1

Powiedziano mi że tam będą palmy.

Nie wierzyłam, ale tak mi powiedziano. Że zobaczę je z samolotu.

Och, wiem, w południowej Kalifornii rosną palmy, nie jestem skończoną idiotką. Oglądam telewizję. Ale przeprowadzałam się do północnej Kalifornii. A tam nie spodziewałam się palm. Zwłaszcza że mama kazała mi zabrać swetry.

-Przydadzą ci się - powiedziała. - Kurtki też. Tam bywa naprawdę zimno. Nie aż tak jak w Nowym Jorku, ale dość zimno. 

Dlatego w samolocie miałam na sobie czarną skórzaną kurtkę motocyklową. Mogłam ją, oczywiście, zapakować razem z innymi rzeczami, ale w niej było mi jakoś raźniej.

No więc leciałam samolotem w czarnej skórzanej kurtce, obserwując przez okno palmy, podczas gdy samolot zniżał się do lądowania. Myślałam sobie: cudownie, czarna skóra i palmy. Pasuję do tego miejsca jak... Podejrzewałam to od początku... ...że nie pasuję.

Mama nie przepada specjalnie za tą kurtką, ale słowo daję, nie włożyłam jej dlatego, żeby jej zrobić na złość. Nie mam do niej żalu o to, że wyszła za mąż za faceta, który mieszka na drugim końcu Ameryki, zmuszając mnie, bym zostawiła szkołę w połowie drugiej klasy i porzuciła najlepszą - właściwie jedyną - przyjaciółkę, jaką miałam od czasów przedszkola, i miasto, w którym spędziłam szesnaście lat życia.

Och, nie mam o to do niej najmniejszych pretensji. Naprawdę lubię Andy'ego, mojego ojczyma. Jest dobry dla mamy. Jest z nim szczęśliwa. A dla mnie jest bardzo miły. 

Denerwuje mnie tylko ta przeprowadzka do Kalifornii.

Aha, wspominałam o dzieciach Andy'ego?

Cała trójka stawiła się na lotnisku, żeby mnie powitać. Razem z moją mamą i Andym. Trzech chłopaków. Śpiący, Przyćmiony i Profesor, jak ich nazwałam. Moi nowi bracia.

-Suze! - Nawet gdybym nie usłyszała, jak mama wykrzykuje moje imię i tak nie mogłabym ich nie zauważyć. Andy kazał młodszym chłopcom trzymać w górze wielki transparent z napisem : Witaj w domu, Susannach! Każdy pasażer wysiadający z mojego samolotu, przechodząc obok tej gromadki, wołał do swoich towarzyszy podróży: "Popatrz jakie to miłe!" i uśmiechał się do mnie w sposób, który przyprawiał mnie o ból żołądka.

O, tak czuję się, jak w domu. Jak cholera.

-No dobrze - zwróciłam się do komitetu powitalnego. - Możecie zwinąć transparent.

Mama zaczęła mnie jednak obściskiwać, z przejęciem nie zwracając uwagi na to co mówię. "Och Suzie!!", powtarzała w kółko. Nienawidzę, kiedy ktoś poza mamą nazywa mnie Suzie, więc rzuciłam chłopcom przez ramię ostrzegawcze spojrzenie, żeby sobie za dużo nie wyobrażali. Stali jak barany, szczerząc zęby pod głupawym transparentem: Przyćmiony, ponieważ jest za tępy, żeby przestać, Profesor, ponieważ... cóż, chyba dlatego, że po prostu ucieszył się na mój widok. Jest trochę dziwny... Najstarszy, Śpiący, stał jak kołek i sprawiał wrażenie... niewyspanego.

-Jak tam podróż, dzieciaku? - Andy zdjął mi torbę z ramienia i zarzucił na swoje. Zaskoczył go jej ciężar. - Hej, co ty tam masz? Wiesz że nie wolno wywozić z Nowego Jorku hydrantów przeciwpożarowych?

Uśmiechnęłam się. Andy jest troszeczkę zwariowany, ale w miły sposób. Nie ma pojęcia, co wolno, a czego nie wolno w stanie Nowy Jork, bo był tam najwyżej z pięć razy. Nawiasem mówiąc, dokładnie tyle wystarczyło, żeby przekonać moją mamę, że powinna za niego wyjść.

