Rozdział szósty

– Co to znaczy, że bierzesz dzień wolnego?! O czym ty w ogóle mówisz, Bronte?!

Do Kylie dzwonię z samego rana. Stoję właśnie nad otwartą walizką kabinową, zastanawiając się, co właściwie powinnam włożyć do środka, i dochodzę do wniosku, że tego wszystkiego jest dla mnie po prostu za dużo. Moja asystentka mogłaby mi nie utrudniać tego i tak już ciężkiego poranka.

Siadam ciężko na łóżku i odsuwam rude włosy z twarzy.

– Muszę pilnie wyjechać z miasta. Jutro wieczorem powinnam być z powrotem. – Mam nadzieję. O ile Wolfe mnie nie zabije i nie pochowa w jakimś płytkim grobie przy drodze. – Po prostu przesuń wszystkie spotkania z dzisiaj. Na szczęście jutro jest niedziela, więc na wtedy nikogo mi nie umawiałaś.

– Nie mogę tak po prostu „przesunąć ci wszystkich spotkań" – odpowiada Kylie ze złością. – Miałaś być dzisiaj w domu aukcyjnym. Pamiętasz? Tego nie da się przesunąć.

– Więc odwołaj. – Wiem, że w moim głosie słychać zniecierpliwienie, ale nie mam teraz czasu na użeranie się z asystentką. – Patrick znajdzie kogoś na zastępstwo.

– Na ostatnią chwilę? Bardzo wątpię.

– Kylie. – Jeszcze w dodatku zaczyna mnie boleć głowa. Za chwilę będę brała tabletki przeciwbólowe na pusty żołądek. – Muszę wyjechać, więc przestań marudzić i po prostu zrób to, o co cię proszę. To i tak będzie musiało się stać. Nie przyjdę dzisiaj do pracy i Patrick, a także inni moi klienci, muszą sobie z tym jakoś poradzić. Jeśli któregoś z nich przez to stracę, to trudno.

– Trudno?! – powtarza z niedowierzaniem. – Ty nigdy tak nie mówisz!

– Cóż, widocznie nigdy wcześniej nie wypadło mi nic ważnego. – Zaglądam do szafki nocnej, w której trzymam butelkę tylenolu. To jedyne leki przeciwbólowe, jakie biorę, bo uczulenie na NLPZ sprawia, że odpadają mi na przykład ibuprofen i naproxen. – Poważnie, Kylie, po prostu się tym zajmij, proszę.

Moja asystentka milknie na chwilę wystarczająco długą, bym zdążyła wziąć tabletkę i popić ją wodą. Dopiero potem wracam do pakowania się i dochodzę do wniosku, że mam to gdzieś. Mam gdzieś, czy zabiorę odpowiednie ciuchy, czy będę dobrze wyglądać i co pomyśli o tym Wolfe. Mam to zwyczajnie w dupie.

– Wszystko w porządku, Bronte? – pyta w końcu Kylie dużo spokojniej. – Ostatnio zachowujesz się... dziwnie.

To miłe, że ona się o mnie martwi, ale w tej chwili zupełnie tego nie potrzebuję.

– Tak, wszystko w porządku – zapewniam ją z westchnieniem. – Przepraszam, że dokładam ci pracy. Nie robiłabym tego, gdybym nie musiała.

Gdyby Wolfe mnie nie zmusił.

– Nie przejmuj się mną – prycha Kylie. – To moja praca, żeby ułatwić ci życie. Po prostu się o ciebie martwię.

– Dziękuję, ale naprawdę nie musisz – zapewniam ją. – Wszystko gra. Po prostu potrzebuję wolnej soboty.

Żeby pojechać nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co.

Kiedy kończę wreszcie rozmowę z Kylie, jest już wpół do ósmej, a muszę jeszcze przesunąć spotkanie z detektywem. Nie zleciłabym tego mojej asystentce, bo wolę, żeby o niczym nie wiedziała. Problem w tym, że nawet nie wiem, jak po dzisiejszych telefonach Kylie będzie wyglądał mój grafik w poniedziałek, więc uznaję, że wstrzymam się z ustaleniem nowej daty. Trudno, praca zawsze była dla mnie priorytetem.

