დ reddie დ

Opowiadanie nie skupia się na shipie - lecz bardziej na relacji przyjacielskiej, ale nie miałam pomysłu na tytuł :<

♡  Dla osoby, która zawsze we mnie wierzy i motywuje
To dzięki tobie powstała ta książka

Dwudziesta czterdzieści dziewięć.

Wskazówki zegarka w końcu raczyły przesunąć się na tak długo wyczekiwaną godzinę. 

Chłopak szybkim ruchem pochwycił plecak, do którego wcześniej wpakował wszystkie najbardziej potrzebne rzeczy. Na ciepłą bluzę narzucił koszulę na moment przystając przy lustrze. Poprawił swoje włosy, szczerząc się przy tym do samego siebie.

Dzisiaj czekała go misja. Bardzo odpowiedzialna misja. 

Co prawda, sam sobie ją zlecił jednak poczuwał się odpowiedzialny jak nigdy wcześniej. 

Co miesiąc tego dnia, przeogromny smok opuszczał swoją twierdzę, zostawiając przy tym księżniczkę samą. 

Chociaż tak właściwie to owa księżniczka dzisiaj miała po raz pierwszy zostać sama na noc. Zawsze bowiem przyjeżdżała ciotka, która dziś z niewiadomych powód nie mogła się zjawić.

 Mała i bezbronna istotka nie prosiła nikogo o pomoc podczas tej nocy - właściwie całkiem obojętnie stwierdziła, że będzie miała dom dla siebie na całą noc - nasz główny bohater wiedział jednak, że w tej jakże obojętnej wypowiedzi można było usłyszeć ciche wołanie o pomoc. 

Podczas tych niespełna dziesięciu godzin mogło wydarzyć się przecież tak wiele złego!

No bo on był tak drobną istotką... 

Niczym księżniczka.

Co jeżeli miałby koszmary?

Albo jeśli podczas zażywania leków, które musi brać co trzy godziny (nawet w nocy) zadławi się tabletką?

Albo jeśli zamarzłby z zimna?

Albo może byłoby mu za ciepło?

A jeśli ktoś włamie się do jego domu?

Albo dostanie ataku astmy?

Ponownie spojrzał w lustro przez krótki moment patrząc sobie w oczy.

– Nie pozwolę, by cokolwiek mu się stało. – powiedział do siebie, przybierając bardzo pewny głos. – Inaczej nie nazywam się Richard Tozier.

Uśmiechnął się lekko, zbiegając po schodach na dół.

Skierował się wprost do drzwi, by jak najszybciej móc powędrować pod dom swojego najlepszego przyjaciela.

– Richie. – usłyszał za sobą głos, na który momentalnie się zatrzymał. – Gdzie idziesz, skarbie?

Obrócił się spoglądając na kobietę, wycierającą talerz. Opierała się o framugę, nie spuszczając wzroku ze swojego syna.

– Mamo! – wyjęczał. – Godzina zero, zero. Kod czerwony, ptaszysko opuściło gniazdo. Powtarzam. Ptaszysko opuściło gniazdo. – niedbale zawiązał buty, otwierając drzwi na oścież.

– Nie sądzisz, że najpierw należy zjeść kolacje? – spytała łagodnie, nie zamykając jednak drzwi.

– Ależ kod czerwony! – zajęczał, poprawiając okulary. – Pani chyba nie wie jak kod czerwony jest ważną sprawą! Trzeba na niego czekać siedemset dwadzieścia godzin! Czasami nawet siedemset czterdzieści cztery! W dodatku kod ten nigdy nie był, a ż   t a k czerwony. To jest sprawa życia i śmierci. Ja m u s z ę wkroczyć do działania, inaczej cały świat jaki znamy może czekać zagłada! A nawet gorzej!

Kobieta stała wpatrując się w swojego syna, wystarczyło jednak jedno spojrzenie, by Richie szybkim krokiem powędrował do kuchni zajmując miejsce przy stole.

Co chwilę zerkał jednak na zegarek, a spożywany posiłek na pewno był najszybszym w jego życiu.