-To nie jest hydrant przeciwpożarowy. To parkometr. Mam jeszcze cztery torby.

-Cztery? - Andy udawał zszokowanego. - Co ty sobie właściwie wyobrażasz, że się tu wprowadzisz, czy co?

Wspominałam już, że Andy uważa się za aktora komediowego? Nie jest nim. Pracuje jako stolarz.

-Suze - odezwał się Profesor z entuzjazmem - Suze, czy zauważyłaś, że przy lądowaniu ogon samolotu lekko podskoczył do góry? To z powodu prądu wstępującego. Pojawia się, kiedy masa poruszająca się z dużom prędkością napotyka na swojej drodze waitr o tej samej albo większej prędkości, wiejący w przeciwnym kierunku.

Profesor, najmłodszy syn Andy'egoma dwanaście lat, ale sprawia wrażenie czterdzistolatka. Prawie całe wesele spędził, opowiadając mi o chorobach bydłą oraz o tym, że Strefa51 to zwykłe wciskanie ciemnoty przez rząd amerykański, który nie chce, żebyśmy zdawali sobie sprawę, że Nie Jesteśmy Sami w KOsmosie.

-Och, Suzie - paplała mama - tak się cieszę, że tu jesteś. Pokochasz ten dom. Z początku nie czułam się w nim jak u siebie, ale teraz, kiedy... przyjechałaś... Och, poczekaj aż zobaczysz swój pokój. Andy tak ślicznie go urządził...

Andy i mama spędzili przed ślubem mnóstwo czasu na szukaniu domu na tyle dużego, żeby każde z dzieci miało własny pokój. W końcu kupili wielki dom na wzgórzach Carmelu. Było ich na niego stać, ponieważ kupili go w stanie na pół zrujnowanym, a firma budowlana, dla której Andy wykonuje mnóstwo zleceń, doprowadziła go do stanu używalności na korzystnych warunkach finansowych. Mama przysięga, że mój pokój jest najładniejszy w całym domu.

-Co za widok - powtarza do znudzenia. - Z okna twojego pokoju widać ocean!  Och, Suze, będziesz zachwycona.

Byłam tego pewna. Prawie tak samo, jak tego że wolę kiełki ,niż bajgle oraz surfing, niż jazdę metrem.

W końcu i Przyćmiony otworzył buzię i mruknął:

-Podoba ci się transparent?

Nie mogę uwierzyć, że jest w moim wieku. Należy do szkolnej drużyny zapaśniczej, więc czego się po nim spodziewać? Jedyne, o czym myśli - wiem, bo siedziałam obok niego na przyjęciu weselnym, to znaczy między nim a Profesorem, więc można sobie wyobrazić, jak wspaniale nam się konwersowało - to chwyty za gardło oraz koktajle proteinowe na przyrost masy mięśniowej.

-Tak, jest wspaniały - odparłam, wyrywając go z jego mięsistych łap i trzymając napisem w dół. - Możemy już iść? Chcę zabrać swoje torby, zanim ktoś inny to zrobi.

-Och, dobrze. - Mama uścisnęła mnie po raz ostatni. - Och, tak się cieszę, że nareszcie jesteś! Ślicznie wyglądasz... - A potem, choć widać było, że robi to trochę wbrew własnej woli, dodała cicho, tak, że nikt inny nie usłyszał:

-Wydawało mi się, że już rozmawiałyśmy o tej kurtce, Suze. Sądziłam też że wyrzucisz te dżinsy.

Miałam na sobie stare dżinsy, te z dziurami na kolanach. Świetnie pasowały do czarnej jedwabnej koszulki oraz butów za kostkę, zapinanych na suwak. Dżinsy i buty w zestawieniu z czarną skórzaną kurtką oraz marynarską torbą na ramię nadawały mi wygląd nastoletniej uciekinierki z domu. Zupełnie jak z filmu.

Ale, ostatecznie, jeśli leci się osiem godzin przez cały kraj, to chyba ma się prawo do odrobiny wygody.

