Rozdział 22

                Przyznam bez bicia, że jestem bardzo podekscytowana, dodając ten rozdział. Z jednej strony boję się Waszych opinii, ale z drugiej nie mogę się ich doczekać! Perspektywa Mizuchiego przynosi całkiem sporo odpowiedzi, więc zapraszam do czytania♥.

~*~

Słońce w końcu zmieniło położenie na tyle, że cień kapelusza – nawet jak na tamtejsze gatunki – przerośniętego grzyba padł w inną stronę. Mizuchi wygiął spiralny grzbiet w łuk, a gdy naprężył łapska, wbite szpony wyryły w trawie wąskie kratery. Szybko opadł brzuchem z powrotem na ziemię i leniwie się uśmiechnął. Rześki, przynoszący ulgę w tak upalny dzień wiatr zaplątał się w grzywę i zatańczył z kilkoma białymi kosmykami. Mizuchi szybko przechylił łeb, by najostrzejszym szponem dosięgnąć ucha. Ziewnął i niechętnie uchylił oko, bo rozległ się cichy plusk i kilka kropel wylądowało na pysku. Tuż obok, przy samym strumyku, siedział Fukasaku, który najprawdopodobniej uznał, że – akurat teraz! – ochładzanie dolnych odnóży będzie wybornym pomysłem.

— Drogi przyjacielu — zaczął Mizuchi po wymownym odchrząknięciu. — Byłbyś tak łaskaw przynieść mi kilka specjałów twojej szanownej małżonki.

W odpowiedzi rozległo się prychnięcie.

— Drogi Mizu-chan. — Zieloną paszczę ropucha wykrzywił sarkastyczny grymas. — Rusz swoje szanowne cztery litery i sam skocz po jedzenie.

Mizuchi, jak na zawołanie, podniósł łeb, łuski stanęły mu dęba i błysnął śnieżnobiałymi, niezwykle ostrymi kłami.

— Ile razy mam jeszcze powtarzać, żebyś tak do mnie nie mówił?! — zaryczał najgroźniej jak tylko potrafił, ale Fukasaku tylko chwycił się za brzuch i wybuchł gromkim śmiechem. — Jestem od ciebie starszy!!!

— I tym tłumaczysz swoje lenistwo? Weź przykład ze mnie. — Przygładził ostatnie siwe włosy — Trenuję codziennie, zdrowo się odżywiam i daję wykłady młodszym pokoleniom. A przekazywanie wiedzy jest niezwykle wyczerpujące...

Po obydwu gałkach Mizuchiego przemknęły błony migawkowe. Zmrużył gniewnie powieki, lecz doszedł do wniosku, że dalszy spór nie miał sensu, bo przyjaciel potrafił być wyjątkowo stanowczy.

— Nie mam na to czasu — burknął Mizuchi i dotknął brodą samej krawędzi brzegu.

Zapatrzył się w spokojny nurt i płynące wraz z nim karpie, które w blasku słońca mieniły się niczym drogocenne klejnoty. Leniwie zanurzył szpony, by zamącić osad z dna wokół wypolerowanych kamyczków. Przeciągle sapnął i spojrzał z ukosa na przyjaciela.

— I nie znudziło cię to wszystko?

Fukasaku wyprostował plecy, ułożył błoniaste łapy na trawie i z zadumą popatrzył w niebo. Chyba uśmiechnął się bardziej do swoich myśli niż do towarzysza.

— Wprawdzie nie przeżyłem tyle co ty, ale też niemało. Nauczyłem się doceniać chwile, bo wiem, że kiedyś umrę.

Mizuchi wywrócił oczami. Więc to o to się rozchodziło. Nie mógł, a może też nie chciał rozumieć, jak to jest wieść śmiertelne życie. Niespokojnie smagnął ogonem powietrze i strzeliło jak od uderzenia batem. Fukasaku zwrócił nań głowę.

— Wybacz, nie zamierzałem cię obrazić.

— Nie obraziłeś mnie. Musiałbyś się bardziej postarać. — Mizuchi uśmiechnął się kącikiem paszczy.

Ropuszy przyjaciel zaniósł się śmiechem i poklepał przestrzeń między nimi. Przez ułamek sekundy wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, aż Fukasaku teatralnie otarł łzy i odkaszlnął.

— Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej.

