3.4 ("Pain")
⛔ zniszczenia, ulotność życia ludzkiego, wojna
Rozdział trochę na rozruch po długiej przerwie!
2480 wyrazów
---------------------
Walka o życie przykleiła się do najcieńszej wskazówki zegara. Tej, która odmierzała sekundy. Przypomniały mi się posty na pseudofilozoficznych profilach, rozpaczające nad tym, że godzina była długa, kiedy się cierpiało, albo krótka, kiedy się było wesołym. Całość najczęściej publikowano na tle zdjęcia szumiącego morza, z którego wcześniej usunięto śmieci za pomocą aplikacji posługującej się sztuczną inteligencją. Fotografię można było oczyścić z niepożądanych elementów w zaledwie kilka sekund, co wychodziło łatwiej, taniej i szybciej niż praca nad usunięciem stu lat zaniedbań wobec mórz i oceanów.
Klęcząc pozginana pomiędzy czterema stalowymi ścianami korytarza wentylacyjnego, doświadczyłam chwili, która okazała się paradoksem. Zakrzywiała ona czasoprzestrzeń swoim brakiem jednoznacznej klasyfikacji. Była zarówno krótka, jak ścięcie mieczem, ale i ciągnęła się w nieskończoność, jak wyrazy w języku węgierskim.
Tak wyglądała noc, którą spędziłam w metalowej pułapce. Do której weszłam na własne życzenie, ponieważ uciekałam przed czymś jeszcze gorszym. Potencjalnie ostatnie chwile mojego życia upływały mi zbyt szybko. Miałam wrażenie, że każde mrugnięcie okiem zabierało po godzinie z puli przeznaczonej dla mnie.
A jednak, klęczenie na czworakach zdawało się przy tym ciągnąć się w nieskończoność. Tak strasznie bolało. Moje uda drżały. Moje ramiona próbowały odkleić się od barków. Miałam wrażenie, że kolana przetarły mój dres, a następnie stopiły się ze srebrzystą powierzchnią, na której leżały. Każdy ból zgiętej kości czułam w szczęce. W nerwach trójdzielnych. Moja twarz była sparaliżowana. Rozsadzało mi głowę.
Mogłam jedynie minimalnie zmieniać swoją pozycję, albo przenosić ciężar ciała z jednego kolana na drugie. Z kolan na dłonie. Z dłoni na kolana. Nie mogłam tak po prostu się położyć. Musieliśmy całą grupą zachować czujność. Powinniśmy być gotowi na to, żeby w każdej chwili zerwać się i sunąć do przodu. Być może każde z nas w osobnym kierunku, żeby zmylić pościg wśród plątaniny korytarzy. Walczyłam zatem o każdy oddech, kosztem przedłużającej się agonii.
Z piętra poniżej dochodziła do nas kakofonia dźwięków, przypominająca odgłosy wymierzania sprawiedliwości na Sądzie Ostatecznym. W moich myślach, czyniły to pół-ludzkie, pół-fantastyczne twory, które wyobrażałam sobie jako przerażających jeźdźców w czarnych kapturach i z oczodołami zionącymi pustką.
Po kilku godzinach, hałas wreszcie dobiegł końca. Zduszony ogień histerycznych krzyków jeszcze tlił się gdzieniegdzie małymi punktami, aż wreszcie utulił go zmęczeniem uspokajający blask świtu.
Usłyszałam wtedy ciche chrupanie i mlaskanie, które w podejrzany sposób przypominało mi przygryzanie jakiejś szeleszczącej, łamliwej przekąski. Po chwili koncentracji, ulokowałam ten odgłos w tym samym korytarzu wentylacyjnym, w którym się znajdowaliśmy. Zdołałam przesunąć nieco swoją drżącą szyję, żeby w niebieskawym świetle czyjegoś telefonu upewnić się, że pancerny karaluch – dla niepoznaki przebrany w postać małej dziewczynki – wyjął sobie z plecaka plastikową tubkę, napakowaną chipsami. Po chwili doleciał do mnie zapach ziemniaków smażonych na oleju oraz serka fromage. Albo czegoś podobnego.
Młoda wykorzystywała swój niewielki wzrost, żeby swobodnie siadać, kłaść się, a także obracać we wszystkich kierunkach. Była naszym przewodnikiem i pilotem. Czymś na kształt głowy oraz oczu sześcioosobowego węża. Wciąż jednak uparcie milczała. Pietia, który klęczał najbliżej niej, spróbował po raz kolejny nawiązać z nią kontakt.
— Mama pozwala ci jeść chipsy? – zapytał.
— Mama pozwala ci zagadywać do małych dziewczynek w ciemnych pomieszczeniach? – odbiła piłeczkę z taką mocą, aż sobie wyobraziłam, jak Pietia zarobił na czole potężnego, sinoczerwonego guza.
Młoda jednak trochę wyprowadziła mnie z równowagi. Wysyczałam gniewnie:
— Wszyscy wiemy, że nie masz szesnastu lat. Powiedz nam, co tutaj robisz?