Wyraziłam tę opinię głośno a mama tylko podniosła oczy do nieba i na tym się skończyło. To jest fajnew mojej mamie. Nie truje jak inne matki. Śpiący, Przyćmiony i Profesor nie mają pojęcia, jak im się udało.

-W porządku - westchnęła. - Chodźmy po twoje torby. - I trochę podnosząc głos, dodała: - Jake, chodź. Idziemy po bagaż Suze.

Musiała zwrócić się do niego po imieniu, bo wyglądał, jakby spał na stojąco. Zapytałam kiedyś mamę, czy Jake, który w tym roku kończy szkołę średnią, nie cierpi czasem na narkolepsję albo uzależnienie od narkotyków, a mama na to:

-Nie, dlaczego pytasz?

Jakby facet nie zachowywał się jak warzywo, mrugając z rzadka jak zaklęty.

Zaraz, to niezupełnie tak. Kiedyś zwrócił się bezpośrednio do mnie, mówiąc: "Hej, należysz do jakiegoś gangu?" Zapytał o to na weselu, kiedy złapał mnie na zewnątrz, w kurtce narzuconej na sukienkę druhny, ćmiącą papierosa.

Dajcie żyć, dobrze? To był mój pierwszy i ostatni papieros w życiu. Byłam w stresie. Martwiłam się, że mama wychodzi za mąż i przeprowadza się do Kalifornii, gdzie na pewno o mnie zapomni. Kiedy mama postanowiła poślubić Andy'ego, oboje uznali, że jej, z jednym dzieckiem i zawodem dziennikarki telewizyjnej będzie się łatwiej przeprowadzić niż jemu - ojcu trojga dzieci i posiadaczowi własnej firmy. Przysięgam, że od tamtego czasu nie wzięłam papierosa do ust.

Nie wyobrażajcie sobie nie wiadomo czego na temat Jake'a. Ma prawie metr dziewiędziesiąt wzrostu, bujną blond czuprynę i błyszczące niebieskie oczy, zupełnie jak ojciec, i jest - jak by to ujęła moja najlebsza przyjaciółka, Gina - dziko przystojny. Nie jest jednak najpiękniejszym kwiatkiem na klombie, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.

Profesor nadal nawijał na temat wiatru. Wyjaśnił, z jaką prędkością trzeba się poruszać, żeby pokonać przyciąganie ziemskie. To się nazywa prędkość ucieczki. Uznałam, że Profesor może się okazać pożytecznym stworzeniem, jeśli chodzi o odrabianie lekcji, chociaż jestem o trzy klasy wyżej od niego.

Profesor wykładał, a ja rozglądałam się dookoła. To była moja pierwsza w życiu podróż do Kalifornii i pozwolę sobie stwierdzić, że chodż nie opuściliśmy jeszcze lotniska - było to lotnisko SanJose - nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nie jesteśmy w Nowym Jorku. Po pierwsze, wszędzie jest bardzo czysto. Żadnych śmieci czy graffiti. Halę lotniska pomalowano na pastelowe kolory, a wiadomo, jak brud wyłazi przy jasnych barwach. Jak sądzicie, dlaczego nowojorczycy ubierają się na czarno? Nie dlatego, że chcą być eleganccy. O nie. Nie chcą biegać do pralni z naręczem ubrań za każdym razem, kiedy je zdejmą.

Ten problem w słonecznej Kalifornii zdawał się nie istnieć. Z tego co zauważyła, pastele są na topie. Choćby ta kobieta, która nas minęła - miała na sobie różowe legginsy i białą, niezwykle kusą sportową bluzeczkę. I to wszystko. Jeśli taki strój w Kalifornii uchodzi za wzór przyzwoitości, to powinnam się przygotować na poważny szok kulturowy.

A wiecie, co mnie jeszcze zaskoczyło? Nikt się z nikim nie kłócił. Przy kasach stały małe kolejki, ale nikt nie podnosił głosu, rozmawiając z kasjerką. Klienci w Nowym Jorku kłócą się z każdym, kto stoi za kontuarem, nieważne, czy to jest lotnisko, dom towarowy Bloomingdales, czy stoisko z hot dogami. Wszędzie.

A tutaj wszyscy nad sobą panują.

