Rozdział III
Cztery dni potem
-Szybciej! Musisz biec szybciej! Inaczej oni cię zestrzelą! -usłyszałam JEJ głos.
Biegłam jak szybko tylko można po lodowej pokrywie zamarzniętego jeziora. Za sobą słyszałam pękający lód i dźwięki kul wbijających się zaraz za moimi stopami. Jeszcze 300 metrów... ~Dawaj! ~Staram się, nie? W pewnym momencie poczułam przeszywający ból w łydce. Cholera! Postrzelili mnie! To mnie odrobinę spowolniło. Gdy spojrzałam do tyłu zobaczyłam czerwony ślad, jaki zostawia zwierzę ranione przez kłusowników. Tak się czułam swoją drogą. Czułam coś jeszcze. Nie, nie, nie, raczej słyszałam... coś jakby... pękający lód. Nie, nie taki jak wcześniej. Teraz był bliższy. Zaraz po tym poczułam jak cała ląduję w zimnej wodzie. Wiedziałam, że nikt nie przyjdzie mi z pomocą. No może po dziesięciu minutach... Miałam na sobie tylko podkoszulek i spodenki, więc ciężka nie byłam. Wypłynęłam na powierzchnię, wczołgałam na lód i przeturlałam dalej od przerębla. Oddychałam ciężko. Prawie umarłam! Usłyszałam świst nad moją głową. Cyba sobie żartujecie! Przed chwilą mało co się nie utopiłam a wy kontynuujecie ten trening?! Szybko wstałam i dobiegłam na drugi koniec jeziora.
-Doskonale! Teraz z powrotem! -i ten szyderczy uśmiech. Nie widziałam go ale mogłam go wyczuć. Ruszyłam w drogę powrotną, ale na środku jeziora utknęłam. Nie mogłam się ruszyć. Coś jakby trzymało mnie w miejscu. Obejrzałam się: lód pękał jak szalony a ja dalej stałam gdzie wcześniej... Co jest?! No dalej! Wyrwa była coraz bliżej...
Obudziłam się zalana potem. Co się tu dzieje?! Co to było?! Usiadłam na łóżku. Schowałam twarz w dłoniach. To wszystko wydawało się być takie realistyczne! Poszłam do kuchni i zrobiłam sobie herbatę. To nie mogło się zdarzyć naprawdę... ta broń... Przecież już takiej nie produkują! Telewizory? Tablety? OK! Nie było mnie dziewięć lat! Wiele rzeczy mogło ewoluować! Ale nic się nie cofa! Chyba że...
I wtedy oczywiście musiałam zemdleć.
Obudził mnie dźwięk budzika. Dzwonił jakby z oddali. Podniosłam się z podłogi i zerknęłam na zegar w kuchni. Dwunasta!? Mam przechlapane! Jak oparzona pobiegłam ubrać się w pierwsze ubrania jakie wpadły mi w ręce, taksówkę zamówiłam myjąc zęby, a makijaż i kucyk zrobiłam w drodze. Wpadłam do niedawno naprawionej kawiarenki i nałożyłam na siebie fartuch. Wzięłam tacę z blatu i przeczytałam karteczkę: Stolik 4. Obrałam kurs i ruszyłam w tamtą stronę, ale w połowie drogi usłyszałam:
-Kati! Chodź no do mnie na chwilę! -szef. Szlag!
-Już idę szefie! -zawróciłam i ruszyłam w jego stronę. Ten chwycił mnie za nadgarstek i go ścisnął.- Ał! To boli! Puść! -przysuną moją dłoń do swojej twarzy.
-Wynagrodzisz mi dzisiejsze spóźnienie. -syknął.
Wyszarpnęłam się i poszłam zanieść zamówienie. W tej chwili zdałam sobie sprawę, że patrzy na nas cały lokal. Jakby nigdy nic podeszłam do stolika numer 4. Jak na złość siedział tam nie kto inny jak Steve! Zobaczyłam błękitne oczy wpatrujące się we mnie z troską. Zrobiłam obojętną minę i położyłam mu zamówienie na stolik i powiedziałam ciche:
-Smacznego. -gdy chciałam już wrócić poczułam jego dłoń na swoim nadgarstku. Nie ściskał mnie mocno, wręcz odwrotnie.
