Rozdział siódmy
– Co w tym takiego dziwnego? – pyta spokojnie Wolfe, nie odrywając wzroku od gazety.
Zaraz mu ją zabiorę. Albo zrobię coś innego, równie głupiego, żeby zwrócić na siebie jego uwagę.
– Nie mogę tak po prostu lecieć do Europy – protestuję desperacko.
Wolfe nie wydaje się zainteresowany tą rozmową. Prawdę mówiąc, wydaje się raczej znudzony.
– Dlaczego?
Otwieram usta, ale nie wiem, co odpowiedzieć. No właśnie, dlaczego nie mogę tak po prostu polecieć do Europy?
Może dla niego to takie oczywiste i bezproblematyczne. Może w jego świecie to całkowicie normalne, by wskoczyć do samolotu i osiem godzin później znaleźć się na drugim końcu świata (nie uwzględniając różnicy czasu). Może on traktuje to tak samo jak przejażdżkę samochodem na drugi koniec stanu. Ale ja nie!
– Nie mam przy sobie paszportu! – mówię w końcu nerwowo podniesionym głosem. To jeszcze nie jest krzyk, ale już do tego blisko. – Nie mogę tak po prostu lecieć do Europy bez paszportu!
– Paszport nie będzie ci potrzebny – odpiera Wolfe.
Zaciskam mocno dłonie na oparciach fotela, bo inaczej mogłabym z niego wstać i spróbować przyłożyć mężczyźnie siedzącemu naprzeciwko. Mam ochotę wrzeszczeć na niego i czymś rzucać, ale w tej samej chwili czuję gwałtowne przyspieszenie i wiem, że samolot właśnie odrywa się od ziemi. Odruchowo wstrzymuję na moment powietrze, cały czas jednak przemyka mi przez głowę, że wpakowałam się w naprawdę niezłe gówno.
Nikt nie wie, gdzie teraz jestem. Ten facet mógłby zrobić ze mną wszystko. Zabić mnie i ukryć gdzieś moje ciało. Torturować mnie albo zamknąć w jakimś odosobnionym miejscu i tam trzymać, dopóki mu się nie znudzę. Panikuję nieco na samą myśl, że nikomu nie dałam nawet znać, z kim i gdzie się wybieram. Ale jak niby miałabym to zrobić?!
– Paszport zazwyczaj jest potrzebny, gdy wyjeżdża się za granicę – stwierdzam z przekąsem, gdy odzyskuję w końcu odrobinę równowagi psychicznej.
Wolfe z westchnieniem składa gazetę i znowu spogląda na mnie. Jego jasne spojrzenie zdaje się prześwietlać mnie na wylot.
– Nie, jeśli podróżujesz ze mną – kontruje. – Nie będziemy przechodzić żadnej kontroli ani odprawy. To powinno być najmniejsze z twoich zmartwień.
– To znaczy, że powinnam mieć inne?
Po tych słowach przez jego usta przemyka przelotny uśmiech. Co za palant.
– Wyglądasz, jakbyś miała – stwierdza. – Nie musisz się mnie obawiać. Jeśli będziesz posłuszna, obiecuję, że nic złego ci się nie stanie, Bronte.
Jeśli będę posłuszna? Dobrze, że to uściślił.
– A co, tak dobrze dbasz o swoją własność? – pytam nieco histerycznie.
Ku mojemu zdziwieniu, Wolfe uśmiecha się lekko.
– Dokładnie tak – odpowiada, jakby nie zauważając, że to pytanie z mojej strony było prowokacją.
Mam ochotę zabić tego człowieka. Wznosimy się coraz wyżej i czeka nas osiem godzin podróży, z czego większość nad oceanem – może udałoby mi się wyrzucić go z samolotu i przy okazji samej nie zginąć? To rozwiązałoby wszystkie moje problemy.
Szkoda, że tak jak powiedziałam Kylie, nie jestem żadną Wonder Woman, żeby przeprowadzić podobny plan.
– Zamierzasz powiedzieć mi, po co tam lecimy?