Chyba wiem dlaczego. Po prostu w otoczeniu nie ma niczego przygnębiającego. Na zewnątrz w pełnym słońcu kołyszą się palmy, na parkingu skrzeczą mewy - nie gołębie, ale duże białe i szare mewy. A przy odbiorze bagażu nikt nie pofatygował się, żeby sprawdzić, czy naklejki na nim zgadzają się z numerami na moim bilecie. Usłyszałam tylko:

-Do widzenia! Miłego dnia!

Niewiarygodne.

Gina, moja najlebsza przyjaciółka na Brooklynie, no dobrze, moja jedyna przyjaciółka, powiedziała mi przed wyjazdem, że posiadanie trzech braci przyrodnich ma swoje dobre strony. Chyba wiedziała, co mówi bo ma czterech braci - nie przyrodnich, ale rodzonych. W każdym razie nie wierzyłam jej, tak samo jak nie wierzyłam w te palmy. Kiedy jednak Śpiący złapał dwie moje torby, a Przyćmiony następne dwie, w związku z czym nie miałam już nic do niesienia, jako że Andy wziął już przedtem moją torbę na ramię, zrozumiałam, co mogła mieć na myśli: bracia bywają użyteczni. Są w stanie nosić naprawdę ciężkie rzeczy i nie robi to na nich specjalnego wrażenia.

Sama pakowałam te torby, więc wiem, co jest w środku. Sporo ważą. Ale Śpiący i Przyćmiony mruknęli tylko "Nie ma sprawy. Chodźmy".

Ruszyliśmy na parking. Kiedy automatycznie drzwi się rozsunęły, wszyscy, łącznie z moją mamą - sięgnęli do kieszeni i wyjęli okulary przeciwsłoneczne. Najwyraźniej wiedzą o czymś, o czym ja nie wiem. A kiedy wyszłam na zewnątrz, uświadomiłam sobie o co chodzi.

Kalifornia jest bardzo słoneczną krainą.

Nie tylko słoneczną, ale świetlistą - tak świetlistą i kolorową, że aż kłuje w oczy. Też miałam gdzieś okulary, ale ponieważ kiedy wylatywałam z Nowego Jorku, było jakieś osiem stopni i padał deszcz ze śniegiem, nie pomyślałam, żeby umieścić je na wierzchu. Kiedy mama po raz pierwszy powiedziała mi, że się przeprowadzimy, zapewniła mnie, że zakocham się w północnej Kalifornii.

-To ta, właśnie zrobiono wszystkie te filmy z Goldie Hawn i chewroletami! - oznajmiła.

Lubię Goldie Hawn i lubię chevrolety, ale nie wiedziałam, że kręcili razem filmy.

-Tam się toczy akcja opowiadań Steinbecka, które czytałaś w szkole - dodała. - No wiesz, na przykład Czerwonego kucyka.

Cóż, nie zrobiło to na mnie szczególnego wrażenia. Wszystko co pamiętałąm z Czerwonego kucyka to to, że nie było w nim żadnych dziewcząt, ale za to pełno wzgórz. Stojąc na parkingu i patrząc zmrużonymi oczami na wzgórza otaczające Międzynarodowy Park Lotniczy San Jose, stwierdziłam, że jest ich mnóstwo i że porasta je wysuszona brązowa trawa.

No i drzewa. Drzewa, jakich w życiu nie widziałam. Miał spłaszczone wierzchołki, jakby spadła na nie z góry potężna pięść. Dowiedziałam się później że to cyprysy.

A wokół parkingu, na obszarze z całą pewnością nawadnianym, rosły rozłożyste krzewy z ogromnymi czerwonymi kwiatami. WIększość przycupnęła u stóp prawdopodobnie wysokich i zaskakująco grubych palm. Później odkryłam, że te kwiaty to fibiskusy. A niezwykłe owady, unoszące się nad nimi i wydające wibrujący dźwięk, to wcale nie owady, tylko kolibry.

-Są wszędzie - powiedziała mama, kiedy zwróciłam na to uwagę. - Mamy dla nich w domu karmniki. Możesz powiesić jeden za oknem, jeśli masz ochotę.

Kolibry przylatujące do okna pokoju? Jedyne ptaki na Brooklynie, które odwiedzały mój parapet, to gołębie. Nie przypominam sobie, żeby mama zachęcała mnie do ich dokarmiania.

