Rozdział 26

Postanowiłam częściej dziecić się z Wami muzyką, której słucham i która pomaga mi podczas wahania weny :D. Mam nadzieję, że również umili lekturę.

~*~

Miała rację – Neji musiał spędzić noc w wiosce u podnóża Tōjiyamy. Zbudził ją, gdy zamaszyście odsunął płachtę chroniącą wnętrze jaskini od mroźnego wiatru. Zimny podmuch otulił twarz i poszczypał policzki. Kyōko podniosła się to siadu, wyrywając ze słodkiego letargu również Rasuto, który potarł główkę o skrzydło i wlepił zaspany wzrok w przybysza.

Szybko wygrzebała z kieszeni przepaskę, by zakryć ubytek, i przełknęła ślinę. Serce zabiło szybciej na myśl, że Neji mógł się jeszcze gniewać. Czy tak było? Postanowiła sprawdzić.

— Hej... Gdzie spałeś? Wszystko okej?

Kiwnął głową, głośno sapnął i runął na tyłek pomiędzy rozłożonymi śpiworami. Potarł czoło.

— Umieram z głodu.

Twarz Kyōko oblał szeroki uśmiech. Zerwała się z posłania i skoczyła w kierunku tobołka, w którym schowali resztki z kolacji. Zimne, ale jadalne.

— Masz. — Podała przyjacielowi niewielkie zawiniątko. — Upolowałam wczoraj niedźwiedzia. Mięsa starczy przynajmniej na tydzień.

— Co? Naprawdę? — Neji rozejrzał się po jaskini i dopiero po kilku sekundach dostrzegł brunatną skórę leżącą na samym końcu. Uniósł brwi. — Nieźle... — Wgryzł się w mięso, jakby nie jadł od dłuższego czasu. Pałaszował szybko i zachłannie, nie zważając na tłuste plamy wokół ust. — Ja też wszystko załatwiłem. Chociaż... mieszkańcy Shirakawy nie są chętni do sprzedaży za pieniądze. Wolą handel wymienny.

— Nic dziwnego. — Wzruszyła ramionami i wróciła do Rasuto. — Pomyślałam, że upoluję coś mniejszego, żeby zapłacić skórą za uszycie kurtek z miśka. A w ogóle, to co kupiłeś?

Drgnęły mu kąciki ust. Oblizał palce, by sięgnąć do swojej torby, której jeszcze nawet nie odłożył. Wyciągnął niewielki słoiczek wypełniony suszonymi liśćmi... właściwie czego?

— Mięta — wyjaśnił, przekazując zdobycz. — I teraz najlepsze!

Kyōko szerzej otworzyła oko na widok garnka oraz niewielkiej patelni. Neji pomyślał o wszystkim! Geniusz... Okręciła w dłoniach obydwa przybory kuchenne i chociaż miały kilka wgłębień oraz wyraźne ślady użytkowania, to wyglądały na sprawne.

— A na to wydałem ostatnie pieniądze. — Pomachał rolką bandażu i białym puzderkiem. — Maść na odmrożenia. Także ten... Nie mamy już nic. Jesteśmy skazani na nasze umiejętności survivalowe.

Parsknęła śmiechem, ale szybko zakryła usta dłonią. Popatrzyła na przyjaciela z ukosa, wciąż nie była pewna, czy mu całkowicie przeszło.

— I to jest prawdziwa siła młodości...

Odwrócili się do Lee, który pocierał powieki i ziewał. Z szerokim uśmiechem spojrzał na Nejiego, po czym wystawił kciuk. Tenten jeszcze smacznie chrapała.

— Obudź ją. — Kyōko nachyliła się do Rasuto.

Orzełek wyskoczył ze śpiwora i potuptał do dziewczyny. Zawisł nad jej twarzą i przez chwilę przyglądał się rozdziawionym ustom.

— Poczekaj. Może lepiej nie... — zaczął Neji, ale już było za późno.

Rasuto wycelował, odchylił głowę i kilkukrotnie zarył dziobem w policzek śpiącej. Zerwała się z głośnym krzykiem.

— Na Bogów! Kyōko! Gdzie jesteś?! — Tenten spoglądała panicznie na twarze przyjaciół. W końcu natrafiła na tę, której szukała.

Yūhei pomachała do niej z niewinnością dziecka. Rasuto zdążył schronić się za bezpiecznymi plecami opiekunki i tylko obserwował sytuację, wystawiając kawałek dziobu.

— Neji, po co ją budziłeś?! I to w taki sposób... — Kyōko pokręciła głową.