— Wszyscy wiemy, że nie powinno cię tu być, skoro już odpadłaś – natychmiast odpowiedziała, a ja poczułam jak kolacja cofnęła mi się od razu pod gardło. – Powiedz nam, co tutaj robisz? – dodała z nieukrywaną złośliwością.
Skąd to dziecko dowiedziało się o moim czerwonym świetle? Czy wszyscy o nim wiedzieli? Byłam oznaczona? Miałam je wytatuowane na czole? Będę pod tym względem oceniana? Nie mogłam wydusić nawet słowa. Jakby młoda kopnęła mnie swoim miniaturowym trampkiem w tchawicę.
Max zobaczył, że z wrażenia zaczęłam się krztusić powietrzem. Powiedział do mnie, żeby mnie uspokoić:
— Ona lata po sieci wentylacyjnej, pewnie wszystko widzi. Nie przejmuj się. Nikt inny na to nawet nie zwrócił uwagi. Każdy, kto przechodzi przez bramki, jest w stresie i myśli przede wszystkim o sobie.
Poczułam jego ciepłą dłoń na mojej łydce, aż rozlewające się od razu po moim ciele uczucie spokoju i ulgi umożliwiło mi głębokie zaczerpnięcie oddechu.
Po takiej rozpierdusze, która miała miejsce w naszej izbie sypialnej, nie dałabym sobie obciąć ręki, że nikt nie zapamiętał mojego czerwonego światła. Być może, przy następnej okazji, ktoś spróbuje mnie usunąć z grona aktywnych uczestników. Ludzie w przeciągu kilkunastu minut kompletnie stracili rozum. Zupełnie, jakby Hannibal Lecter dokonał masowej trepanacji czaszek, żeby jednocześnie wyjeść wszystkie mózgi za pomocą łyżeczki do herbaty.
Początkowo próbowałam obliczać, ile czasu upłynęło od chwili, w której weszliśmy do korytarza. Musiałam się gdzieś pomylić w rachunkach. Łatwo było zgubić myśli. Z cichym jęknięciem sięgnęłam ręką zdrętwiałą jak gruby klocek do lewego nadgarstka i podświetliłam ekran kwalifikacyjnej bransoletki. Szósta rano. Mój pęcherz zareagował na tę informację nagłym pragnieniem wyjścia do toalety. Teoretycznie wzięliśmy ze sobą puste butelki, ale żadne z nas nie chciało z nich korzystać bez gwałtownej potrzeby.
Wtem na ekranie wyświetliło się coś jeszcze. Zaproszenie do następnej konkurencji. Wraz z podaną godziną oraz miejscem zbiórki. Poczułam, jak adrenalina uderza w moje tkanki, które były już na wpół omdlałe. Ledwie uratowaliśmy się przed jakąś chorą masakrą piętro niżej, a już musieliśmy iść i mierzyć się z kolejną. Cała nasza piątka otrzymała identyczne wiadomości. Zostały wysłane w tym samym czasie.
Młoda odkleiła się na chwilę od chipsów, żeby sprawdzić, czy nie przegapiła niczego w swojej bransoletce, czym zdradziła się, że najprawdopodobniej faktycznie brała udział w Kwalifikacji. Nie wiedzieliśmy tylko, w jakiej roli.
— Czekasz na taką samą informację? – zapytał ją Pietia.
Ona jednak zignorowała to pytanie. Mogliśmy się po tym domyślić, że faktycznie, czekała, ale nie chciała, żebyśmy dowiedzieli się czegokolwiek na jej temat.
— Okej. – Pietia obrócił się w naszą stronę, łapiąc się odruchowo za kark, w którym musiał poczuć jakiś nerwoból. – Czyli wysyłali te wiadomości z automatu i znowu jest jakiś podział na grupy. Możliwe, że będziemy w jakimś miejscu razem.
— To właściwie dobrze, czy źle? – zastanawiała się Wiera. – Gdybyśmy mieli razem rozwiązywać jakieś zadanie, to dobrze. Gdybyśmy znowu musieli stanąć w jakiejś kolejce i robić coś jedno za drugim, to też dobrze. Ale gdybyśmy mieli rywalizować, to źle.
Westchnęłam. Nie trzeba było tu nic dodawać. Wiera sama odpowiedziała sobie na swoje pytanie. Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, co mogło tam na nas czekać. Po pierwszym etapie, który polegał na weryfikacji naszego wykształcenia, zdolności językowych i kompetencji, spodziewaliśmy się czegoś podobnego. Może jakiegoś zadania, które musielibyśmy rozwiązać w praktyce. Chociaż świadomość, że ochrona budynku, która składała się przecież z wyszkolonych żołnierzy, dopuściła do jatki trwającej godzinami, gdzie ludzie mordowali się wzajemnie, sprawiała, że w szybkim tempie ulatywała z nas wiara w jakiekolwiek humanitarne intencje przyświecające procesowi, w którym braliśmy udział.