Po raz pierwszy Wolfe wygląda na lekko zniecierpliwionego. Chyba wolałby, żebym grzecznie poszła spać i przestała zadawać pytania, na które on nie ma ochoty udzielać odpowiedzi. Przykro mi, nie jestem tego typu dziewczyną. Nie potrafię tak po prostu się zamknąć, bo jakiemuś facetowi dzięki temu będzie przyjemniej.
Och, nie, to zupełnie nie w moim stylu.
– Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie – zbywa mnie. Podnoszę brwi.
– Tak jak dowiem się, o co chodzi z tym Picassem Zacharowa? Zamierzasz ukraść ten obraz, Wolfe?
Mężczyzna spogląda na mnie ze zdziwieniem, które wygląda na autentyczne. Po chwili parska śmiechem.
– Co za absurdalny pomysł – stwierdza z rozbawieniem. – Picasso Zacharowa w ogóle mnie nie interesuje.
– Więc co cię interesuje?
Wolfe wzrusza ramionami.
– To nie twoja sprawa, Bronte. Ty skup się wyłącznie na wykonywaniu poleceń.
– Nie mogę skupić się wyłącznie na wykonywaniu poleceń – powtarzam ze złością. – Za bardzo się zastanawiam, na ile moje działania pomagają w osiągnięciu jakiegoś nielegalnego celu.
Mój towarzysz uśmiecha się drwiąco. Pochyla się w fotelu i zdejmuje marynarkę, po czym podaje ją stewardessie; przyglądam się, jak podwija rękawy białej koszuli, odsłaniając lekko opalone, mocne przedramiona. Ma duże, silne dłonie, którymi – jestem tego pewna – bez problemu skręciłby komuś kark.
– Przejmujesz się tym, Bronte? – Nienawidzę sposobu, w jaki wypowiada moje imię. Gdyby powtarzał je w kółko, mogłabym w końcu zapomnieć, że to gangster zmuszający mnie do udziału w swoim procederze. Na szczęście dużo częściej powtarza, że jestem jego własnością, więc to raczej mi nie grozi. – Z pewnością wiesz to i owo o nielegalnych celach, prawda?
Czy on prowokuje mnie celowo? Chce zobaczyć, co się stanie, kiedy w końcu stracę opanowanie?
– Nie. Nie mam pojęcia o nielegalnych celach. W życiu nie zrobiłam nic nielegalnego.
– Jakoś ci nie wierzę. – Wolfe obrzuca mnie kolejnym niespiesznym spojrzeniem. – Ten przekręt z twoim narzeczonym wyszedł wam bardzo dobrze.
W dodatku ten facet jest głuchy i nie słyszy, co się do niego mówi. Czy w ogóle mam ochotę znowu mu to tłumaczyć?
– Nie było żadnego przekrętu z moim narzeczonym – zaprzeczam, z trudem hamując wściekłość. – Po pierwsze, Kieran Lewis nie jest moim narzeczonym. Już nie. Po drugie, dałam się nabić w butelkę tak samo jak ty. Nie miałam pojęcia, że grafiki to falsyfikaty. To nie było celowe działanie.
Wolfe ze zdziwieniem podnosi brew.
– A skąd myśl, że ja dałem się nabić w butelkę?
Otwieram usta, żeby coś odpowiedzieć, ale w połowie tego gestu zmieniam zdanie. Zaczynam analizować to, co powiedział, i wcale nie podobają mi się płynące z jego słów wnioski.
Jasne, możliwe, że on po prostu mnie wkręca albo próbuje zachować twarz. Może rzeczywiście dał się oszukać Kieranowi tak samo jak ja. Przechodzi mi jednak przez głowę, że być może Wolfe WIEDZIAŁ, że grafika Basquiata jest podróbką, a mimo to świadomie ją kupił – nawet jeśli twierdził, że to jego doradca czy ktoś tam dał się nabrać.
Po co miałby robić to celowo?
No cóż, kontrolowanie mnie dzięki tej transakcji wychodzi mu koncertowo. Czy to jednak jest warte utraty pięciu milionów dolarów?
Sama nie wiem, co o tym myśleć. Z pewnością jednak tymi słowami Wolfe sprawia, że zaczynam się zastanawiać, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi i na czym mu właściwie zależy.
– No cóż, w każdym razie ja dałam – kontynuuję po chwili zmieszania. – Nie wiedziałam, że to falsyfikaty.
– A podobno jesteś taka dobra w swoim fachu – drwi ze mnie.
Dobra. Mam dość. Skoro on nie zamierza mi niczego wyjaśnić, a tylko dalej mnie obrażać i podnosić mi ciśnienie, nie mam ochoty z nim rozmawiać. A skoro mamy lecieć osiem godzin do Europy...
Czas przelotu sugeruje jakąś jej zachodnią część. Portugalię, Włochy, Francję? To kilka godzin różnicy czasu. Skoro wylecieliśmy koło dziewiątej rano, na miejscu będziemy pewnie około dziesiątej wieczorem. To późno, ale nie zbyt późno, by jeszcze się gdzieś wybrać – choć oczywiście nie mam na ten temat pojęcia, bo Wolfe uparcie nie chce podzielić się ze mną swoimi planami. Gdybym jednak miała jeszcze coś robić po przylocie, pewnie wypadałoby, żebym po drodze trochę odpoczęła.
Nie spałam zbyt dobrze i kilkugodzinna drzemka na pewno dobrze mi zrobi. I pomoże mi odseparować się od tego palanta.
– W zasadzie to chciałabym się jednak przespać – wyrzucam więc z siebie, czym chyba zaskakuję Wolfe'a. – Mogę?
Jeśli dociera do niego mój kąśliwy ton, jakim proszę go o pozwolenie, to w żaden sposób tego nie komentuje.
– Oczywiście. – Kiwa ręką na kręcącą się nieopodal stewardessę. – Z tyłu mam całkiem wygodną kabinę z łóżkiem, Ava cię zaprowadzi. Poproszę ją, żeby obudziła cię na lunch. Odpocznij, Bronte, bo kiedy dolecimy na miejsce, planuję dla nas sporo atrakcji.
To ostatnie zdanie wypowiada z kamiennym wyrazem twarzy i nie potrafię określić, czy mówi poważnie, czy sobie ze mnie drwi.
Prawdę mówiąc, mam to gdzieś.
Wstaję z fotela i posłusznie idę za stewardessą na tył samolotu. Trochę boję się usnąć w obecności tego człowieka, ale nawet jeśli mi się to nie uda, to przynajmniej trochę poleżę i odpocznę z dala od niego.
Inaczej w końcu mogę spróbować go uszkodzić, czego potem bardzo bym pewnie żałowała.
***
– Panno Dixon, podchodzimy do lądowania. Byłabym wdzięczna, gdyby mogła pani wrócić na fotel i zapiąć pasy.
Praktycznie cały lot przesiedziałam w kabinie na tyłach samolotu, uznając, że bardziej od denerwowania Wolfe'a zależy mi na nieoglądaniu jego twarzy. Wychodzę właśnie z toalety, gdzie doprowadzałam się do porządku, gdy dobiega mnie cichy głos stewardessy.
Ona chyba mnie nie lubi. Patrzy na mnie tak, jakbym zabiła jej ulubionego kotka, chociaż naprawdę nie wiem dlaczego. Może podkochuje się w Wolfie i podświadomie widzi we mnie konkurencję? Na myśl o tym chce mi się śmiać, ale obiektywnie rzecz biorąc, mój towarzysz jest atrakcyjny i może się podobać.
Gdyby jednak wyglądał zgodnie ze swoim charakterem, wszyscy uciekaliby od niego z krzykiem.
Zabieram torebkę i posłusznie wracam na to samo siedzenie, które opuściłam na początku lotu. Wolfe półleży naprzeciwko na rozłożonym fotelu; na oczach ma czarną opaskę i wygląda na rozluźnionego, co każe mi przypuszczać, że śpi. Gapię się na niego przez moment, dopóki nie przerywa mi stewardessa, przypominając o pasach. Bezbronny, śpiący William Wolfe to tak dziwny widok, że nie potrafię sobie go odmówić.
Nie pomyślałam, że on też mógł chcieć się zdrzemnąć, a oddał mi jedyne łóżko, które w dodatku okupowałam przez całą drogę. Nie jest mi go żal – oby nabawił się bólu kręgosłupa – ale czuję się dziwnie na myśl, że wolał zasnąć na fotelu niż kazać się zamienić miejscami.
Odczuwam znajomą sensację żołądkową, jak zwykle, kiedy samolot obniża lot, kołując nad lotniskiem. Wyglądam przez jedno z okienek, ale niewiele jestem w stanie dostrzec w dole – jest noc, pod nami widać rozświetlone miasto, nie potrafię jednak odgadnąć, które to i w jakim kraju się znajdujemy. Choć w zasadzie znalazłam się tu wbrew mojej woli, odczuwam odrobinę ekscytacji. Nigdy wcześniej nie byłam w Europie, a to przecież kolebka sztuki, o której tyle się uczyłam. Nie udało mi się zobaczyć na żywo największych dzieł sztuki w Luwrze, Muzeach Watykańskich czy w Ermitażu. Zawsze marzyłam o odwiedzeniu Muzeum d'Orsay i Galerii Tretiakowskiej. Kiedyś, gdy byłam młodsza, nie było mnie na to stać, a teraz, jak już mam pieniądze, brakuje mi z kolei czasu, bo jestem wiecznie zawalona pracą, którą uwielbiam. Podróże zawsze schodziły u mnie na drugi plan – zwłaszcza tak dalekie.
Tymczasem teraz nagle jestem tutaj. Gdzieś w Europie, nawet jeśli nie wiem dokładnie gdzie. Jeszcze rano nie miałam pojęcia, że coś takiego w ogóle się wydarzy ani gdzie skończę ten dzień. Chociaż nienawidzę Wolfe'a jak psa, w pewnym sensie to niesamowite, że właśnie on mnie tutaj zabrał.
I skoro już tu jestem, zamierzam wyciągnąć z tego coś dla siebie.
Wolfe budzi się gdzieś w połowie procedury lądowania; robi to gwałtownie i nagle. Zrywa z twarzy maskę i rozgląda się dookoła półprzytomnym spojrzeniem; jest nieco rozczochrany i pomięty, co nadaje mu dziwnie szorstkiego uroku, ale sprawia też, że wygląda bardziej ludzko. Przyglądam się temu z fascynacją, a on szybko mnie na tym przyłapuje.
– Lądujemy – informuję go spokojnie, po czym ponownie odwracam wzrok do okienka.
Wolfe nie odzywa się, dopóki koła nie dotykają lądowiska. Zawsze w tym momencie wstrzymuję oddech i żołądek trochę mi opada, gdy w końcu udaje nam się przyziemić. Piloci Wolfe'a świetnie sobie radzą z posadzeniem maszyny i już po chwili kołujemy do terminalu.
Tylko że wcale nie zatrzymujemy się przy hali odlotów. Jedziemy dalej, aż docieramy do jednego z hangarów, przy których czekają już kolejni ludzie Wolfe'a. Odpinam pas i spinam się, kiedy Wolfe chwyta mnie za ramię i prowadzi do wyjścia; nie próbuję się jednak wyrywać, za bardzo jestem oszołomiona.
Pierwszy raz ten człowiek mnie dotyka i to zaskakująco niesamowite uczucie. Mam wrażenie, że jego palce parzą mnie nawet przez materiał mojej marynarki.
Na zewnątrz jest chłodno i wieje wiatr. Drżę i otulam się ciaśniej żakietem, niewiele to jednak daje. Rozglądam się dookoła, ale niewiele widzę poza światłami lotniska i stojącym nieopodal samochodem. Znajdujemy się chyba w jakiejś odległej części, z dala od terminalu, i mimowolnie znowu wyobrażam sobie własną śmierć w takim miejscu. Znowu przechodzi mnie dreszcz, a Wolfe chwyta mnie mocniej za ramię i prowadzi do samochodu, gdzie wskazuje mi tylną kanapę. Sam obchodzi auto i wsiada również z tyłu, ale z drugiej strony.