— Na razie nieśpieszno mi do domu — mruknął Mizuchi, układając się wygodniej na lewym boku. Dmuchnął na włosy wpadające mu do oczu i przeciągnął się. — Skorzystam z wakacji, zanim Kagutsuchi się zorientuje — parsknął.

Zaraz jednak wzdrygnął się na samo wyobrażenie tego przeklętego, ociekającego lawą niedźwiedzia, z którym nigdy nie mógł dojść do porozumienia. Jeśli jakiś uczynny ptaszek doniesie, że Mizuchi wolał wylegiwać się na Myōboku, zamiast wypełniać obowiązki, to już do końca świata będzie raczony protekcjonalnymi wykładami i docinkami.

— Kiedyś się dogadacie — najwyraźniej Fukasaku przejawiał większe skłonności do optymizmu. — Może... zaproś go tu kiedyś.

Mizuchi aż wytrzeszczył oczy i uniósł łeb. Nawet odruchowo rozdziawił paszczę.

— Wykluczone! Nie mam ochoty, by chociaż przez sekundę doświadczać jego impertynencji! A jestem zmuszony oglądać tę parszywą gębę raz na tysiąc lat podczas spotkań na Panteonie...

Fukasaku rozłożył łapy i wzruszył ramionami. Na jego paszczy czaił się sarkastyczny grymas i chociaż zapewne ropuch chciał rzucić jakiś przytyk, to w porę się powstrzymał.

Przyjaciele zamilkli na dłuższy czas, rozkoszując się słońcem, delikatnym, ochładzającym wiatrem i pluskaniem potoku. Inni mieszkańcy Myōboku nie zawracali im głowy, wiedzieli bowiem, że jeden z członków starszyzny przyjmował gościa. A temu gościowi nikt nie chciał wchodzić w drogę.

Kiedy słońce zaczęło przechylać się ku prawej stronie i przebijało zza wysokich, stożkowatych skał służących jako idealne narzędzie do trenowania równowagi, powietrze nagle zawirowało od przypływu chakry. Coś zaskwierczało nad towarzyszami, zrobiło się cieplej i duszniej niż dotychczas. Zadarli łby i popatrzyli na kłębiący się obłok pary. Gdy rozległo się donośne „puff", Fukasaku rzucił uradowany:

— Nareszcie!

Z białego dymu wyłoniła się równie biała gęba... A może to były włosy? Krzycząc, jakby go obdzierano ze skóry i wymachując rękoma, ktoś runął pomiędzy nich. Zarył czołem w ziemię, przechylił się i wpadł prosto do strumyka. Mizuchi, który zupełnie nie spodziewał się takiego zwieńczenia popołudnia, poderwał się na równe łapy i wlepił w przybysza zdezorientowany wzrok. Nieznajomy ociężale wypełzł na suchy ląd, wypluł wodę, kaszlnął i padł na plecy. Kiedy Mizuchi zawisł tuż nad jego twarzą, obcy zamrugał i otworzył szeroko usta. Błyskawicznie poderwał się do pionu.

— Smok! Prawdziwy smok! — wrzasnął, wystawiając palec wskazujący. Nie wyglądał jednak na przerażonego. Wesoło podskoczył i odwrócił się do Fukasaku. — I żaba!

— Tylko nie żaba, dzieciaku. Jestem ropuchą.

— Whoa, wy mówicie!

Mizuchi przystawił do pyska pięść i teatralnie odchrząknął. Klapnął zadkiem na trawie, dumnie się wyprostował i pozwolił, by wiatr porwał grzywę.

— Jam Mizuchi, Wodny Smoczy Król. — Spojrzał przelotnie na przyjaciela. — A ten to Fukasaku.

— Ale czad! Jestem Jiraiya! — Rozejrzał się na boki. — Co to za miejsce?

— Góra Myōboku. Jak się tu dostałeś? — Mizuchi uważniej mu się przyjrzał, ale nie zarejestrował niczego wyjątkowego. Ot, patrzył na zwyczajne, ludzkie szczenię.

— Użyłem Kuchiyose no jutsu. Chciałem nauczyć się tej techniki i zdobyć przywołańca...

— Zdajesz sobie sprawę, że bez podpisania paktu to ekstremalnie niebezpieczne? Kto ci to pokazał?

— Przestań już zrzędzić, Mizu-chan. — Fukasaku lekceważąco machnął łapą. — Najważniejsze, że teraz obydwoje tu jesteście. Długo czekałem na ten dzień. Chodźmy do Gamamaru-sama.

