Rozdział 3

Cały pałac wyściełany był marmurową posadzką o perłowym odcieniu. Mieniła się różnymi odcieniami w zależności od kąta patrzenia. Światło docierało do wnętrza, a przecież Panteon mieścił się w zupełnie innym wymiarze – niematerialnym i odległym od ludzkiego. A może posiadał własne źródło? Prawdziwą gwiazdę świecącą tylko dla bóstw? Tego Ikazuchi nie wiedziała.

Gdy znalazła się w owalnym, szerokim przedsionku, skierowała wzrok na sufit – wciąż nie mogła nadziwić się przepięknym, kolorowym freskom przedstawiającym wszystkie bóstwa Panteonu. W środku znajdował się sam Kagutsuchi-sama, który pod postacią płonącego niedźwiedzia, rozkładał łapy na boki, jakby chciał objąć wszystkie swoje boskie dzieci. Wokół niego klęczały takie istoty jak wodny smok, wąż, łania i wiele innych, a nawet orzeł domalowany tak niedawno. Ikazuchi zrobiło się ciepło na sercu. Czy to znaczyło, że oficjalnie została zaakceptowana?

Podążając korytarzem prowadzącym do głównej auli, jak zwykle z zaciekawieniem spoglądała na płaskorzeźby wyryte w śnieżnobiałych ścianach. Te znajdujące się na samym początku przedstawiały najświeższe wydarzenia historyczne – nie zabrakło Czwartej Wielkiej Wojny, którą symbolizowały samozwańcza bogini Ōtsutsuki Kaguya i armia shinobi u jej stóp. Im dalej wzdłuż korytarza, tym pojawiały się coraz starsze dzieła liczące nawet po kilka tysięcy lat. Na samym końcu – tuż przed wejściem do auli – obrazy pokazywały sam początek, kiedy to Kagutsuchi-sama jako Pierwotny zestąpił z nieboskłonu i pod postacią życiodajnego ognia tchnął swą wolę w każdy atom na planecie. Tak narodziły się niesforne żywioły początkowo wykorzystywane jedynie przez shizen. Płaskorzeźba nie pokazywała całkowitego powstania świata, ale tyle wystarczyło, by w pełni zachwycić się mistycyzmem Panteonu.

Sklepienie głównej auli – zbudowanej na kształt rotundy – znajdowało się tak wysoko, że bogini nawet nie próbowała rozpoznać namalowanych tam postaci. Podtrzymywały je masywne, równie białe co ściany, kolumny ustawione po cztery w serii. Każdą serię oddzielały monumentalne posągi bóstw, których Ikazuchi nie znała. Pusty dziś tron stał przy ścianie na podwyższeniu, a prowadzące do niego schodki ozdobiono kolejnymi, mniejszymi już płaskorzeźbami. Sam Kagutsuchi-sama wpatrywał się w łukowate okno i wyglądał tak, jakby patrzył na coś niewidzialnego dla innych. Jeszcze zanim się za siebie odwrócił, Ikazuchi zdążyła pochylić smukłą szyję niemal do samej ziemi. Kilka sekund czekała w absolutnej ciszy; uspokoiła oddech i starała się nie myśleć o niczym stresującym, ale mimowolnie nasuwały jej się pytania dotyczące przyszłej rozmowy o opętańcach. Przełknęła ślinę, wyczekując jakiegoś znaku. A może jednak powinna milczeć i o tym wszystkim zapomnieć?

Już za późno, do cholery!

— Unieś głowę.

Aż przeszły ją ciarki, ale potulnie wykonała polecenie. Niepewnym wzrokiem otaksowała majestatyczną, zbliżającą się do niej postać. Kagutsuchi-sama jak zawsze budził sprzeczne emocje – zapierało jej dech w piersi z powodu boskiej, otaczającej go aury, a z drugiej strony przez lawę ściekającą wzdłuż popękanego, zrogowaciałego ciała wyglądał groteskowo i nawet przerażająco. Ikazuchi znów odruchowo przełknęła ślinę i chociaż faktycznie głowę na powrót miała wysoko, to spuściła oczy.