– Mój bagaż? – pytam, rozglądając się dookoła.
W tym samym momencie słyszę trzask zamykanej klapy bagażnika.
– Spokojnie, jedzie z nami – mamrocze Wolfe, po czym spuszcza wzrok na telefon i nie kontynuuje rozmowy.
W końcu ruszamy z miejsca. Z lotniska wydostajemy się podobnie, jak na JFK dostaliśmy się do samolotu – nie niepokojeni przez nikogo i bez absolutnie żadnych odpraw. Po prostu nie mieści mi się w głowie, że ten facet jest w stanie coś takiego dla siebie załatwić. Sprawił, że bez paszportu znalazłam się na innym kontynencie!
Wyjeżdżamy na ekspresówkę i wkrótce potem trafiamy między pierwsze zabudowania jakiegoś miasta. Niestety w ciemnościach trudno mi ocenić, co to może być za miejsce; widzę tylko, że napisy na znakach drogowych są po włosku. A więc Włochy.
To już jakaś informacja.
Cała trasa do hotelu trwa może jakieś dwadzieścia minut; mimo późnej pory na ulicach mijamy sporo samochodów, ale nie ma na szczęście korków. Próbuję wychwycić jakieś punkty charakterystyczne miejsca, w którym się znalazłam, gdy przejeżdżamy kolejnymi ulicami, poza urokliwymi kamienicami i niewysokimi budynkami nie dostrzegam jednak nic znajomego. Wolfe nie jest chętny do konwersacji i wyjaśnienia mi sytuacji, jestem więc zdeterminowana, by sama zorientować się, dokąd mnie wywiózł.
To na pewno jakieś stare miasto, sądząc po mijanych budynkach i klimacie. Pewnie za dnia byłoby mi łatwiej się zorientować, ale nocą wszystko wygląda inaczej. Dopiero gdy wjeżdżamy na most na rzece Arno, orientuję się, że to musi być Florencja.
To sprawia, że uderza we mnie adrenalina. Chryste, jedno z najpiękniejszych włoskich miast! Katedra Santa Maria del Fiore, kościół Santa Croce, Galeria Uffizi! Zawsze marzyłam, by zobaczyć to miasto!
– Florencja – odzywam się na głos, czym ściągam na siebie spojrzenie Wolfe'a. – Jesteśmy we Florencji, prawda?
– Brawo, wreszcie się zorientowałaś – odpowiada z zadowoleniem, po czym wraca do swojego telefonu.
Marszczę brwi.
– Czy to był jakiś rodzaj testu?
Wolfe obojętnie wzrusza ramionami.
– Raczej rozrywka – przyznaje z rozbawieniem.
To sprawia, że dobry humor spowodowany moim odkryciem bardzo szybko mnie opuszcza. Aha. Więc podobało mu się, jak próbowałam się zorientować, gdzie właściwie wywiózł mnie wbrew mojej woli? Po prostu nie do wiary.
– Och, rzeczywiście – mówię z przekąsem. – Przecież do czego może ci służyć ta cała twoja własność, jeśli nie do rozrywki.
Tym sprawiam, że Wolfe ponownie podnosi na mnie to jasne, przenikliwe spojrzenie.
– Znajduję dla niej jeszcze parę zastosowań – odpiera spokojnie.
Po tych słowach jakoś odechciewa mi się kontynuować z nim dyskusję. Wystarczy mi, że rumieniec już wychodzi mi na policzki.
Po pokonaniu mostu jeszcze przez chwilę skręcamy w kolejne uliczki, coraz bardziej przybliżając się do centrum. W końcu samochód staje na jakimś niewielkim placu, przy którym najważniejszy wydaje się ten historyczny, pięciopiętrowy budynek mieszczący w sobie hotel.
Westin Excelsior.
Wygląda na to, że pierwszy raz w życiu będę spała w pięciogwiazdkowym hotelu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top