Mizuchi wysoko uniósł brwi. Co znowu kombinował ten szczwany lis? Czyżby coś ukrywał? Wodny Król nie zamierzał się ruszyć, dopóki nie usłyszy prawdy.

— Czego mi nie powiedziałeś?

Fukasaku przeciągle westchnął i pokręcił łbem. Spojrzał z ukosa na dzieciaka.

— Jakiś czas temu Gamamaru-sama miał wizję związaną z nim — wskazał kciukiem na Jiraiyę, który już oddalił się o kilka kroków i podziwiał kamienne posągi ropuch — i... tobą.

— Mną?! — Mizuchi wzdrygnął się, jakby otulił go płaszcz mrozu. — Ostatnim razem kazaliście mi popchnąć młodego Senju w ramiona Madary i nie skończyło się to za dobrze.

— Nie czas na dyskusje. Wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, że przepowiednie mają wielką moc i zawsze się sprawdzają.

Mizuchi głośno westchnął, jakby pragnął pozbyć się ogromnego ciężaru, i odwrócił łeb. Spojrzał na zbliżającego się przybysza. Zdawał sobie sprawę, że znów przegrał. To prawda, nie można było ignorować przepowiedni, ale... skoro i tak miały się spełnić, to przecież nie musiał za bardzo ingerować. Wystarczyło posłuchać, pokiwać łebkiem i rozejść się w przyjemnej atmosferze.

Ruszyli pod oblicze przerośniętego, pomarszczonego ropucha, który już chyba ledwo widział na oczy. Starzec zacharczał i kaszlnął, jakby miał zaraz wypluć płuca. Ułożył się wygodniej na marmurowym tronie, natomiast miejsce po jego prawicy zajął Fukasaku, a po lewicy szanowna małżonka. Mizuchi, niczym potulny baranek, objął ciało ogonem i usiadł na posadzce u podnóża schodków. Jiraiya stanął tuż obok. Mędrzec miał przymknięte powieki i dopiero kiedy Fukasaku chrząknął, starzec popatrzyła na przybyłych, jakby nie mógł przewidzieć celu tych odwiedzin.

— Kim jesteś? — Zatrzymał wzrok na Jiraiyi.

— Wielki Mędrcze, to ten chłopak z przepowiedni — mruknął Fukasaku, zasłaniając pysk łapą.

— Jakiej przepowiedni?

Mizuchi wywrócił oczami. Za każdym razem było to samo – stary pierdziel najpewniej z wiekiem tracił nie tylko godność, ale i rozum.

— No wiesz... Tej o wielkim heroizmie i tak dalej...

— A tej! Już wiem, już wiem. — Kaszlnął. — Powiadam ci, młodzieńcze, żeś utalentowany. Moc zyskasz ogromną... O tak! Zawojujesz świat nie tylko mieczem, ale też piórem. Twoje dzieła czytać będą nawet kolejne pokolenia. — Wykrzywił paszczę w lubieżnym uśmieszku. — I kobiety! Ach, kobiety... Pokochasz je wszystkie.

Bzdury... Mizuchi miał nadzieję usłyszeć coś ciekawego. Coś, co może znów wywoła wielki konflikt albo zapoczątkuje nową erę. W końcu czyż nie po to były te wszystkie przepowiednie?

— Ale najważniejsze! — Staruch zaniósł się jeszcze głośniejszym kaszlem. Upłynęło kilka sekund, zanim odzyskał rezon. — Zdobędziesz ucznia... Wspaniałego, o tak!

Jiraiya przysunął się o kilka centymetrów. Z zaciśniętymi pięściami i rumieńcami na policzkach wpatrywał się w Wielkiego Mędrca szeroko otwartymi oczyma.

— Uczeń o ogromnej mocy zdecyduje, czy zniszczy świat, czy zaprowadzi w nim pokój.

I to była informacja, na którą czekał Mizuchi. Wykrzywił ku górze kącik paszczy, nie mogąc przestać obserwować reakcji chłopaka. A Jiraiya otwierał i zamykał usta jak ryba wyjęta z wody. Zapewne jego mały móżdżek nie mógł tego przetrawić.

— A ty, Mizuchi-sama...

Wodny Król na powrót odwrócił się do Gamamaru i zacisnął wargi. Gotów do usłyszenia kolejnej przepowiedni wbił szpony w posadzkę.