-Jesteś cała? Czy on cię... no wiesz... -spojrzał teraz na mnie ze smutkiem i... gniewem? Na mnie? Nie. Na Darvina? To już bardziej prawdopodobne. Tylko czemu? Nawet go nie znam. Chwila... Już wiem skąd go znam! Nie dziwię się, że wyglądał znajomo! Przecież jest tu naszym stałym klientem! Tyle razy go obsługiwałam! Był jednym z nielicznych w tym lokalu, - jak nie jedynym- którzy mnie nie podrywali.- Masz czas po pracy? -No i się jednak doczekałam!- Wiesz, obiecałaś mi kawę... -popatrzył się na mnie tymi swoimi pięknymi oczami... NIE! ogarnij się Katherine! Zerknęłam wymownie na przed chwilą dostarczone latte.- Nie o taką kawę mi chodziło...
-Być może... a teraz wybacz, ale są jeszcze inni klienci. -uśmiechnęłam się sztucznie. Chociaż może tylko w połowie to było sztuczne.
Wróciłam do pracy. Obsłużyłam już kilkadziesiąt klientów. Czasami zerkałam na Steva. Siedział tam od paru godzin! Czy on na coś czekał? Na mnie? Gdy skończyłam pracę podeszłam do Rogersa. Spał! Nie mogłam w to uwierzyć! Zasną czekając na mnie! Całkiem słodko wyglądał. Widać, że był czymś zmęczony. Może zarwał nockę w pracy? Szturchnęłam go w ramię.
-Hej, śpiąca królewno. Pora się przebudzić... -szepnęłam mu nad uchem.
-Hm... Ah, Kate. To ty? Too... emmmm... o czym to ja? -przetarł oczy- A tak! To jak będzie z tą kawą?
-Skoro tak dzielnie na mnie czekałeś to nie śmiałabym ci odmówić. -uśmiechnęłam się delikatnie.- Weźmiemy taksówkę czy pójdziemy piechotą?
-Możemy się przejść. Całkiem ładną mamy pogodę.
-Tylko się przebiorę i już możemy ruszać.
Szliśmy ciągle rozmawiając o sprawach ważnych i mniej ważnych. Wydawał się naprawdę miły. W końcu byliśmy u celu. Mieszkanie było sprzątane dwa dni temu, więc nie miałam się czego obawiać.
-Ładnie mieszkasz.
-Dziękuję, ale ty lepiej. To znaczy... zapewne... znaczy... yyyy... -zaplątałam się- no wiesz taki mężczyzna z klasą musi mieszkać na wyższym poziomie. -kompletnie spłonęłam.
-Można tak powiedzieć, -zaśmiał się widząc, że się zmieszałam- ale szczerze powiedziawszy to gdybym tylko mógł, to przeprowadziłbym się znowu na Brooklyn.
-A więc stamtąd jesteś? Nie spodziewałabym się!
-Z tego co wcześniej powiedziałaś wynika, że uważasz mnie za kogoś pokroju Tonego Starka.
-Nie! Nie jesteś taki jak on! Znaczy... nie wiem jaki on jest ale wygląda na babiarza. Ty jesteś inny. -Zdobyłam się na to by spojrzeć mu w oczy.- Kawy czy herbaty?
-Kawy. -uśmiechnął się ukazując szereg białych zębów.
-Słodzisz? Co ja gadam! Obsługuję cię od kilku miesięcy jak nie lat i nawet nie wiem czy słodzisz... To były... czekaj, czekaj... 2 łyżeczki?
-Tak. Do połowy...
-...mleko. -dokończyłam i podałam mu kubek.- Dodałam coś od siebie.
Upił spory łyk. Można by było powiedzieć, że wypił z pół kubka nim zwrócił się do mnie:
-W pracy tego nie serwujesz! Czemu? Jest świetne! -wyszczerzył się.
-Heh, no wiesz, nie każdy zasługuje na coś takiego... -spojrzałam mu ponownie w oczy. W tym momencie przyciągały mnie z taką mocą, że siła przyciągania ziemskiego to był pikuś. Opanowałam się i odwróciłam wzrok.- Eh-em, więc tak... -Widać było, że Rogers także się zmieszał.
-Emmm... to może powiesz mi o co chodzi z twoim szefem?