— Co cię do mnie sprowadza, moje dziecko?

Nie odważyła się na niego spojrzeć; oczami błądziła po marmurowej posadzce i swoich szponiastych łapach.

— Chodzi o opętańców... — zaczęła. Czy to tylko wrażenie, czy urosła jej w gardle wielka gula? — Myślę... Myślę, że...

Milczał, nie zachęcał do kontynuowania. Chyba nawet wolała taki scenariusz, w którym Pierwotny pozwoli, by na spokojnie dokończyła.

— ...że jest ich za dużo. Przybywają nowi. Nieustannie. — W końcu znalazła w sobie na tyle odwagi, że zadarła dziób i popatrzyła prosto na przywódcę. — Kryje się za tym coś większego.

Nie odpowiedział od razu, zamiast tego zmarszczył czoło, a jego rozpalone do czerwoności, płonące oczy spojrzały w bok.

— Nie znalazłam żadnego wzorca i wiem, że mogę brzmieć głupio, ale uwierz mi, panie! — jęknęła i aż przytrzasnęła sobie język. Nie chciała brzmieć na desperatkę! Obiecała, że podejdzie do tego profesjonalnie. — Z każdym rokiem liczba rośnie. To nie jest normalne! W domu zaznaczyłam na mapie wszystkie przypadki i...

— Zaiste — przerwał jej, sprawiając, że odruchowo się wyprostowała. — Miast się poprawiać, shizen wciąż zaraża. Świadom tego jestem.

Na trochę ją zatkało. Przez ten cały czas wyobrażała sobie scenariusze, w których Kagutsuchi-sama (w najlepszym wypadku) ją przepędza. Myślała też, że zostanie wyśmiana, a decyzja o wyjawieniu przypuszczeń wcale tak łatwo nie przyszła. Ikazuchi musiała stoczyć ze sobą bój, policzyć wszystkie za i przeciw, a gdy już wybrała, że się przełamie, cudem nie czmychnęła z powrotem przez portal. Ale to? To przekraczało jej najśmielsze oczekiwania. Pierwotny jej wierzył, a do tego sam dostrzegał problem! Nie mogła prosić o więcej.

— Ta-tak — wydukała, próbując przywdziać maskę opanowania. — Boję się, że jeśli nic nie zrobimy, to problem eskaluje i zagrozi ludzkości.

Wolno pokiwał głową. Zanim się ponownie odezwał, machnął łapą, aby za nim ruszyła. Z głównej auli przeszli do mniejszej, ale równie zachwycającej sali. Owal ściany wypełniała mapa świata, a była ona tak dokładna, że zaznaczono każdą, nawet najmniejszą wioskę. Ikazuchi poczuła nieprzyjemny ucisk w podbrzuszu, gdy bez trudu odszukała ojczyznę i jej stolicę. Nie miała ochoty, by znów myśleć o przeszłości i nieosiągalnej wizji, że może kiedyś jeszcze tam zamieszka. Na szczęście wspominki przerwał jej ochrypły głos Pierwotnego:

— Rad jestem, żeś oddana sprawie. — Kagutsuchi-sama zatrzymał się przed malunkiem przedstawiającym Kraj Przypraw.

Na kraj ten składały się trzy wyspy: dwie maleńkie i najpewniej niezamieszkane oraz trzecia – największa – a wszystkie były oddzielone od kontynentu szerokim Morzem Księżycowym. Ikazuchi odwiedziła ten kraj z raz czy dwa, ściągając któregoś z opętańców. Z nadzieją wodziła oczami za przywódcą, jakby tylko czekała, żeby ją tam wysłał, jednak najpierw chciała posłuchać o jego planach.

Bo na pewno jakieś ma, prawda...?

— Shangrira. — Wbił szpon długi chyba na pięć centymetrów w punkt na samym środku głównej wyspy. — Pielesze to mego syna, a twego brata, Hebichiego.

Wszystko, co mówił, przyprawiało ją o ciarki i nieposkromione zainteresowanie. Każda chociażby myśl o takiej wyprawie odciągała ją od przeszłości i nadawała jakiś cel. Ikazuchi przeniosła wzrok na mapę. Jeszcze nigdy nie odwiedziła Shangriri, czyli stolicy Kraju Przypraw, ani nie poznała Hebichiego, jedynie słyszała od innych, że był bóstwem, do którego najczęściej modlili się stratedzy wojenni i doradcy możnowładców.

— Pod jego skrzydłami wszakże znajduje się druidka.

Kolejne słowa sprawiły, że na chwilę stanęło jej serce, a przynajmniej takie miała wrażenie. Druidka?! Prawdziwa druidka z krwi i kości? Cholera, przecież oni wyginęli tysiące lat temu! Dlaczego jeszcze nie stała się bóstwem? A może wcale tego nie chciała i wolała żyć jak człowiek? Wnętrze Ikazuchi płonęło; ogień buchał w każdej komórce ciała, shizen skwierczała tuż pod powłoką z elektryzujących piór.

— Jeno starsza jest i doświadczona, na pewno pomoże. Razem odpowiedź znajdziecie. — Wolno zjechał łapą wzdłuż mapy. Zanim znów przemówił, głośno westchnął. — Oczy masz pełne żalu, ale to minie, me dziecko. Nie tążyj już za przeszłością, kiedy stoisz w obliczu życia wiecznego.

Ikazuchi mocno zacisnęła dziób. Cholera, oczywiście, że miał rację, ale nie mogła ot tak wyłączyć emocji, zapomnieć o dawnym, ludzkim życiu i po prostu jakoś funkcjonować. Tylko kolejna misja mogła zająć ją na tyle, by bogini skupiła się na czymś istotnym.

Podążając korytarzem w stronę przedsionka, w którym przybyła przez portal, myślała o tym co usłyszała – o niepoznanym jeszcze boskim bracie, o tajemniczej druidce i tym, że mają połączyć siły. Spadło na nią sporo informacji, ale nie mogła się doczekać, żeby już rozpocząć misję. Coraz szybciej przebierała nogami, niemal truchtała wzdłuż majestatycznych płaskorzeźb. Pod koniec rozpędziła się na tyle, że zatrzepotała skrzydłami, odbiła się od ziemi i wskoczyła w portal. Kiedy tylko dotknęła stopami posadzki w swojej świątyni, portal – przy głośnym skwierczeniu – zamknął się tuż za jej plecami. Odetchnęła pełną piersią.

Omiotła czujnym spojrzeniem całą sypialnię, na szybko zebrała z ziemi kilka walających się pergaminów i podbiegła do biurka. Tam jeszcze raz, na spokojnie, przestudiowała mapę świata. Popatrzyła na skalę, policzyła centymetry i wyszło jej jakieś piętnaście tysięcy kilometrów.

Sporo.

Czemu się dziwiła? Mieszkała na samym końcu świata, w miejscu zapomnianym przez bogów; tu nawet latem nie topniał śnieg, a mało kto zapuszczał się w góry. Wyjątkiem był Sora, ale...

Ano właśnie, gdzie on jest?

Kilkukrotnie go zawołała, lecz odpowiedziała jej tylko cisza. Ikazuchi pociągnęła nosem – został po nim jedynie delikatny, ledwie wyczuwalny ślad. Na Panteonie czas płynął szybciej, więc Sora musiał wyruszyć na kolejną wyprawę kilka dni temu. Nie zostawił jej żadnego liściku, ale już dawno to wszystko rozpracowali – ona nie dociekała i nie ograniczała go, a on odwdzięczał się tym samym. Tak było najwygodniej.

W podróż nie spakowała żadnego plecaka; trasę zapamiętała po jednym otaksowaniu mapy, zamierzała pokonać odległość pod postacią orła, bo wtedy nie będzie musiała jeść ani pić. Pomyślała tez o pasującym do tamtejszych klimatu i kultury ubraniu, ale to również nie stanowiło problemu – stworzy strój za pomocą shizen na miejscu.

Cała aż trzęsła się i gotowała w środku na samą myśl, że znów czekała na nią jakaś przygoda, nowe podróże no i najważniejsze – że pozna ostatnią druidkę!

Przez kilka sekund Reina patrzyła wyzywająco prosto w oczy lisa. Zaraz jednak wszystko się rozsypało jak domek z kart, a ze zwycięskiego nastroju pozostał jedynie mglisty obłok.

Obłok po pierdolonym klonie.

Szarpnęła ciałem i spięła umęczone mięśnie; chciała jak najszybciej zerwać się do pionu, skoczyć w przeciwnym kierunku i po prostu biec. Nie miała już czasu, żeby stworzyć kolejne zatyczki, a prawdziwy kitsune chyba zdawał sobie z tego sprawę. Stojąc i patrząc na nią z bezpiecznej odległości, machnął ogonem.

Najpierw zalała ją fala kolorów; oczy momentalnie zapiekły, a potem z ich kącików pociekły lepkie strużki krwi. Tak się Reinie tylko wydawało, bo już niczego nie mogła być pewna. Przyłożyła sobie dłonie do skroni, próbowała odwrócić przepływ chakry, żeby wyrwać się z iluzji, ale ta okazała się zbyt silna. Druidka na powrót zaryła kolanami, lecz tym razem dotknęły soczystej trawy. Słońce, które powinno być już nisko przy ziemi, podniosło się i przybrało kolor fioletu. Niebo mrugało – raz na żółto, raz na czerwono, momentami stawało się lazurowe jak oczy kitsune. Reina słyszała za plecami śmiech wszystkich swoich braci, na co wydarła się jak oparzona i z całej siły zacisnęła powieki.

— WYPIERDALAJ Z MOJEJ GŁOWY!!!

Odpowiedział jej zadziorny chichot. Nie mogła zlokalizować kierunku, z którego dochodził. Był nad nią, może obok, pod ziemią albo na zewnątrz tego psychodelicznego świata. Chciało jej się rzygać, z trudem powstrzymywała torsje, a koncert bębenkowy rozgrywający się pod czaszką wcale nie pomagał.

Myślałaś, że mnie przechytrzysz?

Obnażyła zaciśnięte zęby. Tak, miała nadzieję, że go przechytrzy. Chyba się nieco przeliczyła ze swoim wiekiem i doświadczeniem...

Kurwa.

— Czego ty ode mnie chcesz? — rzuciła już trochę spokojniej. Szybko do niej dotarło, że przekleństwami i agresją niczego nie wskóra.

Poczuła wokół siebie delikatny podmuch ciepłego wiatru. Czy to znaczyło, że kitsune tym razem naprawdę do niej podszedł? Mogła zaryzykować i znów postawić wszystko na jedną kartę albo odpuścić i modlić się, żeby dał się udobruchać i wypuścił ją z iluzji. Ale czy to byłoby w jej stylu...?

Napięła łydki, wyciszyła myśli i nie zważając już na całą paletę kolorów tańczących jej przed oczami, skoczyła w bok. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że musnęła coś ręką – coś puszystego i delikatnego, ale to mogła być tylko część iluzji. Reina padła jak długa z powrotem na ziemię i przy akompaniamencie śmiechu przypominającego odgłosy hieny uderzyła pięścią w podłoże. Nie miała już siły ani ochoty, by wstać. Przetoczyła się na plecy i zaczęła wpatrywać w przelatujące po różnobarwnym niebie ptaki z powykrzywianymi pod nienaturalnym kątem głowami, skrzydłami i nogami. Z ich ciał wyciekał krwawy deszcz; połowa kropli spadała na trawę, a reszta szybowała w górę, pokonując grawitację. Krew zetknęła się ze słońcem, zabarwiła je na odcień karmazynu. W tym samym momencie Reina usłyszała wrzask; głos należał do jej najmłodszego brata, który umilkł wraz z odgłosem stali przejeżdżającej po jego gardle. Druidka z całej siły napięła mięśnie szczęki. Musiała to tylko wytrzymać.

Kolejny brat krzyczał znacznie dłużej. Ścigały go przynajmniej trzy pary nóg, a ich kroki dudniły wokół Reiny, niczym krążące sępy i przypominały o nieuniknionym końcu. Oprawcy skrzeczeli ze śmiechu, pastwiąc się nad dzieckiem. Najpierw odcinali mu palce i przypalali, żeby się nie wykrwawił.

Dość.

Aż drgnęła, usłyszawszy kolejny, rozdzierający serce krzyk. Próbowała myśleć tylko o tym, co zrobi temu pierdolonemu lisowi, gdy już go dorwie, ale głos brata błagającego o litość zagłuszał wszystko inne. A oni dalej się nad nim pastwili i kontynuowali rzeź, by nasycić wygłodniałe bestie żyjące w ich duszy.

Reina nie była świadkiem śmierci braci, ale usłyszała tak barwne, działające na wyobraźnię historie, że obrazy te żyły w niej niczym prawdziwe wspomnienia. Jak i dlaczego kitsune dokopał się tak głęboko?

— Dość — jęknęła ledwie słyszalnym głosem, krzywiąc się przez ból w gardle.

Powietrze zawirowało.

Powtórzysz? Jesteś za cicho.

Z odrazą przełknęła ślinę.

— Przestań — dodała głośniej. — Już wystarczy.

Zerwał się silny wiatr, jakby miał zaraz powstać huragan. Pojedynczy podmuch przegnał wszystkie obrazy i dźwięki, a kiedy Reina usłyszała tylko swoje ciche westchnięcie, zamrugała powiekami. Dopiero wtedy odkryła, że kąciki oczu naprawdę miała mokre, chociaż wcale nie od krwi. Spróbowała odetchnąć nieco głębiej, a wzrok utkwiła w granatowo szarym niebie. Słońce schowało się za horyzontem, zaczynało robić się coraz chłodniej, więc i sępy wyleciały na żer. Kilka z nich już zerkało w stronę druidki, by wypatrzeć, czy umarła i mogą rozpocząć ucztę. Ona jednak powoli uniosła się do siadu. Kręciło jej się w głowie; przyłożyła dłoń do czoła i zatrzepotała rzęsami, żeby wyostrzyć wzrok. Wracały jej zmysły – w końcu pociągnęła nosem i wyczuła niedawno poznaną woń. Znów zawirowało jej przed oczami, gdy zamaszyście zadarła podbródek.

— Czemu mi to zrobiłeś?! — syknęła, wlepiając mordercze spojrzenie w siedzącego może z pięć metrów przed nią kitsune.

Lis nie wyglądał na przejętego; machał puszystą kitą, a na jego mordzie czaił się zadziorny uśmieszek. W końcu postanowił przemówić:

— A czemu ty mnie oszukałaś?

Zaniemówiła z otwartymi ustami. Faktycznie, chciała go wykiwać, ale, do kurwy nędzy, zrobił jej coś o wiele gorszego! Jak śmiał przywołać tamte wspomnienia?! Reina tak długo i skrupulatnie odgradzała się od nich grubym murem – budowała go własnoręcznie przez ponad sto lat, a teraz... Nie. Jeszcze nie runął, ale to mogło się wydarzyć.

— Nigdy więcej tego nie rób. — Zwiesiła głowę, a wzrok skierowała na swoje zaciśnięte w pięści dłonie. Powoli je rozluźniła.

— Więc ty też już mnie nie oszukuj.

Przeszedł jej po plecach zimny dreszcz i odruchowo popatrzyła przed siebie. Dlaczego lis prosił o coś takiego? Zamierzał zostać przy niej na dłużej? Ją też dręczyło wiele pytań, nieustannie zastanawiała się, czym jest ten kitsune i chociaż miała swoje teorie, chciałaby poznać prawdę właśnie od niego. Ułożyła usta w coś na kształt przyjaznego uśmiechu.

— Jak się nazywasz?

Lis zadarł głowę i utkwił wzrok w księżycu. Milczał dość długo i gdy myślała, że rozmowa dobiegła końca, westchnął:

— Nie mam imienia. Zabrano mi je.

Reina nic z tego nie rozumiała. W jaki sposób skraść komuś imię? A może to była jedynie metafora? Druidka mogłaby się tak głowić w nieskończoność, ale nawet ona nie miała tyle czasu. Lis się przed nią otwierał i zamierzała to wykorzystać. Nonszalancko wykrzywiła kącik ust ku górze.

— To nadam ci nowe.

Kiedy ich oczy znów się spotkały, w lazurowych kitsune dostrzegła bezdenną, chłodną otchłań. Przeszedł ją dreszcz niepewności, a żeby to ukryć teatralnie mruknęła coś do siebie pod nosem, chwytając palcami podbródek. Nie myślała długo – jedno słowo cisnęło jej się na usta.

— Nashi!

Kitsune przechylił łeb i w sumie nie wyglądał na zadowolonego. Już otworzył pysk, żeby coś powiedzieć, ale Reina była szybsza:

— Fajnie, co nie? To ustalone. Od teraz będziesz Nashi.

Nashi przeciągle jęknął i okoliczności wskazywały na to, że nie będzie oponował – leniwie dźwignął się z ziemi, skubnął zębami przednią łapę i ponownie zerknął na druidkę. Rzucił tylko:

— Wszystko mi jedno. 

Obserwowała go spod przymrużonych powiek i mogłaby założyć się o kilka tysięcy ryō, że wyglądał troszkę inaczej. Może to ten błysk w oczach, który pojawił się na zaledwie ułamek sekundy? A może to dlatego, że stał tak blisko niej? Jeszcze tego nie wiedziała.

Też się podniosła, ale wolno i ostrożnie, kontrolowała każdy ruch. Po tym wszystkim co się wydarzyło, nie chciała go znów spłoszyć. Ich rozmowę uznała za pewnego rodzaju przełom – byłaby idiotką, gdyby teraz rzuciła się na niego z łapami. Przecież sam do niej przyszedł i zdecydował, by przemówić! Tyle jej wystarczyło.

Już nie oglądając się na Nashiego, wyprostowała plecy, a coś strzeliło jej w łopatkach. Nie piła od kilku godzin, więc miała do wyboru dwie opcje: albo zboczy z trasy albo wróci do oazy. Wybrała to pierwsze, a Nashi – w bezpiecznej odległości – ruszył za nią.

Sora żywił naprawdę spore nadzieje odnośnie do tego miejsca. Była to pierwsza świątynia Ōtsutsuki, jaką odwiedził w Kraju Ognia. Słyszał o jeszcze dwóch, lecz to o tej informatorzy mówili, że wciąż obfituje w bezcenne informacje. Wejście było ukryte w jaskini przypominającej gawrę i do tego zasypane głazami. Już na samym początku wąskiego korytarza powitało Sorę kilka stosików sflaczałej masy, która kiedyś mogła być białymi Zetsu. Wzdrygnął się na ten widok, ale był wystarczająco zmotywowany, aby przeć w głąb podziemia. Z sufitu spadło na niego kilka wijących się skolopendr i nawet nie chciał wiedzieć, czy były jadowite. Sztywny jak bela udawał, że to tylko paprochy i z całej siły ignorował istnienie tych kreatur. Im jednak schodził niżej, tym robiło się zimniej, a nad głową przeleciało mu kilka nietoperzy. Powietrze stało się zatęchłe i Sora miał wrażenie, że po każdym wdechu sklejały mu się płuca. Dręczył go nawracający kaszel, a świątynne ekspedycje i błądzenie w podziemiach raczej nie wpływały pozytywnie na stan zdrowia.

Korytarz wielokrotnie zakręcał, czasem prowadził do ślepych zaułków, a na ścianach widniały pradawne malowidła. Znaczna większość przedstawiała Kaguyę, ale załapał się również jej ówczesny partner i synowie. Tylko w jednym miejscu uwieczniono obrzydliwego Dziesięcioogoniastego, a potem pokazano, jak został podzielony na dziewięć demonów. Sora zatrzymał się przed wizerunkiem Kyūbiego; może i nie miał w sobie całej jego chakry, ale czuł się związany z tą bestią. Szkoda, że nadal nie potrafił jej w pełni kontrolować, a to na pewno przyniosłoby mu sporo korzyści. Zresztą nie tylko jemu...

W końcu dotarł do pomieszczenia wypełnionego regałami. Pomachał sobie pochodnią przed nosem, ale aż zesztywniał na widok niemal całkowicie pustego zbioru. Ostały się może ze cztery książki rozrzucone po różnych kątach. Tylko jedna jeszcze leżała na półce. Machinalnie potarł oczy, a zaraz zmrużył powieki, żeby odczytać tytuł na starym, opasłym tomiszczu. To jednak nie miało żadnego sensu – nie przybył tu, by bawić się w bibliotekarza. Zwinął więc tę książkę i jeszcze trzy pozostałe, po czym uznał, że najwyższa pora zmywać się z tego przeklętego miejsca.

Po prostu cudownie, a twierdzili, że tu znajdzie więcej ksiąg! Ktoś musiał go ubiec, może właśnie ci sami ludzie, którzy kazali sobie zapłacić pięćdziesiąt tysięcy ryō za lokalizację świątyni! Pies ich jebał.

Sora, gdy opuszczał pomieszczenie biblioteczne, wściekle zarył barkiem w jeden z regałów. Ten poruszył się niespokojnie i ostatecznie runął na ziemię. Pokój rozdźwięczał się od hałasu, gdy stary, drewniany mebel uderzył w kamienną podłogę i rozleciał się na pomniejsze części. Mężczyzna aż podskoczył i odruchowo schronił się na zewnątrz pomieszczenia. Wolno wypuścił powietrze, gdy na powrót zrobiło się cicho i odrzucił na bok pochodnię, bo zdążyła już zgasnąć. Nie chciał tego robić, ale użył chakry i rozświetlił prawą dłoń ognistą, demoniczną energią. To wtedy przeszył go zimny dreszcz i cały skamieniał, słysząc echo dalekich kroków.

Czy to możliwe, że wpadł na innych szabrowników?! Jak dużego musiałby mieć pecha? A może to któryś z dawnych Zetsu wciąż snuł się po świątyni niczym zombie czekające na powrót swojego stworzyciela? Sora nie wiedział, nie mógł też wyczuć żadnej chakry – ktoś umiejętnie ją ukrywał, lecz najwyraźniej postanowił odpuścić sobie skradanie. Nieznajomy ewidentnie się zbliżał prowadzony energią służącą za pochodnię.

Jak mogłem postąpić tak idiotycznie?!

Sora po prostu nie spodziewał się towarzystwa, ale skoro już do tego doszło... Uwolnił więcej chakry, dając obcemu znać o swoim dokładnym położeniu. Ustawił się w pozycji obronnej i czekał. Był gotowy na pojedynek. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top