Radosne uniesienie z powodu kolibrów przeszło jak ręką odjął, kiedy Przyćminy oznajmił z nienacka:

-Ja prowadzę. - I skierował się do siedzenia dla kierowcy w dużym wozie, do którego właśnie podeszliśmy.

-Ja prowadzę - oświatczył Andy zdecydowanym tonem.

-Ojej, tato - jęknął Przyćmiony - jak ja w ogle zdam ten egzamin, skoro nigdy nie dajesz mi poćwiczyć?

-Możesz ćwiczyć w ramblerze - odparł Andy. Otworzył tył land - rovera i zaczął ładować moje torbiszcza. - To dotyczy także ciebie, Suze.

To mnie zaskoczyło.

-Co mnie też dotyczy?

-Możesz jeździć ramblerem. - Pogroził mi żartobliwie palcem. - Ale tylko wtedy, gdy obok siedzi ktoś z ważnym prawem jazdy.

Zamrugałam zdumiona.

-Nie umiem prowadzić.

Przyćmiony zarechotał jak koń.

-Nie umiesz prowadzić? - Dźgnął łokciem Śpiącego, który stał, opierając się o bok wozu, z twarzą zwróconą ku słońcu. - Hej, Jake, ona nie potrafi prowadzić!

-Nic w tym dziwnego, Brad - wtrącił się Profesor - że rodowity nowojorczyk nie ma prawa jazdy. Nie słyszałeś, że Nowy Jorki szczyci się najbardziej rozbudowaną siecią transportu masowego w Ameryce Północnej, obsługującą trzynaście przecinek dwa miliona ludzi na obszarze sześciu i pół tysiaca kilometrów kwadratowych, od Nowego Jorku, przez Long Island aż do Connecticut? I że rocznie jeden przecinek siedem miliarda pasażerów korzysta z usług metra, sieci autobusowej oraz kolei?

Wszyscy spojrzeli na Profesora, a moja mama wyznała:

-Nigdy nie miałam samochodu w mieście.

Andy zamknął tylne drzwi wozu i powiedział:

-Nie martw się, Suze. Zaraz cię zapiszemy na kurs prawa jazdy. Nauczysz się wszystkiego i nie będziesz gorsza od Brada.

Rzuciłam okiem na Przyćmionego. Choćbym żyła milion lat, nie przyszłoby mi dogłowy, że ktoś mógłby zasugerować, że muszę coś zrobiź, aby w jakiejś dziedzinie dorównać Bradowi.

Zrozumiałam jednak, że czeka mnie wiele niespodzianek. Palmy to tylko początek. W drodze do domu, który znajduje się o dobrą godzinę jazdy od lotniska - i to dość męczącą godzinę, wziąwszy pod uwagę, że siedziałam zaklinowana między Śpiącym a Przyćmionym, mając za plecami Profesora, usadowionego na moim bagażu i wygłaszającego peany na temat zalet nowojorskiego transportu - uświadomiłam sobie, że teraz wszystko będzie inaczej. Zupełnie, zupełnie inaczej niż się spodziewałam, a także inaczej niż do tego przywykłam.

Nie tylko dlatego, że zamieszkam na drugim końcu kontynentu. Nie dlatego, że wszędzie, gdzie spojrzę, widzę rzeczy, których nie spotyka się w Nowym Jorku : przydrożne budki z karczochami albo granatami po dolarze za tuzin, niekończące się winnice, gaje drzewek cytrynowych i avocado ; soczyście zielone rośliny, których nie potrafiłam nawet nazwać. A ponad tym wszystkim kopuła nieba tak błękitnego i ogromnego, że balon, który wypatrzyłam w górze, wydawał się nieprawdopodobnie mały. Jak guzik na dnie basenu o olimpijskich rozmiarach.

No i ocean, który pojawił się tak nagle, że początkowo uznawałam, że to jeszcze jedno pole. Po chwili jednak stwierdziła, że to pole lśni, odbijając słońce i wysyłając w moją stronę świetliste SOS. Przy tak jasnym świetle ciężko było obyć się bez okularów przeciwsłonecznych. A oto przed moimi oczami rozciagał się Ocean Spokojny... ogromny, rozległy jak niebo, żywy, pulsujący, napierający na przecinkowate pasmo białej plaży.