-Eh, to długa historia. Zaczęło się gdy pięć lat temu wybudziłam się ze śpiączki...
-Byłaś w śpiączce?
-Tak przez dziewięć lat...
-I wybudziłaś się pięć lat temu?
-Dokładnie... A co?
-Nie, nie, nic... mów dalej...
-Więc, gdy się wybudziłam ciężko mi było znaleźć pracę ale na szczęście babcia ma przyjaciółkę, to z jej córką utknęłam wtedy na dachu, -uśmiechnął się na to wspomnienie, a ja mu zawtórowałam- ona zaś pracowała w kawiarni no i jakoś tak się zaprzyjaźniłyśmy i mnie wkręciła. A co z szefem? Hmmm... no cóż, sądzę, że u się podobam. Niestety bez wzajemności i dlatego bywa czasem... skory do przemocy. Nieobliczalny. Dość nieprzyjemny. Do gentelmenów zaliczyć na pewno go nie można!
-Czy wy czasem...
-Nie! Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła! -krzyknęłam- Mógłby mnie wylać, ale bym się z nim nie przespała! Poza tym... nie wyleje mnie... ma do mnie słabość. No! Dosyć o mnie! Opowiedz coś o sobie.
-Co tu dużo mówić: były żołnierz, człowiek nie z tej epoki... -zawahał się i spojrzał na mnie- straciłem kiedyś kogoś bliskiego.
-Przykro mi... -spuściłam głowę- Nie jesteś sam, mi zmarli rodzice, jeszcze jak byłam mała.
-Moje kondolencje.
-Co to znaczy, że nie jesteś z tej epoki? Znaczy ja na przykład interesuję się historią.
-Naprawdę? Naszą?
-Tak, ale nie tylko. Jestem z Polski, więc także i moją. Szczególnie czasami drugiej wojny światowej.
-Nie wierzę! Czyli w końcu będę mógł z kimś normalnie pogadać! Wiesz, moi "przyjaciele" nie za bardzo patrzą w tył. Bardziej interesują ich nowinki techniczne i takie tam.
-Znam to. Gdy się wybudziłam nie mogłam uwierzyć w to co widzę. Było tyle nowych rzeczy do oko... -nie dokończyłam, bo w tym momencie rozległo się głośne: BUM! (onomatopeja-ono-ono-motopeja) Jak na zawołanie wstaliśmy i wyjrzeliśmy przez okno. Ulicę spowijał dym. Usłyszałam dźwięk telefonu. Steve spojrzał na wyświetlacz i zmarszczył czoło.
-Muszę iść. Obowiązki wzywają. Zostań w domu i nigdzie się nie ruszaj wezwę pomoc! -złapałam go za dłoń.
-Steve... uważaj na siebie... -przytaknął i wybiegł z bloku.
Chwilę potem rozległo się pukanie do drzwi. Pomyślałam, że to Rogers lecz moje przypuszczenia okazały się błędne. W drzwiach stało troje dzieci.
-Musi nam pani pomóc! Szybko! Mój brat utknął pod tamtą kupą gruzu! -dziewczynka pociągnęła mnie za rękę.
-Gdzie? -zbiegłam po schodach.
-O tam! -wskazała palcem stertę cegieł. Obok nich siedział mały chłopiec. Miał przygniecioną nogę.
-Idźcie do piwnicy i nie wychodźcie! Zrozumiano? -przytaknęli- Twój brat zaraz do was dołączy.
Pobiegłam do chłopaka i odsunęłam kilka pierwszych kamieni.
-Spokojnie, zaraz będzie po wszystkim. -usłyszałam kolejny wybuch.
-Pomożemy pani! -obok mnie zebrała się grupa chłopców.- To nasz przyjaciel!
-Nie, uciekajcie to zbyt niebezpieczne!
Wtedy jak na zawołanie z bloku zaczął spadać na nas gruz. Nie miałam wyjścia. Musiałam użyć mocy. Podniosłam ręce i zatrzymałam kamienie.
-Szybko, weźcie go stąd! -chłopcy zaczęli odkopywać kolegę, ale pojawił się ktoś jeszcze. Usłyszałam jego szybkie kroki. Odwróciłam się i moim oczom ukazał się Kapitan Ameryka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top