— Zaraz, co...?

Tenten potarła zaczerwieniony policzek. Zezowała na przyjaciela, jakby naprawdę uwierzyła, że to on był sprawcą brutalnej pobudki.

— Nie wkręcisz mnie w to! — warknął Neji, ale na jego ustach błąkał się szelmowski uśmieszek. — To był Lee.

— Ja???

Rasuto powoli wyłonił się z ukrycia i wskoczył na kolana Kyōko. Skrzeczał gardłowo i wymachiwał skrzydłami. Spoglądał na wszystkich z niebywałą ufnością, a w jego ruchach można było dostrzec rozbawienie. Obyś nigdy nie utracił tej iskry.

Kyōko upewniła się, że Rasuto mocno wbił pazury w jej ramię. Czuła je przez kurtkę, ale nie było to na tyle bolesne, żeby protestowała. Liczyło się tylko jego bezpieczeństwo. Dziecięcy puch zaczął zanikać, a na jego miejscu pojawiały się pierwsze błyszczące pióra. Ze skórami trzech upolowanych lisów śnieżnych oraz jedną miśka postanowiła zejść do Shirakawy. Reszta drużyny miała zniżyć się na odpowiednią wysokość, gdzie powinni szukać ziół leczniczych. Tak na wszelki wypadek. 

Kyōko miejscami pozwoliła sobie na bieg i skoki, żeby szybciej dotrzeć do celu. Gdy osiągała zbyt dużą prędkość, odbijała na drzewa i chwytała za pnie. Rasuto rozpościerał skrzydła, jakby chciał ich wyhamować, ale wciąż był za mały. Uśmiechała się, słysząc znajome trzepotanie. Uroczy urwis.

Dotarła szybciej, niż planowała. Z odnalezieniem zakładu krawieckiego też nie miała problemu, bo przed jedną z większych chat wisiały liczne skóry gotowe do garbowania, a ludzie nieustannie wchodzili i wychodzili. No i jednak nad wejściem wisiał wielki szyld... Bakayōko.

Usiadła w środku na długiej, drewnianej ławie. Lepsze to niż sterczenie na zimnie. Baby i chłopy o rumianych twarzach, którzy czekali w kolejce jak ona, taksowali ją oraz Rasuto ciekawskim wzrokiem, a potem szeptali. Zacisnęła pięści, wbijając spojrzenie w stare deski podłogowe. Czekała tak, spięta i skostniała z zimna, aż do chwili, kiedy krawcowa głośno chrząknęła i kiwnęła do niej głową.

— Dobra kobieto, czy uszyjesz mi z tego kurtkę? — Kyōko położyła na ladę ciężkie, brązowe futro.

Krawcowa bez trudu uniosła je nad ziemią i obejrzała z każdej strony. Bez pytania odłożyła na półkę pod ścianą za jej plecami.

— Nawet dwie — mruknęła. — A co tam jeszcze masz? — Spojrzała na wypchaną torbę Kyōko.

Yūhei zrozumiała, że nadszedł czas na targowanie. Najpierw wyjęła dwie skóry, rozłożyła je przed nosem krawcowej i potarła.

— Piękne, prawda? — Pochyliła się. — Proszę pogłaskać. Idealne na szal.

Kobieta zacmokała, splotła ręce na piersi i wyprostowała plecy.

— Mało coś. A prace szanuję.

Kyōko zmarszczyła czoło. Coś tak czuła, że to nie przejdzie. Z teatralnym westchnięciem wyjęła ostatniego lisa.

— Więcej nie mam, naprawdę... — Zwiesiła ramiona. — Mam chore oko, zobacz. — Wskazała kciukiem opaskę. — Polowałam aż trzy dni!

Rasuto zamachał skrzydłami, jakby na potwierdzenie tych słów, chociaż oczywiście były stekiem kłamstw.

— Proszę, dobra kobieto. Przyjmij te piękne skóry i uszyj mi dwie kurtki, żebym wraz z mężem przeżyła zimę...

Pochyliła głowę, wystawiając w stronę krawcowej splecione dłonie. Poczuła na policzku miękki meszek, który delikatnie o nią pocierał.

— Niech będzie. Wróć za kilka dni — mruknęła krawcowa i machnęła ręką na odchodne. Szybko odwróciła wzrok na kolejnego klienta.

Na zewnątrz Kyōko zdjęła Rasuto z ramienia i mocno go przytuliła. Posłała mu szarlatański uśmiech.