Dla mnie, mieszkanki Nowego Jorku, widok oceanu - zwłaszcza takiego z plażą - był czymś niezwykłym. Nie mogłam powstrzymać westchnienia zachwytu. A kiedy westchnęłam, wszyscy umilkli. Z wyjątkiem Śpiącego, który akurat, oczywiście, spał.

-Có takiego? - zapytała zaniepokojona mama. - Co się stało?

-Nic - mruknęłam zmieszna. Moi współpasażerowie przywykli najwyraźniej do widoku oceanu. Mogli pomyśleć, że jestem wariatką, skoro podniecam się czymś tak zwyczajnym. - Ocean.

-Tak - powiedziałam mama - czyż nie jest piękny?

Przyćmiony na to:

-Fajne fale. Moż wpadnę na plażę przed wieczorem.

-Nie - wtrącił się jego ojciec. - Dopóki ni skończysz pracy semestralnej.

-Ojej, tato!

To skłoniło mamę do długiego i szczegółowego opisu szkoły, do której miano mnie posłać, tej samej, do której chodzili Spiący, Przyćmiony i Profesor. Szkoła, nazwana imieniem pewnego Hiszpana, Junipero Serry, który zjawił się tutaj w XVIII wieku i zmusił miejscowych Indian do porzucenia własnej religii i przejścia na chrześcijaństwo, mieściła się w ogromnym budynku misji z palonej cegły, odwiedzanym przez prawie dwadzieścia tysięcy turystów rocznie.

Tak naprawdę wcale jej nie słuchałam. Moje zainteresowanie szkołą zwykle równało się zeru. Jedynym powodem, dla którego nie mogłam się tutaj sprowadzić przed świętami, był brak miejsca w Szkole Misyjnej. Sytuacja zmieniła się dopiero w drugim semestrze. Nie miałam nic przeciwko temu - przez parę miesięcy mieszkałam z babcią, co nie było takie złe. Babcia jest nie tylko świetną adwokatką do spraw kryminalnych, ale również powalającą na kolana kucharką.

Ocean, który właśnie zniknął za wzgórzami, nadal przyciągał moją uwagę. Wytężyłam wzrok, mając nadzieję, że znowu się pokaże, kiedy wreszcie dotarły do mnie słowa mamy.

-Zaraz. Kiedy tę szkolę zbudowano?- zapytałam.

-W XVIII wieku - wyjaśnił Profesor. - System misyjny, wprowadzony przez franciszkanów pod patronem Kościoła katolickiego oraz władz hiszpańskich, miał służyć nie tylko nawracaniu Indian na chrześcijaństwo, ale również uczeniu ich rozmaitych, przydatnych w społeczeństwie hiszpańskim rzemiósł. Pierwotnie zadaniem misji było...

-W XVIII wieku? - powtórzyłam, pochylając się do przodu.

Siedziałam między Śpiącym - jego głowa spoczywałą na moim ramieniu, dzięki czemu mogłam stwierdzić, że używa szamponu Finesse - i Przyćmionym. Otóż Gina nie wspomniała ani słowem o tym, ile miejsca zajmuję chłopcy, a zajmuję, jeśli obaj mają jakieś metr osiemdziesiąt i ważą mniej więcej osiemdziesiąt kilo, bardzo dużo. 

-W XVIII wieku?

Matka usłyszała chyba panikę w moim głosie, bo odwróciła się do mnie i powiedziała łagodnie:

-Suze, rozmawiałyśmy już o tym. Mówiłam ci, że do Roberta Louisa Stevensona jest lista oczekujących, a ty powiedziałaś, że nie chcesz do żeńskiej szkoły, więc Najświętszego Serca nie wchodzi w rachubę, a Andy słyszał przerażające historie o narkotykach i gangach w szkołach publicznych...

-XVIII wiek? - czułam, że serce wali mi jak po biegu. - To jakieś trzysta lat!

-Nie rozumie - mruknął Andy.