O ósmej jestem już praktycznie gotowa – spakowana, ubrana do wyjścia i wyglądająca niecierpliwie przez okno mojego salonu wychodzące na ulicę poniżej. Mieszkam na czwartym piętrze, więc zejście na dół chwilę mi zajmie, ale nie mam najmniejszego zamiaru czekać na ulicy jak ostatnia idiotka.

Pierwszy raz od dawna jestem ubrana tak nieformalnie – w dżinsy, luźny podkoszulek, trampki i długą marynarkę, którą narzuciłam na wierzch wyłącznie po to, żeby nieco przełamać weekendowy wygląd. Włosy związałam w luźny kok na czubku głowy i zminimalizowałam makijaż. Denerwuję się, czekając na samochód, i zastanawiam, czy w środku zastanę Wolfe'a. Ale jeśli nie, to właściwie kiedy mam się z nim spotkać?

Na zewnątrz rozpoczyna się właśnie ładny, słoneczny, wczesnojesienny dzień kontrastujący z moim ponurym nastrojem. To jeden z tych dni, w trakcie których zjadłabym lunch w Central Parku, gdybym tylko mogła sobie pozwolić na wolną godzinę, a potem wróciła do domu, żeby spędzić popołudnie w Gramercy Park, na który wychodzą okna mojego mieszkania. To naprawdę świetna okolica i uwielbiam tu mieszkać, zwłaszcza że ulica jest dosyć kameralna; jest stąd jednocześnie blisko do centrum, ale i na tyle spokojnie, by nie czuć było tej bliskości. Trudno jednak myśleć o plusach mieszkania w takim miejscu, gdy na chodniku na dole zatrzymuje się właśnie znajome auto z przyciemnionymi szybami, a mnie serce podskakuje do gardła.

Denerwuję się. Nie wiem, czego się spodziewać, dokąd się wybieramy i co mnie tam czeka. Po co jestem potrzebna temu człowiekowi? Niewiedza mnie dobija i sprawia, że moja wyobraźnia szaleje i podsuwa mi najprzeróżniejsze okropne wizje, najczęściej kończące się moją śmiercią. Może jestem naiwniaczką, że tak po prostu idę w paszczę lwa, ale czy mam wyjście? Powtarzam sobie, że to i tak lepsze rozwiązanie od schowania się w domu i oczekiwania na gniew Wiliama Wolfe'a.

Nawet jego ludzie ostrzegali mnie, że lepiej go nie denerwować.

Chwytam w końcu za rączkę walizki i z żalem opuszczam moje mieszkanie. To tylko dwa dni, przekonuję się w myślach, czekając na windę i zjeżdżając na dół. Ani się obejrzysz, a tu wrócisz, Dixon.

Kiedy wychodzę z kamienicy i schodzę po schodkach, trzymając w ręce moją walizkę, z samochodu wysiada ten sam mężczyzna co zwykle. Chyba w końcu powinnam ich zapytać o imiona.

– Proszę mi to dać – mówi, po czym nie czekając na moje pozwolenie, zabiera mi walizkę i niesie ją do bagażnika samochodu.

Ponieważ jest zajęty, po chwili wahania sama otwieram sobie drzwi na tylne siedzenie – nie to, żebym nie umiała, po prostu nie jestem do tego przyzwyczajona – i wsiadam do środka. Jestem tu sama – Wolfe'a nigdzie nie ma. Sama nie wiem, czy czuję ulgę, czy rozczarowanie; gdyby tu był, może przynajmniej co nieco by mi wyjaśnił.

Niemalże spodziewam się ponownego przekazania mi telefonu komórkowego, kiedy więc to nie następuje, jestem nieco zdziwiona. Mężczyzna wsiada na siedzenie pasażera z przodu i po chwili ruszamy przed siebie.

– Dokąd jedziemy? – wyrywa się ze mnie, zanim zdążę się ugryźć w język.

Mimo wszystko wydaje mi się, że w tej sytuacji i tak radzę sobie nieźle. Normalnie już dawno wrzeszczałabym na każdego w pobliżu i traktowała ich gazem pieprzowym. Niech docenią, że w ogóle wciąż zachowuję spokój.

