby przyrodzie miała się oddać. Często przysiadała na starej, obdrapanej ławeczce i rzucała ptakom kawałki chleba. Słońce kładło cienie na wgłębieniach jej twarzy. Na zmarszczkach mimicznych, powstałych od tak częstego śmiechu. Uwielbiała słuchać szumu drzew. Uważała, że natura komponuje najpiękniejsze melodie, tylko trzeba nauczyć się słuchać.

Lubiła deszcz. W tajemnicy przed wszystkimi często wychodziła wtedy do parku i wirowała. Lubiła czuć krople na ciele. Lubiła duszący zapach wilgotnej ziemi. Śmiała się jak dziecko, zataczając koła na błotnistym podłożu. Nie przeszkadzało jej, że przechodnie dziwnie się na nią patrzą. Uśmiechała się do nich szeroko i zapraszała do wspólnego tańca. W domu podziwiała opady siadając przed oknem. Widok spływających po szybie kropel działał tak kojąco. Włączała cicho muzykę, która jeszcze bardziej ją odprężała. Bywało, że siedziała tak całymi godzinami, zapominając o świecie. Spędzała te chwile sama ze sobą, choć uważała, że pożyteczniejszym jest oddawać je innym.

Nawet milczenie w jej towarzystwie nie było męczące czy stresujące. Emanowała życzliwością i choć jej barki nie były najszersze, to miało się wrażenie, że wątłymi ramionami, obejmie cały świat. Że pomoże każdemu, kto będzie tego potrzebował, nie ważne z jak dużym problemem przyszedłby do niej. Bo mimo tak niskiego wzrostu, była naprawdę wielka.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top