— Twój podopieczny stanie się tarczą dla ucznia Jiraiyi. I to wasze działania wytyczą młodzikom właściwy kurs. Wy zdecydujecie, jak to się skończy. Chaos? Czy pokój?

Mizuchi głośno przełknął ślinę. Spodziewał się, że jego rola będzie znacznie mniejsza, może nawet mikroskopijna. Ale coś takiego...? Jeszcze nigdy nie kazano mu kogoś szkolić. Szkolić i prowadzić! Do tego ludzkie szczenię. Zadrżał. Nie umiał postępować z ludźmi, czasem tylko spełniał ich zachcianki za „drobną" opłatę. Niech Zaświaty pochłoną Kagutsuchiego i wszystkie inne Bóstwa! Jak Mizuchi miał kogokolwiek poprowadzić?

Wyszli na zewnątrz, żeby odsapnąć. Niebo przybrało już kolor purpury, w powietrzu unosił się słodkawy zapach, a młode ropuchy dokazywały przed świątynią. Idealne lato popsute w jednej chwili!

— Ale ekstra! Słyszeliście?! Będę miał ucznia, który zmieni świat!

Mizuchi obrzucił Jiraiyę nieprzychylnym spojrzeniem i już miał powiedzieć coś zgryźliwego, gdy Fukasaku wszedł mu w słowo:

— Nie ekscytuj się tak, długa droga przed tobą. Przydałby ci się trening.

Och, tego jeszcze brakowało. Mizuchi nie zamierzał zostawać na Myōboku, jeśli szczeniak też tam będzie.

— Trening?! O raju! Tak, tak, tak. Czego mnie nauczysz?

Fukasaku, który po prostu świetnie sprawdzał się w roli mentora, chwycił się w pasie i zerknął porozumiewawczo na przyjaciela.

— Przy mnie opanujesz Tryb Mędrca, a pan obrażalski pokaże ci wodne techniki.

— Chwila, Fuka. Zwariowałeś? Jestem na wakacjach i już na pewno nie zamierzam bawić się w żadne szkolenia. — Mizuchi smagnął powietrze ogonem. — Sami sobie lepiej poradzicie.

— Daj spokój. Bez ciebie to żadna zabawa. — Fuka szturchnął go łokciem w udo. — Nie pozwól się prosić.

Mizuchi z upartością zacisnął paszczę i zmarszczył czoło. Dla zwiększenia powagi splótł łapy na piersi i towarzysze prowadzili niemą walkę na spojrzenia. Wystarczyły trzy sekundy, by wymiękł. Opadł łbem na trawę niczym kompletny przegrany. Westchnął tak mocno, że podmuch pochwycił Jiraiyę w powietrze i odstawił go kilka metrów dalej.

— Whoa, to było niesamowite! Jesteś bardzo silny!

Silny? Oczywiście, że Mizuchi był silny. Za kogo do tej pory uważał go ten dzieciak? Za jakiegoś słabeusza? Wodny Król prychnął. Jeszcze mu pokaże, co naprawdę potrafi i do końca wakacji gówniarz opanuje cały arsenał wodnych technik.

Okolica dopiero budziła się do życia; lepka, mleczna mgła zdawała się czmychać przed słońcem, które próbowało zaświecić zza chmur. Chłodny wiatr nie ustępował, lecz ptaki prostowały skrzydła i pozwalały, by porywiste podmuchy odrywały je od bezpiecznych gałęzi. Rosa skrupulatnie moczyła cienkie, bawełniane pantalony i długie szaty. A szelest materiału, dla nadzwyczajnego ucha, był wyjątkowo dobrze słyszalny.

Mizuchi na początku obserwował trójkę przybyszów poprzez wodospad. Po chwili scalił się z wartkim nurtem i – niezauważony – podpłynął bliżej brzegu, prawie pod same stopy ludzi. Już od jakiegoś czasu nikt go nie odwiedzał, zapewne stąd wzięła się ciekawość. Mimo to postanowił najpierw wysłuchać, co mieli do powiedzenia.

— Wielki Wodny Smoczy Królu!

Uznał, że ludzki samiec nie musiał dodawać członu „wielki", ale i tak Mizuchi poczuł przyjemne ciepło wypełniające rzekę.

— Błagamy o pomoc! W zamian oddamy wszystko, czego tylko zapragniesz!