Lata praktyki.

Nie otrzymuję żadnej odpowiedzi, co tylko mnie jeszcze bardziej wkurza. Czy naprawdę zabiłoby ich, gdyby jakkolwiek się do mnie odezwali?

– Czy ktoś mógłby mi cokolwiek wyjaśnić? – drążę więc, podnosząc nieco głos. – Chciałabym wiedzieć, gdzie...

– Dowie się pani w swoim czasie – przerywa mi ten z siedzenia pasażera i po tych słowach znowu milknie.

Chryste. Wykończę się przy nich nerwowo. Przysięgam.

Wobec tego przesuwam się pod jedno z okien i wyglądam na zewnątrz, żeby przynajmniej zorientować się, w którą stronę jedziemy. Przed oczami przemyka mi 2nd Avenue, co każe mi wywnioskować, że kierujemy się na północ. Chwilę później wjeżdżamy w tunel, opuszczając Manhattan, a potem lądujemy na trzypasmówce po jego drugiej stronie. Zmierzamy w stronę Queens; przy Meadow Lake odbijamy na południe i już wtedy wiem, dokąd jedziemy.

Jezu. Kierujemy się na lotnisko.

To bardziej zbija mnie z tropu niż przeraża. Kiedy Wolfe oświadczył, że wyjeżdżam z nim na weekend, absolutnie nie przyszło mi do głowy, że mam gdzieś polecieć. Może dlatego, że dla mnie lot dokądkolwiek jest jednak pewnym przedsięwzięciem, wymaga czasu i pieniędzy, i często nie można tak po prostu zdecydować sobie „Dobra, jutro przelecę się na drugi koniec kraju". Poza tym myśląc o wyjeździe z Nowego Jorku, sądziłam jednak, że Wolfe wywiezie mnie gdzieś stosunkowo niedaleko, skąd łatwo mogłabym wrócić, gdyby... sprawy przybrały zły obrót.

Najwyraźniej jednak on nie zakłada czegoś takiego. A lot być może dla niego oznacza tyle, co dla mnie przejażdżka samochodem, i dlatego nawet się na ten temat nie zająknął.

A może myślał, że wtedy silniej bym protestowała.

– Jedziemy na lotnisko?! – pytam z niedowierzaniem, chociaż wiem już, że zaangażowanie w odpowiedź ze strony ludzi Wolfe'a będzie żadne.

Jeden z nich mruczy coś potakująco.

– I nie mogliście mi o tym wcześniej powiedzieć?! – W moim głosie nawet ja słyszę odrobinę histerii, próbuję się więc nieco uspokoić. W żaden sposób mi to nie pomoże, jeśli nie będę myśleć logicznie.

– To jakaś różnica? – dziwi się ten z fotela pasażera. – Jutro wieczorem będzie pani z powrotem w domu.

No tak. Rzeczywiście. Przecież to żadna, kurwa, różnica.

Zazwyczaj staram się ograniczać przekleństwa, nawet w myślach. Tym razem jednak nie potrafię. Mam ochotę uciekać z samochodu i znowu czuję się jak w pułapce; przeraża mnie, że tak bardzo tracę kontrolę nad własnym życiem. Nie mam pojęcia, dokąd mam lecieć i po co, a jakiś obcy facet, który prawdopodobnie jest gangsterem, oczekuje, że tak po prostu złożę swoje życie w jego ręce.

Przecież to jest nienormalne!

Nie odzywam się więcej, bo panika we mnie nie sprzyja logicznej konwersacji, której zapewne oczekiwaliby ode mnie ludzie Wolfe'a. Mam ochotę raczej wydzierać się i uciekać, a wiem, że to może mi przynieść co najwyżej kolejne kłopoty.

Mam serdecznie dość kłopotów.

Dojazd na lotnisko spod mojego mieszkania zajmuje nam jakieś pół godziny. Nie wiem, jak ci faceci to robią, ale nigdzie przy wjeździe nie stoją w kolejkach i wszędzie zdają się dostawać jako pierwsi. Spodziewam się, że zatrzymamy się na parkingu dla podróżnych, tak jak robiłam to sama kilka razy wcześniej, ale my jedziemy dalej, nie potrafię nawet dokładnie określić dokąd. Przejmuje nas samochód techniczny z kogutem na dachu i prowadzi, dopóki nie docieramy niemalże na płytę lotniska.