— Dobry z nas duet. Ale wiesz... — Na chwilę uciekła spojrzeniem w bok. — Ogólnie to nie wolno kłamać. To bardzo złe.

— Dla-dlaczego? — Orzełek przekręcił głowę, a Kyōko ruszyła w stronę drogi prowadzącej na Tōjiyamę. — Ty skłama-małaś i się udało!

— No tak, ale... nie powinnam. Ty tego nie rób, dobra?

— Do-dobra! Ciebie nigdy nie o-oszukam.

To jej wystarczyło. Uśmiechnęła się i posadziła Rasuto na poprzednim miejscu. Zerknęła na niego z ukosa – orzełek robił się coraz większy, a do orlego azylu przybyli zaledwie tydzień temu! Czy to normalne, że rósł jak na drożdżach? Chyba tak, bo prawidłowo się odżywiał (Kyōko dbała o zapas pełnowartościowego mięsa) i nie odstawał od innych dzieciaków. Tylko to cholerne skrzydło... Na razie nie sprawiało problemów, ale czas, gdy powinien zacząć naukę latania, zbliżał się wielkimi krokami. Już teraz kilka większych podlotków próbowało swoich sił, skacząc z kilkumetrowych skałek w kraterze. Dumne matki obdarzały pociechy radosnymi piskami, przy okazji posyłając Rasuto spojrzenia pełne pogardy. Zasrane hipokrytki, jeszcze wam pokażemy!

Zatrzymali się mniej-więcej w połowie wysokości. Poprzedniej nocy Mizuchi wspominał, że na trening lepiej wybrać odludne miejsce. Ostrzegał, że celowe prowokowanie shizen może się źle skończyć. Jedynie Rasuto powinien zostać w pobliżu, bo jego by nie skrzywdziła. A przynajmniej tak sądził ten parszywy smok.

Kyōko wybrała odpowiednie miejsce – okolicę, w której upolowała niedźwiedzia, wystarczająco płaską, by odbyć medytację i nie martwić się o utrzymywanie równowagi. Na wszelki wypadek usadowiła się pod skałą – tuż obok już pustej groty. Zdjęła orzełka z ramienia i wygładziła śnieg, by ten nie zapadł się pod jego ciężarem. 

— Nie wiem, co się stanie, więc uważaj. Proszę.

Rasuto kiwnął główką, okręcił się wokół własnej osi i usiadł wpatrzony w opiekunkę. Ta zamknęła oczy i zrobiła tak, jak powiedział jej w nocy Mizuchi. Wyprostowała plecy, wzięła głęboki wdech i zanurzyła się w głębiny podświadomości. Woda zachlupotała dookoła stóp, kiedy rozległ się donośny głos:

— Wyobraź sobie miejsce, w którym czujesz się bezpieczna. Od tego zaczniemy.

Kyōko zmarszczyła czoło. Miejsce, w którym czuję się bezpieczna... Najpierw pomyślała o domu rodzinnym, ale wzdrygnęła się i szybko pokręciła głową. Coś jej świtało. Przywołała w umyśle szerokie, dębowe biurko, okna zajmujące całą długość jednej ze ścian, niewielkie biblioteczki i krzesło obrotowe. Rozejrzała się dookoła i aż podskoczyła. Było... dobrze. Niemal tak jak zapamiętała. Uśmiechnęła się, czując na policzkach promienie słońca.

— Tego się nie spodziewałem.

Mizuchi znacznie się skurczył – przybrał ludzkie proporcje i z łapami splecionymi na klatce piersiowej siedział sobie wygodnie za biurkiem.

— Dlaczego gabinet hokage?

Wzruszyła ramionami, chociaż mogłaby mu teraz przedstawić cały elaborat na temat tego wyboru. To było całkiem proste – odkąd wróciła do wioski, a Tsunade zajęła miejsce Trzeciego, Kyōko nigdy nie spotkała tam żadna krzywda. Yūhei wręcz otrzymała pomoc i zrozumienie. To tam zaufała po raz pierwszy.

— No dobrze, przejdźmy do rzeczy. Skup się, bo będzie nieprzyjemnie.

Przygryzła dolną wargę, szukając w sobie shizen. Chciała ją pobudzić, sprowokować i wyzwolić. To miała być potyczka na miarę walki z demonami przeszłości. Kyōko musiała stawić temu czoła i zwyciężyć.