Przejeżdżaliśmy właśnie przez nadmorskie miasteczko Carmel, z malowniczymi domkami, niektóre były nawet kryte strzecha, ślicznymi restauracyjkami i galeriami sztuki. Andy musiał jechać bardzo ostrożnie. Mnóstwo samochodów miało tablice z innego stanu i ruch był duży, natomiast brakowało świateł. Nie wiedzieć czemu miejscowi uważają ten szczegół za powód do dumy.

-Co jest takiego złego w XVIII wieku?

-Suze nigdy nie przepadała za starymi budynkami - wyjaśniła mama "głosem od złych nowin". Nazywam go tak, bo używa go w telewizji, kiedy mówi o katastrofach samochodowych i zabójstwach.

-OCh - westchnął Andy. - To dom chyba też jej się nie spodoba.

Chwyciłam podgłówek jego fotela.

-Dlaczego? - zapytałam zduszonym głosem. - DLlaczego dom mi się nie spodoba?

Zrozumiałam dlaczego, kiedy tylko przyjechaliśmy na miejsce. Dom był wielki i przepiękny, z wieżyczkami w wiktoriańskim stylu i tarasem na dachu. Niczego nie brakowało. Mama kazała go pomalować na niebiesko, biało i kremowo, otaczały go wysokie sosny i krzewy obsypane kwiatami. Trzypiętrowy zbudowany wyłącznie z drewna, a nie z koszmarnej mieszaniny szkła i stali albo terakoty, jak domy wokół, był zdecydowanie najładniejszym, najgustowniejszym domem w okolicy.

A ja nie miałam ochoty wogóle do niego wchodzić.

Zgadzając się na przeprowadzkę do Kalifornii, wiedziałam że czeka mnie dużo zmian. Karczochy przy drodze, gaje cytrusowe, ocean... to naprawdę nic takiego. W gruncie rzeczy największa zmiana polegała na tym, że miałam się dzielić mamą z innymi ludźmi. Przez dziesięć lat, odkąd umarł tata, byłyśmy tylko we dwie. I muszę przyznać że mi to odpowiadało. Gdyby nie to, że mama przy Andym jest w tak widoczny sposób szczęśliwa, uparłabym się i sprzeciwiła całej tej przeprowadzce.

Wystarczyło jednak choćby raz na nich popatrzeć,żeby stwierdzić, że świata poza sobą nie widzą. Jaką byłabym córkom gdybym stanęła w takiej sytuacji okoniem/ Zaakceptowałam więc Andy'ego, zaakceptowałam jego trzech synów i pogodziłam się z tym, że mam wyjechać i zostawić wszystko, co znam i kocham - najlepszą przyjaciółkę, babcię, bajgle, Soho - aby dać mamie szczęście, na jakie zasługuje.

Nie zastanawiałam się jednak nad faktem, że po raz pierwszy w życiu zamieszkam w... domu.

I to nie w byle jakim, ale, jak z dumą oznajmił Andy, wyciągając mój bagaż z samochodu i rzucając go w ramiona swoich synów, w dziewiętnastowiecznym zajeździe przerobionym na dom mieszkalny. Zbudowany w 1849 roku, nie cieszył się, jak się wydaje, najlepszą sławą w okolicy. W salonie na dole często dochodziło do strzelaniny - przy kartach i z powodu kobiet. W ścianach nadal widniały dziury po kulach. Andy otoczył jedną taką dziurę specjalną ramką. Troche ponure, jak sam przyznał, ale jakże interesujące. Gotów był się założyć, że mieszkamy w jedynym domu na wzgórzach Carmel, który ma w ścianie dziurę po dziewiętnastowiecznej kuli.

,,Ehm", mruknęłam. Wcale w to nie wątpię.

Kiedy wchodziliśmy po schodach na ganek, mama wciąż zerkała w moją stronę. Wiedziałam, że boi się mojej reakcji. Rzeczywiście trochę mnie rozzłościła, nie uprzedzając o niczym. Domyślam się, dlaczego postapiła w ten sposób. Gdyby mi powiedziała, że kupili ten dom, który ma ponad sto lat, nie przeniosłabym się do niego. Zostałabym z babcią.

Mama ma rację: nie lubię starych budynków.