Poważnie. Żadnej kontroli, odprawy, żadnego sprawdzania, czy aby na pewno nie jesteśmy terrorystami. Z każdą chwilą jestem coraz bardziej zaniepokojona. Nie dlatego, że nikt nie przeszukał mnie przed wejściem na terminal – dlatego, że jeśli Wolfe potrafi zorganizować coś takiego, to oznacza, że ma duże, naprawdę duże możliwości. Od czasów WTC cały mój kraj ma fioła na punkcie bezpieczeństwa i nie bez powodu. Tymczasem my tak po prostu na luzie bez żadnej kontroli wjeżdżamy praktycznie na samo lotnisko.

To zdecydowanie nie jest normalne.

Jakiś kwadrans zajmuje nam przedostanie się do właściwego miejsca. Samochód zatrzymuje się nagle, a ludzie Wolfe'a kolejnymi mruknięciami każą mi wysiadać na zewnątrz. Jeden z nich wyciąga z bagażnika moją walizkę, a drugi chwyta mnie za ramię – jestem zbyt oszołomiona, by znowu protestować – i prowadzi mnie do samolotu, przy którym się zatrzymaliśmy. Nadal nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.

Pierwszy raz lecę gdzieś bez odprawy. Mam w torebce zapalniczkę i gaz pieprzowy, dzięki którym mogłabym praktycznie przejąć samolot. Jestem jednak dziwnie przekonana, że i tak będę na pokładzie najmniej uzbrojoną osobą.

To jakiś prywatny odrzutowiec – tego jestem pewna od razu, wystarczy mi jedno spojrzenie. Jest ogromny, z pewnością przeznaczony do dalekich lotów. Do środka prowadzą standardowe schodki, na które wpycha mnie jeden z ludzi Wolfe'a, mamrocząc pod nosem, żebym szła przed siebie.

Idę więc – chociaż mam wrażenie, że moja bierność w końcu sprawi, że napytam sobie biedy. Nadal jednak czuję, że nie mam innego wyjścia.

Wnętrze przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Sapię z zaskoczenia, gdy wchodzę do środka. Kabina jest przestronna i jasna, utrzymana w drewnie i białej skórze. W głębi samolotu widzę zaledwie kilka foteli, które w dodatku wyglądają na bardzo wygodne.

Wita mnie bardzo przyjazna, bardzo uśmiechnięta stewardessa i zaprasza głębiej. Idę za nią, chociaż wcale nie mam na to ochoty. Mam ochotę uciekać.

Zwłaszcza gdy widzę, że w jednym z foteli siedzi William Wolfe, popijając drinka i czytając jakąś gazetę.

Poważnie. Nie ma jeszcze dziewiątej rano, a on już pije drinka.

Na mój widok składa gazetę i wstaje; w jego jasnoszarych oczach błyszczy zadowolenie, którego nie sposób przegapić. Obrzuca mnie uważnym spojrzeniem, na chwilę dłużej zatrzymując się na moich butach. Czyżby trampki nie pasowały do jego luksusowej kabiny samolotu? Zwłaszcza że sam ma na sobie bardzo elegancki jasnoszary garnitur, świetnie komponujący się z tym wnętrzem?

– Cieszę się, że dotarłaś – mówi takim tonem, jakby to rzeczywiście zależało ode mnie, że dotarłam.

Wskazuje mi fotel naprzeciwko swojego, a ja waham się. Wcale nie mam ochoty siedzieć z widokiem na tego faceta przez cały lot, chyba jednak jak zwykle nie mam wyjścia. Wolfe przekrzywia głowę; ciemnoblond pasmo jego włosów opada mu zawadiacko na czoło.

– Dokąd lecimy? – pytam, zajmując w końcu miejsce.