I w końcu padły te słowa, na które czekał. Zdecydował się na widowisko. Powoli, majestatycznie, napawając się minami śmiertelników, począł tworzyć z błękitnej chakry swoją materialną formę. Energia rosła, majacząc, bulgocząc i ostatecznie uformowała się w konkretny kształt. Tak oto przed oczami przybyszów z wody wyłonił się potężny smok o spiralnym ciele, z paszczą nieco przypominającą lwią, wnętrze której zdobiły dwa rzędy śnieżnobiałych, ostrych kłów i otuloną bujną grzywą. Mizuchi pragnął podkreślić swoje piękno i potęgę – zjeżył łuski tak, że pierwsze promienie rozświetliły je na turkusowo. Dodatkowo rozłożył na boki masywne, błoniaste skrzydła. Dumny z tego pokazu zarył pazurami w brzeg, na co ludzie odskoczyli w panice. Jeszcze tylko chwilę rozkoszował się widokiem spiętych z nerwów twarzy, aż w końcu spokojnie rzucił:

— Słucham.

Samiec znów zaczął od tego, że zasypie Bóstwo dobrodziejstwami, a Mizuchi uważnie przyglądał się pozostałym członkom eskapady. Kobieta o długim, czarnym warkoczu i bladym licu zapewne uchodziła za przyjemną dla oka. Prawdopodobnie... Nie potrafił ocenić. Jednak bardziej zainteresowała go najmniejsza istota. Ludzkie szczenię, łudząco podobne do samicy, patrzyło na niego znacznie pewniej i odważniej od reszty. Puściło dłoń matki i stało na baczność z palcami splecionymi na udach. Mizuchi nie mógł oderwać wzroku od dziecka. Chyba intrygowała go ta ciekawość, nie pamiętał, kiedy ostatni raz ktoś spoglądał na niego w ten sposób.

I już wiedział, czego zażąda.

— Powiedz, śmiertelniku, o co prosisz.

— Wielki Smoku, spraw, by moja czcigodna małżonka powiła mi syna. Staramy się od dawna, ale pokarano ją bezpłodnością... Potrzebujemy spadkobiercy! — Samiec zwiesił ramiona. Wyglądał żałośnie.

— A ta tu? Nie nadaje się? — Mizuchi wskazał szponem na szczenię.

— To dziewczynka! Nigdy nie zastąpi mężczyzny.

Mizuchiemu nie umknęło ukradkowe spojrzenie samicy, które pełne skrywanej nienawiści, jedynie musnęło twarz samca. Miał ogromną ochotę się zaśmiać. Och, jak brakowało mu rozrywki. Nie mógł dłużej przeciągać przedstawienia, bo kim był, żeby tak dręczyć tych biednych ludzi...? Jego pysk wykrzywił grymas mający przypominać uśmiech.

— Za rok o tej porze twoja szanowna małżonka urodzi ci drugie dziecko. A w zamian chcę... — Wbił wzrok w szczenię. — Tego.

Samica kilkukrotnie zamrugała, zanim dotarło do niej, jak właściwie brzmiało żądanie. Otworzyła usta, odwróciła się do męża i zasłoniła dziecko długim rękawem szaty.

— Nie...! Wszystko, tylko nie Kyōko! Błagam! — Chyba zwracała się bardziej do samca niż do Mizuchiego. — Wracajmy do domu, proszę...

W trakcie elektryzującej ciszy Mizuchi wymieniał z samcem głębokie spojrzenia. Mężczyzna zaciskał wargi tak mocno, że niemal całe zbielały. Wodny Król nawet zastanowił się, czy przybysz odpuści, ale jednak wyglądał na zdeterminowanego. Jaką decyzję podejmiesz? Mizuchi uniósł białą brew. Czekał.

Samica rozszlochała się na dobre, tuląc w ramionach zdezorientowane szczenię. Zawodziła jak dogorywająca zwierzyna i Mizuchi miał wielką chęć ukrócić jej cierpienie. Cóż, to na pewno nie spodobałoby się Kagutsuchiemu i innym Bóstwom.

— Zgadzam się.

Wrzask samicy przeciął powietrze jak broń wykonana z najlepszej stali. Spłoszone ptaki zerwały się z drzew, a Mizuchi zadrżał. Tak długo na to czekał! Teraz już nikt nie mógł mu zarzucić złamania boskiego prawa! W końcu zwierzyna sama do niego przyszła...