Muszę jednak przyznać, że, jak na stary dom, ta budowla jest naprawdę szczególna. Z ganku widać cały Carmel, osadę, dolinę, plażę, morze. Widok zapiera dech w piersi, to za niego ludzie byli gotowi - i robili to, sądząc po wymyślnych domach wokół - płacić miliony. Tego nie powinnam mieć nikomu za złe.

Kiedy jednak mama powiedziała "Chodź, Suze, obejrzyj swój pokój", zadrżałam.

Dom w środku był równie piękny jak na zewnątrz. Połyskujące drewno klonowe, wesołe błękity i żółie. Rozpoznałam różne rzeczy mamy i poczułam się lepiej: pojemnik na ciasto, który kupiłyśmy kiedyś podczas weekendowego wypadu do Vermont, moje zdięcia z dzieciństwa na ścianie w salonie obok fotografii Śpiącego, Przyćmionego i Profesora, Na regałach były ksążki mamy, jej rośliny, które przetransportowała za nieprawdopodobne pieniądze, ponieważ nie mogła znieść rozłąki z nimi. Stały wszędzie na drewnianych stojakach, zwisały nad witrażowymi oknami, tkwiły na słupkach na szczycie poręczy schodów.

Ale napotkałam także przedmioty, których nie  pamiętałam a domu: biały komputer na biurku, przy którym mama zwykła siadywać, by wypisać czeki i sprawdzić rachunki, szerokoekranowy telewizor umieszczony ni w pięć, ni w dziesięć w kominku, do którego w dodatku podłączono joysticki od jakiejś gry wideo; deski surfingowe oparte o ścianę przy drzwiach do garażu. A także potężne zaślinione psisko, które podejrzewało chyba, że chowam w kieszeniach jakieś smakołyki, bo usiłowało wpakować mi do nich swój wielki wilgotny nos.

To wszystko wydawało się należeć do świata mężczyzn. Do tych rzeczy przyzwyczaję się dopiero po pewnym czasie. W życiu, które stworzyłyśmy sobie z mamą, takie przedmioty nie istniały.

Mój pokój znajdował się na górze, nad daszkiem ganku. Mama przez całą drogę z lotniska mówiła z widocznym zdenerwowaniem o ławie, którą Andy umieścił w oknie wykuszowym. Z okien rozciągał się ten sam widok co z ganku, obejmujący panoramę całego półwyspu. To rzeczywiście miło z ich strony, że dali mi taki ładny pokój, pokój z najładniejszym widokiem w całym domu.

A potem zobaczyłam, ile zadali sobie trudu, żebym czuła się jak u siebie. amoże nie ja... tylko jakaś niezwykle kobieca abstrakcyjna istota. Oszklone toaletki czy staromodne aparaty telefoniczne nigdy nie były w moim guście. Andy okleił ściany kremową tapetą w niebieskie niezapominajki - ponad białą, wymyślnie wzorzystą boazerią. Tą samą tapetą oklejono ściany mojej własnej łazienki. Kupiono dla mnie nowe łóżko - z kolumienkami i koronkowym baldachimem, takie, jakie mama zawsze chciała mi kupić i widocznie teraz nie zdołała oprzeć się pokusie. Kiedy zobaczyłam to wszystko, poczułam wyrzuty sumienia z powodu tego, jak zachowałam się w samochodzie. Naprawdę. Przechadzając się po pokoju, uznałam, że nie jest tak źle. Na razie w porządku. Może wszystko będzie dobrze, może w tym domu nigdy nie było nieszczęśliwych ludzi, może ci, których tu zastrzelono zasługiwali na swój los...

Pocieszałam się, dopóki nie odwróciłam się do okna i nie stwierdziłam, że ktoś już zajął ławę, którą Andy umieścił z taką troską o moją wygodę.

Ktoś kto nie miał rodzinnych powiązań ze mną czy też Śpiącym, Przyćmionym lub Profesorem.

Spojrzałam na Andy'ego, żeby sprawdzić, czy zauważył intruza. Nie zauważył, mimo że obcy siedział na wprost niego.

Mama także go nie widziała. Zobaczyła tylko wyraz mojej twarzy. Chyba nie był najprzyjemniejszy, bo mina jej zrzedła i ze smutnym westchnieniem wyszeptała:

-Och, Suze, tylko nie to.





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: