3. Zapomniana umieram.

Lubiłem patrzeć, jak wykonywała zupełnie podstawowe czynności. Jak delikatnie zagryza wargę, gdy mocno się na czymś skupia. Uczyłem się od niej naturalnych zachowań. Uczyłem się od niej bycia człowiekiem.

Nie spodziewałem się, że może ona też potrzebuje pomocy. Nie spodziewałem się, że jej odprężona twarz skrywa piętrzący się stos problemów i trosk. Myliłem się. Potrzebowała wsparcia bardziej niż ja.

~***~

Suknię miała lekką, jak szyfon. Taką, że podmuch wiatru z łatwością mógł ją zedrzeć. Dłonie miała zimne, jak lód. Takie, że dotyk niemalże zamrażał. Twarz miała bladą, jak papier. Taką, jakby słońce nigdy nie kładło na niej swoich promieni. Ciało miała kruche, jak porcelana. Takie, że wyglądała jak upiór.

Tamten dzień był taki niewyraźny. Błękit nieba zasłaniały gęste chmury, a widoczność na ziemi ograniczała mleczna mgła. Było szaro. Jak jej ulubiony szal. Jak jej oczy.

Wciąż w pamięci nosił poprzedni wieczór, gdy wyglądała pięknie jak nigdy wcześniej. Gdy śmiała się tak serdecznie. Czerwień wina z kieliszka przepłynął na jej policzki, barwiąc je intensywnie. Wyglądała świeżo i młodo. W oczach tańczyły iskry. Pragnął oglądać ją taką już zawsze. Rozkwitającą jak róża.

Kafle w korytarzu były chłodne. W powietrzu pachniało jeszcze jaśminowym kremem do rąk. Spotykał ją co rano w kuchni, gdy wszyscy jeszcze spali. Wstawała szybko, żeby przygotować dla nich śniadanie. Witała go uśmiechem. Kochał ten uśmiech.

Tamtego dnia miejsce, przy którym stawała, trzymając w dłoniach ulubiony kubek, było puste. Kuchnia była zimna. Nie było w niej życia. Jakież szare wydawały mu się meble, krzesła, lampy. Nawet ekspres do kawy, przy którym codziennie gniotło się tak wielu domowników.

Dywan był miękki, gdy szedł w kierunku jej pokoju. Wszystko, co kierowało w jej stronę było delikatniejsze, bardziej przychylne. Rośliny wydawały się być żywsze niż w innych miejscach budynku. Okna zdawały się wpuszczać więcej światła. Zapukał cicho do białych drzwi. Gdy odpowiedziała mu cisza, uchylił je i wślizgnął się do środka.

Łóżko było idealnie przykryte ręcznie dzierganą, popielatą narzutą, jakby nikt w nim nie spał. Książki były równiutko poukładane na małym stoliku nocnym, jakby nigdy nie były czytane. Płyty winylowe były poustawiane na regale, jakby nigdy nieodsłuchiwane. Pachniało cynamonem i świeczkami. Przeszedł do kolejnych drzwi, prowadzących do łazienki. Musiał przezwyciężyć opory, powstrzymujące go od wejścia do pomieszczenia. Chciał sprawdzić czy wszystko w porządku.

Suknie miała białą. Taką, jakby była pierwszy raz ubrana. Twarz miała smutną. Taką, jakby nigdy nie zaznała szczęścia. Oczy miała puste. Takie, jakby nigdy nie gościło w nich życie. Ciało miała wątłe. Takie, jakby nigdy nim nie poruszała. Cerę miała bladą. Taką, jakby nigdy nie poznała słońca.

Przecież nikt nie wiedział, dlaczego codziennie wstawała tak wcześnie rano.

Kiedy męczona nocnymi koszmarami, nie mogła zasnąć bez obawy. Spędzała długie godziny siedząc przed oknem, kiedy światem rządził mrok. Kołysała się w tył i w przód, by uspokoić myśli. Gorące łzy spływały po jej policzkach tylko nocą. Rozmawiała z duchami, które patrzyły na nią o każdej porze. Wychodziły ze ścian, wypełzały z pod łóżka, wyłaniały się z mebli. Oceniały każde jej zachowanie. Tak często na nią krzyczały, a ona tylko płakała, błagając by okazały litość.

Nikt się nie zastanawiał, dlaczego pije tylko herbatę.

Żołądek zaciskał się boleśnie za każdym razem, gdy spoglądała na jedzenie. Kiedy stawała przed lustrem widziała potwora. Widziała jak dużo brakuje jej do ideału. Tak bardzo chciała nim być. Widziała, jaka jest bezwartościowa. Każdego dnia poprzeczka z wymaganiami względem siebie pięła się co raz wyżej, a ona już od dawna nie mogła jej przeskoczyć. Przesuwała dłonią po gładkiej tafli szkła, jakby chcąc zamazać własny, niedoskonały obraz. Wstydziła się swojej brzydoty. Każdej nocy przed snem powtarzała sobie, że będzie idealna, że sprosta sama sobie i bladym oczom duchów. W budynku było tak dużo luster.

Nikt nie zastanawiał się, dlaczego chodzi w obszernych swetrach.

Kiedy nie mogąc znieść własnego ciała, z pomocą przychodził jej chłód stalowego noża. Tak bardzo pragnęła bólu. Jej delikatną skórę zdobiło tyle blizn. Były jak pajęczyny, lecz zamiast upiększać, szpeciły ciało. Pająk stworzony z jej własnych fobii przychodził do niej tak często, domagając się powiększenia cienkich nici na ciele. Ulegała mu za każdym razem.

Nikogo nie zastanawiało, dlaczego tak dużo czasu spędza w łazience.

Woda barwiła się szkarłatem. Nie potrafiła odmówić sobie tego widoku. Kiedy po białych ściankach wanny spływały strużki krwi. Przyglądała się jak wpadają do oceanu przezroczystej cieczy, która z każdą sekundą zmienia kolor. Usta wtedy miała takie suche, popękane. Z takim trudem wciągała powietrze do płuc, tak ciężko przełykała ślinę, która była kwasem w jej ustach. Czuła ten ohydny zapach krwi. W uszach jej piszczało. Odwracała głowę i wpatrywała się tępym wzrokiem w biały sufit, zastanawiając się, dlaczego jeszcze oddycha.  Jak to by było umrzeć? Jak to by było uwolnić się od koszmaru istnienia we własnym, niedoskonałym ciele?

Nikt nie dociekał, dlaczego czyta tak dużo książek.

Każda historia była dla niej ucieczką przed smutną rzeczywistością. Bohaterowie byli kryształowi. W każdym z nich widziała własne wady, ale nie przerywała. Brnęła dalej w lekturę, odnajdując w niej cząstki siebie. Porozbijane jak stary wazon.

Nikt nie wiedział jaką ulgę sprawiał płynący przez gardło alkohol.

Nie chciała się uzależniać. Czasem przegrywała. Przecież to nie było nic złego od czasu do czasu zapomnieć. O sobie. Nie lubiła uczucia mdłości i dziwnych zawrotów głowy, które towarzyszyły upojeniu. Mimo tego i tak, pod przykrywką pomocy przyjaciołom, wypijała co raz więcej. I zapominała. I czuła się wolna.

Tak dużo przeklinała, gdy życie układało się nie po jej myśli. Nigdy nie robiła tego przy bliskich. Nie chciała ich niepokoić. Nigdy nie powiedziała im, co ją gnębi, dlaczego całymi nocami zamiast spać, płacze, siedząc w kącie. Bała się ich zawieść. Przecież miała być podporą. Chciała być dla kogoś ważna, pragnęła spełniać się dla nich. Zajmując się ich życiem, zapominała o swoim. Zatracała się w innych, by nie pokazać jak bardzo jest słaba. Nie chciała być słaba. Mur sztucznej doskonałości otoczył ją z każdej strony, odcinając drogę powrotną. A przecież miała klaustrofobię.

Jak czuła się klękając przed Jezusem Miłosiernym? Miała nadzieję, że pomoże jej pokonywać trudy każdego dnia. Miała nadzieję, że otrzyma siłę, by dalej patrzeć na siebie. Rozmawiała z Nim. Opowiadała jak się czuje. Tylko przy Nim czuła się sobą, mogła bez krępacji zdjąć maskę, nie bojąc się wyśmiania. Nie bojąc się zobaczyć zawodu w oczach przyjaciół. Patrzała na Niego i czuła spokój. Czy była gotowa, by spotkać się z Nim twarzą w twarz?

Nie dopuszczała do siebie myśli, że ktoś mógłby ją kochać. Jak można kochać kogoś tak szarego jak ona? Widziała, że przygląda się jej uważniej. Widziała, że speszony odwraca wzrok. Dostrzegła w jego oczach nadzieję, fascynację, zakochanie. Nie potrafiła odwzajemnić uczucia nawet w najmniejszym stopniu. Miłość powinna być szczera. Jak mogła kochać skoro całą sobą była zakłamana, fałszywa? Nikt nie pokochałby prawdziwej jej.

Wydawało im się, że była taka jak jej imię ­– bez skazy. Jednak prawda okazała się zgoła inna.

Chwycił ją za zimną, siną od zastygłej krwi dłoń. Przyłożył sobie do serca. Miał nadzieję, że magiczna siła sprawi, że ona znów otworzy oczy. Jednak takie rzeczy dzieją się tylko w bajkach. Położył jej blade ciało sobie na kolanach. Przez powieki przebijały cieniutkie niteczki z żyłek. Zaczął delikatnie kołysać się, jakby chciał ją uśpić. Przecież ona już spała. Wyglądała tak spokojnie. W pamięci odszukał kołysankę, którą śpiewała mu w nocy. I choć jego głos nie był tak piękny jak jej, nie przestawał. Ludzką ręką dotknął zimnego policzka, który zeszłego wieczora był rumiany jak dojrzałe jabłko. Chciał jeszcze raz zobaczyć szare oczy z tymi charakterystycznymi iskrami. Chciał jeszcze raz usłyszeć jej piękny śmiech i cichy głos, gdy śpiewała. I choć w życiu widział tak wiele śmierci, żadna nie dotknęła go tak, jak ta. Nigdy widząc pustkę w oczach, łzy nie wypływały mu z pod powiek. Jedna po drugiej skapywały na jej chłodną twarz. Wyglądała jak wtedy, gdy tańczyła na deszczu. Odeszła jak ten deszcz. Wraz z nią odeszła nadzieja. 

Sznur był czarny, jak węgiel. Zupełnie jakby stworzony, by zabić.

Ona była jak ten kwiat

Piękna, subtelna rozmarzona.

Lecz gdy zapomniał o niej świat,

Umarła cicha, smutna, zagubiona.

~***~

Dziękuję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top