Wypełzł z wody, błyskawicznie – zanim zmienią zdanie – chwycił dziecko za przegub i jednym szarpnięciem oderwał je od matki. Ta ruszyła córce na pomoc, ale nie mogła równać się z mocą Mizuchiego. Parszywy robak. Drugą łapą powalił ją i przycisnął do ziemi, zebrał zaledwie ułamek energii, po czym tchnął w samicę swoją wolę. W tym czasie samiec stał jak zaklęty, ze spuszczoną głową spoglądał w przeciwnym kierunku, ignorując płacz i krzyk córki, która wierzgała nóżkami na wszystkie strony, byleby tylko uchronić się od śmierci. A ta, cóż, wkrótce miała nadejść.

Oswobodzona samica, jak łania z zasieków, zerwała się na równe nogi. Skoczyła ku Mizuchiemu i niemal pochwyciła wyciągniętą rączkę córki. Samiec jednak w porę złapał kobietę za ramię i mocno szarpnął w tył. Smoczy Król pozwolił sobie na krótką obserwację widowiska. Protekcjonalny uśmiech wykrzywił mu pysk, gdy samica szarpała się w ramionach męża, krzyczała imię córki, zalewała się łzami. Tyle wystarczy.

— Możecie się już oddalić. — Mizuchi machnął wolną łapą.

Odwrócił się plecami i nie zamierzał poświęcać na tę żałosną parkę ani sekundy więcej. Miał teraz o wiele ciekawsze zajęcie. Nie zważając na drapanie, wrzaski, płacz i spazmy, podpłynął z dzieckiem do wodospadu. W tym świętym miejscu miał zamiar oddawać się największej przyjemności – skonsumować energię śmiertelnika, by powiększyć swoją. Oblizał się i cisnął dzieckiem o taflę wody. Poszybowało, jakby ważyło zaledwie kilka gramów, i w końcu zniknęło pod powierzchnią. Spodziewał się, że to koniec. Może nie włożył w rzut za dużo wysiłku, ale wystarczająco, by jednym ruchem zabić kruchą istotę.

Otworzył szeroko oczy, uchylił paszczę i na chwilę zamarł. Szczenię nie dość, że przeżyło, to dodatkowo wyłoniło łeb, głośno zasysając powietrze, a zaraz na czworaka próbowało wydostać się z rzeki. I prawie mu się udało! Mizuchi był jednak szybszy. W ułamku sekundy dopadł do dziecka, szponami objął cały korpus i szarpnięciem zanurzył w wodzie. Dziewczynka wciąż walczyła. Machała rączkami, próbowała drapać niezniszczalne łuski lub cokolwiek dosięgnąć. Raz, gdy Mizuchi pochylił łeb, złapała za biały kosmyk.

Obnażył kły. Miał już serdecznie dość tego upartego bachora. Dla odmiany zacisnął szpony na drobnej szyi i uznał, że już znudziła go ta zabawa. Powinien na samym początku skręcić dziewczynie kark. Uniósł ją. Zaczęła walczyć o każdy oddech, ale niekończące się salwy spazmów i kaszlu nie dawały rezultatów. Wtem otworzyła oczy.

W ich odbiciu Mizuchi dostrzegł siebie i coś zakłuło go w piersi. Skamieniał. Momentalnie wróciły słowa Wielkiego Mędrca i treść przepowiedni. Zupełnie o tym wszystkim zapomniał! Uznał, że nie ma sensu wtrącać się w coś, co i tak dojdzie do skutku. Po powrocie do domu skupił się na wypełnianiu drobnych próśb okolicznych wieśniaków i innych obowiązkach. Ile to już minęło? Trzydzieści lat? Mały Jiraiya stał się dojrzałym mężczyzną. Czy odnalazł ucznia? Niech cię pochłoną Zaświaty, Kagutsuchi!

Już o wiele lżej odrzucił dziecko na brzeg. Kaszlem próbowało pozbyć się dławiącego uczucia, ale bezskutecznie. W końcu padło na plecy i utkwiło umęczony wzrok w niebie. Mizuchi głośno westchnął. A jeśli to ona? Coś nie dawało mu spokoju. Czy był w stanie zaryzykować złamanie przepowiedni? Mógł po prostu zabić śmiertelniczkę i liczyć na to, że pewnego dnia stanie przed nim prawdziwy, mężny wybraniec. Ale jeśli tarczą była ta krucha, ledwie żywa istota? Na wszystkie Bóstwa Panteonu, przecież zawahał się z jakiegoś powodu!