Cholera, ten fotel jest taki wygodny. Mogłabym przesunąć go do pozycji poziomej i zasnąć w nim jak we własnym łóżku. Gdybym tylko nie nienawidziła Williama Wolfe'a tak bardzo, że ta nienawiść rozciąga się też na należące do niego przedmioty, poważnie bym to rozważyła. W obecnej sytuacji nie chcę sobie jednak pozwolić na komfort.

– Mamy sporo czasu – odpowiada Wolfe oględnie, zajmując miejsce naprzeciwko mnie. Na szczęście w kabinie jest tak dużo miejsca, że nawet nie dotykamy się nogami. – Możesz się przespać, jeśli jesteś zmęczona.

Nie wierzę. Czyżby on martwił się o moje samopoczucie?

– Skoro mamy sporo czasu, to może mógłby go pan trochę znaleźć, panie Wolfe, żeby wyjaśnić mi, po co i dokąd lecimy? – pytam kąśliwie. – Wolałabym dowiedzieć się, czego pan ode mnie oczekuje, zamiast iść spać.

Ciekawe, czy słyszy wrogość w moim głosie? Trochę mam nadzieję, że tak.

– Wolfe – odpowiada krótko.

Mrugam, zaskoczona.

– Słucham?

– Mów do mnie „Wolfe" – uściśla. – Bez tego „pana".

Uśmiecham się cierpko.

– Nie „William"?

– Nikt tak do mnie nie mówi – prycha. – Nie chcesz próbować jako pierwsza.

Ma rację, nie chcę. Wolę nie denerwować tego faceta.

Choć i tak mam wrażenie, że średnio mi to idzie, bo czasami po prostu nie umiem ugryźć się w język, nawet jeśli bardzo się staram.

Samolot rusza; przez jedno z okrągłych okienek widzę, że zaczyna jechać po pasie startowym. Mimo woli zaczynam czuć odrobinę tej ekscytacji, która zazwyczaj towarzyszy mi podczas odrywania się od ziemi. Nic na to nie poradzę, że lubię latać. Każda podróż samolotem to dla mnie nowa przygoda.

Nawet jeśli moim towarzyszem podróży jest ktoś taki jak William Wolfe.

– No dobrze – podejmuję, zdecydowana, by nie dać się zbić z tropu. – To ile dokładnie będziemy lecieć?

Mężczyzna chwyta znowu gazetę, którą odłożył, gdy przyszłam, i rozkłada ją przed sobą. Widzę, że to jakiś tytuł biznesowy, ale nie zagłębiam się w szczegóły. Wolfe patrzy na mnie znad otwartych stron.

– Jakieś osiem godzin – odpowiada spokojnie.

Potrzebuję chwili, by ogarnąć to umysłem. Osiem godzin?!

Sądziłam, że to będzie jakiś krótki lot spowodowany faktem, że Wolfe po prostu nie chce jechać samochodem. Ale osiem godzin? Dokąd ten facet mnie wywozi?!

– Osiem godzin? – powtarzam w końcu na głos z niedowierzaniem. – Nawet do San Francisco albo Seattle nie leci się tyle czasu. Będziemy mieć jakąś przesiadkę czy jak?

Wolfe zerka na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Nie ten kierunek – mówi, a ja ze złością myślę, że najwyraźniej będę musiała wyciągać z niego wszystkie informacje po kawałku.

Dopiero po chwili to do mnie dociera.

Skoro nie lecimy na zachód, to musimy na wschód. Tylko że na wschodzie nic nie ma. To znaczy, jasne, jest – Ocean Atlantycki. Na pewno nie żadna część Stanów Zjednoczonych, do której mogłabym tak po prostu się wybrać.

Wolfe nie dodaje nic więcej, a ja z każdą chwilą milczenia między nami czuję coraz większe niedowierzanie. Nie. Ten człowiek nie może mówić poważnie. To musi być jakiś głupi żart, prawda?

On jednak nie wygląda, jakby żartował. Prawdę mówiąc wygląda, jakby w ogóle nie był do tego zdolny. Ma śmiertelnie poważną minę, gdy wraca do swojej gazety, jakby wcale nie oczekiwał na żadną reakcję z mojej strony.

Dopiero po dłuższej chwili udaje mi się wykrztusić:

– Lecimy do Europy?!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top