                Poczuła pod skórą znajome pulsowanie. Mocniej zacisnęła pięści, skubiąc zębami wargę. Drżały jej brwi, zaraz też ramiona. Shizen budziła się do życia – płynęła kanalikami, próbując wyprzeć chakrę. Energie zaczęły się ze sobą spierać, wywołując realne pieczenie i ból. Cholera. Kyōko nieco się zgarbiła, a natarczywe myśli zaczęły dawać o sobie znać i napływać niczym tsunami.

                Zobaczyła uśmiechniętą twarz Minori, ojca, jego dużą dłoń na swoim policzku tuż po siarczystym plasku, chłodne oblicze matki, Nanako usuwającą się w cień, służbę, która schodziła z drogi, nieprzychylne spojrzenia krewniaków. Shizen buzowała coraz szybciej; buchała w żołądku, uderzała w skronie i wywoływała zimne ciarki na karku. Kyōko chwyciła rękoma za głowę, pochylając ją ku ziemi. N-nie dam rady...

                — Walcz z tym!

                — JAK?! — Błyskawicznie uniosła wzrok.

                Jednym susem znalazła się przy biurku. Wdrapała się na nie i ruszyła z dłońmi w stronę gardła Mizuchiego. Ten był jednak szybszy – uchylił się przed atakiem, zanurkował w stronę podłogi i zwinnie podbiegł pod biblioteczkę.

                — Możesz to pokonać.

                Runęła twarzą na ziemię. Tam zalała ją jeszcze silniejsza fala gniewu, który pulsował tak mocno, jakby miał za chwilę rozerwać ciało na strzępy. Kyōko tarzała się w konwulsjach, obejmując ramiona, szczypała skórę, uderzała potylicą w podłogę. Ojciec, jego turkusowe tęczówki, mocno zaciśnięte wargi i brew uniesiona w pogardzie. Szklane oczy matki. Brama Konohy. Więzienie.

                Zgięła się w pół, by zębami dosięgnąć dłoni. Wgryzła się tak mocno, że pisnęła, a kącik oka zapiekł od łez bezsilności. Nadaremno. Shizen zdawała się przejmować coraz większą kontrolę – szarpała ciałem na wszystkie strony. Kyōko uderzała policzkami o ścianę pod oknem, o biurko i krzesło. Jeśli niczego nie zrobię, to... Z całej siły zacisnęła powieki. Próbowała przywołać coś miłego, chciała myśleć o Naruto i reszcie przyjaciół, ale twarzy rodziców nie dało się tak łatwo wymazać. Wtem usłyszała cichy głosik dobiegający jakby z oddali:

                — Kyō-Kyōko...

                Sapnęła pomiędzy kolejnymi spazmami. Coś chyba spadło na nią z biurka, lecz ledwo to zanotowała. Wbiła paznokcie w deski, by przysunąć się bliżej Mizuchiego. Wyciągnęła w jego kierunku zakrwawioną dłoń. Dopiero wtedy poczuła dziwne zimno i wilgoć, a przecież gabinet hokage zawsze był suchy i prawidłowo ocieplany.

                — Kyō-Kyōko... !

                — Mizuchi, ty skur... — syknęła, wbijając w smoka mordercze spojrzenie. Obnażyła zęby na widok jego szarlatańskiego uśmieszku.

                Przeczołgała się jeszcze kilka centymetrów, aż policzki zapiekły od przeraźliwego zimna, którego już nie mogła ignorować. Podobnie jak natarczywego głosu wołającego:

                — Kyōko!

                Westchnęła i zamrugała. Leżała na brzuchu, a z posklejanymi rzęsami i zamglonym wzrokiem wszystko docierało do niej bardzo wolno. Najpierw zobaczyła wkoło siebie śnieg o szkarłatnym zabarwieniu, dalej sterty połamanych i zwalonych drzew wcześniej będących częścią zagajnika. Kątem oka zarejestrowała czarną, ruchomą plamę.

                — Kyō-Kyōko... Martwiłem się! Już do-dobrze?

                Przełknęła ślinę. Nie było dobrze! Próbowała zacisnąć pięść, ale tylko jęknęła z bólu. Czemu, do cholery, to tak szczypało?! Jednym szarpnięciem pozbyła się rękawiczki i aż wciągnęła powietrze z głośnym świstem. Głęboki ślad po zębach naznaczył połowę wnętrza dłoni. Krew wciąż się sączyła, a ta zaschnięta kleiła się między palcami. Twarz Kyōko też miała obolałą. Z każdą upływającą sekundą czuła, jak wszystko jej puchło. Przy głuchym sapnięciu odwróciła się na plecy i tylko wpatrywała w zawieszonego nad nią Rasuto. W jego ciemnych oczach tlił się niepokój.

                — Ja to zrobiłam, prawda? — Z trudem machnęła ręką.

                W odpowiedzi tylko kiwnął głową.

                — Pewnie się mnie bałeś...

                — Ba-bałem się o ciebie.

                Lekko rozwarła usta, które po chwili zaczęły drżeć. Pociągnęła nosem, czując napływające łzy. Nie była w stanie mówić, chciała krzyczeć, ale po głębszym wdechu zakłuło ją w płucach. Przynajmniej śnieg skutecznie studził rozpalone ciało. Wydawać się mogło, że shizen wracała do swoich mrocznych zakamarków. Wygrałam? Nie... Tego całego pobojowiska i odniesionych ran nie można było nazwać wygraną. Uśmiechnęła się jednak na myśl, że nie skrzywdziła Rasuto.

                Jęknęła, unosząc się do siadu. Zimno zaczęło dawać się we znaki, więc na powrót założyła rękawiczkę i dopiero wtedy zobaczyła poszarpane krawędzie, wygryzioną dziurę... Jak?! Pewnie shizen naturalnie zwiększyła moją siłę. To miało sens. Pozostawało jeszcze zająć się ranami, bo przecież nie mogła tak pokazać się reszcie. Co by sobie pomyśleli? Kyōko najprawdopodobniej wyglądała jak osoba zbita na kwaśne jabłko, a guz na skroni urósł na tyle, że powoli przesłaniał widoczność.

                Mizuchi? Odruchowo wróciła do pozycji leżącej, czekając na znajome fale rozrywającego bólu.

                — Poczekaj, sprawdzę jeszcze raz. — Kyōko podeszła do torby Nejiego i zanurkowała w niej rękoma. Wymacała delikatne futro zająca śnieżnego, którego wczoraj upolowała, a do bocznej kieszonki wsadziła karteczkę z numerkiem od krawcowej. Z dumnym uśmiechem rzuciła: — Wszystko jest. Pamiętasz, co masz kupić?

                Przewrócił oczami.

                — Kiszoną kapustę. Ble...

                — Ja ci dam ble! — Pacnęła go w ramię. — Dopiero zobaczysz, jak będziesz miał szkorbut!

                — Ale kapusta?! Serio...?

                — Jest bardzo zdrowa, Neji — wsparł ją Lee. — Ma w sobie witaminę C.

                Przyjaciel teatralnie wyrzucił ręce w powietrze i pod wpływem miażdżącej przewagi argumentów tylko zarzucił kaptur na głowę. Kyōko odprowadziła go na zewnątrz jaskini. Pomachała mu ze sztucznie uroczym uśmiechem, a gdy upewniła się, że zniknął w szczelinie, wygładziła usta i klapnęła na ziemi. Westchnęła, przejmując od Tenten drugi kunai i zabrała się za obieranie ziemniaków. Jeszcze na szybko otaksowała czujnym wzorkiem Rasuto bawiącego się kulką śniegu i patykami, po czym spojrzała na miskę z już oczyszczonymi kartoflami.

                — Marudził, prawda? — zagaiła Tenten.

                — Taaa... Jak dziecko.

                Przyjaciółka parsknęła śmiechem i otarła czoło wierzchem dłoni. Kyōko uważniej jej się przypatrzyła i doszła do bardzo oczywistych wniosków:

                — Grzywka wpada ci w oczy. Obetnę ją, jeśli chcesz.

                — Serio? Sama tego nie zrobię. Już kiedyś próbowałam bawić się we fryzjera i... No. — Plusk wody, do której wpadł ziemniak, nie zagłuszył dziewczęcego chichotu. 

                Kyōko kiwnęła głową i uniosła wzrok na ptaka przelatującego zdecydowanie za nisko. Czyżby jednak zżerała je ciekawość? Rodowici mieszkańcy Tōjiyamy nie wchodzili w drogę przybyszom z Konohy, unikali ich jak ognia, wraz ze zmierzchem chowali się do jaskiń, a rankiem zezowali w stronę shinobi przygotowujących na zewnątrz śniadanie. Tylko Wakana czasem wpadała, by zamienić trzy słowa, kurtuazyjnie zapytać o samopoczucie Rasuto, po raz kolejny ostrzec przed Arashim, i znikała w stadzie orłów. Kyōko wystawiła język do jednej z matek obdarzających ją i orzełka przeciągłym, oceniającym wzorkiem. Orlica szybko odwróciła łeb w drugą stronę. Jeden do zera, głupia krowo.

                Neji wrócił na tyle późno, że wszyscy zdążyli stwierdzić, że pewnie przenocuje w Shirakawie. On ich jednak zaskoczył. Ba, nawet kupił więcej, niż planowano. Najpierw wyciągnął słoik kapusty, który szybko – jakby go parzył – wręczył Lee, potem pomachał sobie przed twarzą mniejszym, szklanym naczyniem. Tenten aż podskoczyła.

                — Ojeju, czy to marynowane śliwki?!

                — Aha. Wiem, że je bardzo lubisz, więc trochę się targowałem.

                Kyōko uśmiechnęła się pod nosem. Miała szczerą nadzieję, że wyprawa zbliży tę dwójkę i choć otaczały ich lite skały pokryte grubą warstwą śniegu, to coś chyba zaczynało kiełkować... 

                Z wielkiego wora wyciągnął dwie, brązowe kurtki. Krawcowa odwaliła kawał dobrej roboty, bo wyglądały na naprawdę ciepłe i starannie uszyte.

                — Jedna jest dla ciebie, Kyōko. — Neji położył przed nią futro. — A druga dla Tenten.

                — Nie, ty ją weź. Dam sobie radę.

                Yūhei kątem oka dostrzegła karcący wzrok Rasuto.

                — Wychodzisz częściej ode mnie. Przyda ci się podczas polowania.

                Ten argument miał dużo sensu i Kyōko nie mogła go pobić. Kiwnęła głową.

                — Ale to nie koniec. Mam jeszcze trzy listy.

                Ożywiła się na dźwięk tych słów. Spięła mięśnie ramion i choć z całej siły próbowała nie okazywać ekscytacji, to wieści z Konohy przyprawiały ją o przyjemnie ciarki na karku.

                — Jeden jest od Tsunade-sama, a dwa pozostałe do ciebie.

                — Co?! A dla mnie nic nie ma? — Tenten poderwała się z miejsca i usiadła obok Nejiego, by zerkać mu przez ramię. — No dobra, to przeczytaj nam ten od Hokage-sama.

                Odchrząknął i przełamał pieczęć. Początkowo milczał, skanując tekst wzorkiem. Z każdą upływającą sekundą coraz mocniej marszczył czoło. Stało się coś złego. Kyōko nerwowo przełknęła ślinę i pokręciła się na boki. Zesztywniała, dostrzegając drżenie rąk przyjaciela.

                — Jiraiya-sama... — wydukał, w końcu podnosząc na nich wzrok. — Nie żyje.

                Zapanowała ta nienaturalna cisza, której Yūhei tak nienawidziła. Wlepiła w ścianę jaskini nierozumiejące spojrzenie. Nie mogła poruszyć nawet małym palcem u stopy. Jak... Jak...? JAK?! Syknęła pod nosem, zaciskając pięści. Neji wyjaśnił, jakby czytał jej w myślach:

                — Zginął w Wiosce Deszczu z rąk Akatsuki.

                Znów ta cholerna cisza. Wtedy, gdy go spotkaliśmy... mówił, że idzie na misję. Oni też przedzierali się przez Kraj Deszczu i cudem uniknęli wykrycia. Co takiego robił tam jeden z trójki sanninów? Czy wiedział, że opuszczał Konohę po raz ostatni? Musiał znać ryzyko, więc planował odkryć coś naprawdę istotnego. Coś o Akatsuki.

                — To straszne... — wyszeptała Tenten. — Jeszcze tak niedawno z nim rozmawialiśmy.

                Chyba po raz pierwszy Kyōko zobaczyła w oczach przyjaciółki łzy. I były cholernie prawdziwe. Pożałowała też, że nie wzięła na poważnie proroczych słów o tarczy. Mogła już wtedy zapytać o ich sens i chociaż trochę dowiedzieć się o tej całej przepowiedni. Dlaczego tego nie zrobiłam?

                Nie miała ochoty zaznajamiać się z treścią dwóch listów, które do niej przyszły. Nawet nie spojrzała na adresatów. Schowała je pod torbą udającą poduszkę, a gdy wróciła do ogniska, usiadła obok Tenten. Z głuchym westchnięciem opadła głową na ramię przyjaciółki.

Jak walczyć z przeciwnikiem, który nie ma fizycznej postaci? Jak walczyć... z rozpaczą?

Nikt nie udzielił odpowiedzi, milczał nawet Mizuchi. Kyōko sama musiała to odkryć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top