Popchnięty uporczywą myślą zbliżył się do dziecka. Zbyt słabe, by jakkolwiek zareagować, jedynie wlepiało w niego otumaniony wzrok. Mizuchi już dłużej się nie wahał. Rozbił chakrę, a jego ciało powróciło do płynnej formy. W postaci błękitnej mazi spełzł prosto do ust dziecka. Już nie walczyło.

W środku rozgościł się na dobre. Oddzielił swoją energię od zalążków chakry dziecka, stworzył „poczekalnię", w której zamierzał spędzić może nawet kilkadziesiąt lat. Kto wie, ile ten człowiek pożyje? Mizuchi zdawał sobie sprawę, że Bóstwo raz złączone z ludzkim ciałem nie mogło go opuścić bez uśmiercania gospodarza.

Miał jeszcze kilka rzeczy do zrobienia – najpierw przejął umysł dziecka, by na razie nie sprawiało problemów. We wspomnieniach odszukał wszystkie potrzebne informacje. Potem wyleczył rany, jakie sam zadał, i w końcu dźwignął się z ziemi. Kwaśny grymas oblał mu twarz. Tyle ograniczeń! Zachwiał się, gdy próbował zrobić pierwszy krok. Z każdym kolejnym radził sobie lepiej, ale wciąż ubolewał nad ludzką miernotą.

Już nieco pewniej ruszył ścieżką wzdłuż zbocza. Nie sądził, żeby rodzice zmienili trasę powrotną, a ze wspomnień wynikało, że szli właśnie tędy – traktem handlowym ciągnącym się od Kraju Ptaków.

Mizuchi przyspieszył i zaledwie po godzinie dogonił cele. Nie zdążył wyhamować, gdy nogi rozpędziły się na górce, i wpadł prosto w plecy ojca. Rodzice odskoczyli w gotowości do walki, ale na widok córki matka zakryła usta dłońmi, a ojciec zamarł z kunaiem w ręku.

— Kyōko! — Samica podbiegła i zamknęła Mizuchiego w stalowym uścisku. — Uciekłaś mu?

— Nie do końca — wychrypiały dziecięce usta zupełnie zmienionym głosem.

Matka odsunęła się jak oparzona i upadła w tył. Samiec drgnął i – o dziwo – w końcu ruszył się z miejsca. Chwycił za kołnierz śnieżnobiałej yukaty córki i podniósł ją do swojej twarzy.

— Co jej zrobiłeś?!

— Coś znacznie lepszego niż wy. — Pod nosem Mizuchiego wykwitł sarkastyczny uśmiech. — Postanowiłem w niej zamieszkać. Ale nie martwcie się. — Uniósł ręce w poddańczym geście. — Nie zerwałem umowy. Ty za rok urodzisz kolejnego szczeniaka, a ja dostałem tego. Powinniście się cieszyć — dodał, bo reszta zamilkła. — Kyōko otrzyma całkiem niezłą moc. Wilk syty i owca cała.

Rodzice wymienili niespokojne spojrzenia, po czym ojciec odstawił córkę na ziemię. Mizuchi teatralnie otrzepał szatę. Popatrzył ukradkiem na okolice brzucha matki, gdzie krążyła jego chakra. Uśmiechnął się w kąciku ust. Wprawdzie obiecał im kolejnego potomka, ale nie sprecyzował, czy będzie to chłopiec.

— Udam się teraz na spoczynek i oddam wam ukochaną pierworodną. Zająłem się też jej wspomnieniami. Jutro pomyśli, że wyruszyliście na przyjemną, rodzinną wycieczkę. — Machnął od niechcenia ręką, ale nie umiał wyzbyć się szarlatańskiego uśmiechu.

W ostatnich chwilach czuwania napawał się konsternacją, strachem i innymi emocjami, jakie zdobiły twarze rodziny Yūhei. Oddalił się w głąb umysłu dziecka, zatoczył kilka okrążeń wokół własnej osi, ułożył niematerialne cielsko na tafli wody i zapadł w głęboki sen, by pewnego dnia przebudzić się na nowo.

I poprowadzić Kyōko ku przepowiedni.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top