Kiedy w końcu udało mu się opuścić dom i podjechać pod twierdzę, której tym razem nikt nie pilnował wdrapał się na drzewo, ostrożnie wchodząc do pokoju swojego przyjaciela przez uchylone okno.

Ku jego uldze, ale i lekkiemu rozczarowaniu chłopiec już spał.

Miał na sobie lekko za dużą koszulkę z logiem prawdopodobnie NIRVANY. która podczas snu lekko powinęła się do góry, dzięki temu Tozier mógł zauważyć jego krótkie, czarne spodenki z białymi paseczkami. Lewa podkolanówka opadała leniwie. Pozycja szatyna wyglądała natomiast tak jakby przysnął przy wykonywaniu jakiejś czynności.

Richie pochylił się, zauważając komiks leżący przy łóżku.

 Uniósł go lekko, unosząc przy tym brew - wyglądał on jakby został tam rzucony. Astmatyk nigdy nie wiercił się przez sen na tyle, by mógł skopać tak ważne dla niego dzieło literackie na podłogę.

– Oj, Eds. – pokręcił głową, zaraz opuszczając mu koszulkę by zakrywała jego ciało.

 Przez chwilę zatrzymał swój wzrok na logo, uśmiechając się pod nosem.

– Czyżbyś był skrytym fanem alternatywnego rocka, Spaghetti? – zapytał, jednak na tyle cicho by nie zbudzić śpiącego chłopca.

Stanął nad nim, bardzo ostrożnie poprawiając jego podkolanówkę. Po wykonanej czynności otulił Eddie'go kołdrą, zajmując miejsce na ziemi.

Usadowił się po turecku, ani na moment nie spuszczając wzroku z młodszego.

Początkowo nudził się bardzo. Nie potrafił usiedzieć w miejscu, a zachowanie ciszy wydawało mu się niewyobrażalnie trudne.

Koło północy, kiedy z nudów policzył już do pięciu tysięcy dziewięćset czterdziestu sześciu baranów...

( – Nie możesz tyle nie spać, Richie. – powiedział pewnego wieczoru Went. – Ja kiedy byłem w twoim wieku, a nie mogłem zasnąć liczyłem barany...

– Jaki był twój rekord? – chłopiec poprawił okulary, patrząc uważnie na ojca.

– Rekord? – mężczyzna spojrzał zaskoczony. – Cóż... Nie chcę się chwalić, ale kiedyś kiedy nie mogłem zasnąć dobiłem do ośmiu tysięcy... – odparł, zaraz śmiejąc się ze swojego żartu.

– Wyzwanie przyjęte! – Richie wyłożył się na swoim łóżku, zaczynając liczyć.)

... poczuł jak mocno burczy mu w brzuchu.

– No wiem... Też jestem głodny, mały. – wyszeptał, kładąc dłoń w celu uciszenia dźwięków. – Ale musisz być ciszej, stary - bo obudzimy, Eddie'go.

W odpowiedzi, brzuch jego zaburczał mocniej.

Tozier przygryzł lekko wargę, podnosząc się.

Spojrzał na śpiącego chłopaka, zaraz jednak przenosząc wzrok na drzwi.

– Mam nadzieję, że najseksowniejsza kobieta świata ma coś konkretnego w lodówce. – powiedział, zmierzając po schodach do kuchni.

Nie minęło kilka sekund, gdy jego oczom ukazał się największy dar od Bogów, którzy zwykli śmiertelnicy nazywali Spaghetti.

Chłopak uśmiechnął się nakładając sobie porcję na talerzyk, zaraz podgrzewając jedzenie w mikrofali.

Kiedy był w trakcie spożywania, tego jakże boskiego posiłku, usłyszał ogromny huk dobiegający z pokoju mniejszego.

Odłożył talerz, wolnym krokiem kierując się w stronę schodów - kiedy jednak usłyszał dość głośne przekleństwo z tych słodkich i niewinnych ust, rzucił się biegiem do pokoju chłopaka.

– Eddie? – rozejrzał się.

Kiedy dostrzegł, że szatyn leży niemal w identycznej pozycji odetchnął z ulgą.

– Napędziłeś mi niezłego stracha. – powiedział do siebie, zaraz podchodząc do okna.

Było zamknięte - a przecież w momencie, w którym wychodził było szeroko otwarte.

Może tylko mu się wydawało?

Szybko pokręcił głową.

Nie mogło mu się wydawać, przecież wchodził do pokoju przez okno.

Ale...

Eddie zawsze zamykał okno na noc.

Ile to razy astmatyk tłumaczył Frajerom, że pokój należy wietrzyć przed snem, jednak na noc okna powinny być szczelnie zamknięte, by  nie narazić się na wyziębienie. Stan zawsze wykłócał się z nim, że to nie mądre bo organizm powinien mieć dostęp do świeżego powietrza przez noc - Eddie jednak stawiał na swoim.

– Widzę, że jakieś dobre duszki bronią cię przed wyziębieniem, Eds. – powiedział ponownie zajmując miejsce na podłodze.

Richie spojrzał na zbyt idealnie leżącego chłopaka. Nikt nie był w stanie spać, aż w tak odpowiedniej pozycji będąc w głębokim śnie - tym bardziej nie mógł tego robić Kaspbrak, który zawsze przez sen zwijał się w kuleczkę. 

Tozier wzruszył jednak ramionami wracając do liczenia owiec.

Nie minęło jednak dwadzieścia minut, gdy chłopak na łóżku w dość nienaturalny sposób zaczął łapać oddechy.

Richie zerwał się na to, rozglądając się za aspiratorem, który przeważnie wpakowany był do jego nerki.

Tym razem leżał jednak na komodzie chłopaka - jakby specjalnie przygotowany.

Okularnik nie myśląc nad tym zbyt długo przyłożył ostrożnie ustnik do warg chłopaka, na co ten wziął kilka wdechów.

Richie'go najbardziej zainteresował fakt, że Kaspbrak nie obudził się podczas ataku.

Przeważnie mniejszy spał jednak z mamą, może ta zawsze pilnowała go w nocy?

Jeśli jednak tak - postąpiła bardzo nieodpowiedzialnie zostawiając swojego pierworodnego syna, samego na noc.

Dobrze, że Sir Richard potrafił doskonale wykonać swoją misję.

Pochwalił się w myślach, ponownie siadając na podłodze.

Eddie, gdy ten tylko usiadł przeklął pod nosem.

– Nie myślałem, że nasza dziecinka jest również niegrzeczna podczas snu. – zaśmiał się Tozier, wracając do liczenia owiec.

Tym razem nie minęło jednak nawet dziesięć minut gdy chłopiec zaczął kręcić się niespokojnie, a nawet płakać przez sen.

– N-nie... – wyjęczał rozpaczliwie, mocno przytulając poduszkę.

Richie stanął nad nim przyglądając mu się z uwagą.

– Śpisz? – zapytał, jednak nie dostał odpowiedzi.

Kiedy Kaspbrak nadal kręcił się panicznie na boki, Tozier westchnął cicho, kładąc się obok niego - lekko obejmując go od tyłu.

Nie było to dla niego niczym niezwykłym, ponieważ z Frajerami bardzo często okazywali sobie takie gesty.

Dodatkowo każdy z nich wiedział, że Eddie na co dzień śpi ze swoją matką, a zaśnięcie bez niej jest dla niego trudnym wyzwaniem.

Na jego dotyk astmatyk momentalnie uspokoił się, bardziej obejmując się dłońmi okularnika.

Około dziesięć minut - tyle zajęło odpłynięcie Richie'go w ramiona Morfeusza.

Eddie uśmiechnął się lekko.

Jak sprawić, by nie spać samemu, kiedy mama zostawia Cię bez żadnej zapowiedzi samego w domu i nie wyjść przy tym na desperata? 

M I S J A      W Y K O N A N A

        💙   Richie0412    💙                                              

PS. Jak to jest, że innym umiem zrobić okładki, a sobie nie xD
PS.2  ALE MAM STRESA, PUBLIKUJE COŚ PIERWSZY RAZ OD PONAD PÓŁ ROKU

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top