— Wracajcie – odezwała się młoda. – Widziałam, że zaznaczaliście drogę.
To prawda. Niczym w bajce o Jasiu i Małgosi, zostawialiśmy kamyczki na skrzyżowaniach, żebyśmy wiedzieli, z której strony przyszliśmy. Ale w którym momencie ten mały dzieciak zdążył to zauważyć?
— Mówię ci, ta mała to jest broń biologiczna – upierała się Wiera.
— Tak, zabija chipsami – odchrząknęłam.
Podziękowaliśmy jej po cichu za pomoc, a następnie zaczęliśmy iść tyłem w kierunku naszego wyjścia. Niestety, oznaczało to, że mięśnie, które już pogodziły się z losem przymusowego utkwienia w nieruchomości, znowu musiały zacząć pracować, a to okazało się dla nich jeszcze gorsze. Zagryzałam wargę z całych sił i pełzłam w drugą stronę. Krew huczała w mojej głowie, a wszelki obraz, w postaci tyłka Olgi, plecaka oraz podeszew jej tenisówek, ulegał zamazaniu.
Myślałam wyłącznie o tym, jak wiele był w stanie wytrzymać człowiek. Nasze ciała okazywały się o wiele mocniejsze, niż mogłoby się wydawać. Zabicie drugiej osoby nie przychodziło wcale tak łatwo. Potrzeba było do tego ogromnej siły, ciężkiej trucizny, albo dobrej taktyki i czasu. Nawet śmiertelnie ranny, mógł leżeć w agonii godzinami. Ludzkie ciało nie chciało samo z siebie umierać. Jak na złość.
Z drugiej strony, myślałam o owadach. O mrówkach, które łatwo było rozdeptać. Komarach, zabijanych ręką. Muchach, roztrzaskujących się na szybie. Z punktu widzenia kogoś jeszcze potężniejszego od nas – Boga? kosmitów? – ludzie wyglądali dokładnie tak samo. Ilu umierało ze starości, a ilu w wypadkach na drodze? W wojnach? Kataklizmach? Z powodu bójek? Chorób? Zapicia się na śmierć?
Nawet tutaj, ONZ lekką ręką zmiatało z planszy blisko sto tysięcy osób w przeciągu kilku tygodni. Zbiorczo, nie byliśmy niczym więcej niż ciemną masą owadów, usuwaną z szyby za pomocą niezawodnej mieszanki w postaci spryskiwacza oraz niemożliwego do zatrzymania się ruchu wycieraczki. Tak jak chitynowy pancerzyk żuka, tak i nasze kości nie były w stanie nas przed tym ochronić...
W dodatku najwyraźniej wszyscy z nas, którzy wciąż pozostali przy życiu, walczyli tylko o dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć miejsc po drugiej stronie muru. To tysięczne musiało być zarezerwowane dla tej małej od chipsów.
***
Z problemami, ale udało nam się wyjść z powrotem do hali, w której poprzednio spaliśmy. Max zjechał wzdłuż ściany po sznurze ze związanych koców jako pierwszy, po czym dał nam znak, że było bezpiecznie, więc trzy kolejne osoby mogły zrobić to samo. Na końcu ustawiliśmy jakieś znalezione materace i zamortyzowaliśmy Pietię, który musiał wysunąć się z korytarza, uwiesić się z otworu w ścianie na rękach, a następnie zeskoczyć ze wciąż sporej wysokości.
Potężna sala wyglądała teraz, jakby przeszedł po niej huragan. Połamane łóżka. Powyrywane panele. Porozrywane materace. Rośliny powyciągane z korzeniami, spoczywające w ceramicznych grobach z okruchów swoich własnych doniczek. Do tego ślady krwi, rozmazane na ścianach w brązowawy odcień zaschniętej czerwieni, dzięki interwencji armatek wodnych zbite w nieregularne, wyblakłe nieco plamy.
Ludzie wciąż tu byli. Skuleni w ciszy, nieomal wrastali w siebie komórka po komórce, tworząc pod ścianami strukturę przypominającą gniazdo szerszeni. Z głośnika dobiegały do nas dźwięki XI sonaty fortepianowej A-dur Mozarta. Uśmiechnęłam się smutno. Mogłabym startować w konkurencji polegającej na rozpoznawaniu utworów muzyki klasycznej. Wychowywanie się w domu, przez który od zawsze przewijali się muzycy filharmonii, pokazałoby wtedy swoje najmniej oczekiwane zalety.
Porządku w sali pilnowali żołnierze. Teraz, gdy na wszystko już było za późno. Jeden z nich odwrócił się w naszą stronę, a ja, na trzęsących się nogach, profilaktycznie schowałam się za Maxa. Obawiałam się, że mogło być im już wszystko jedno. Bałam się, że za chwilę żołnierz zdejmie karabin i rozsmaruje całą naszą piątkę na jednej z tych ścian, które były naznaczone krwią, niczym drzwi w Egipcie podczas dziesiątej plagi, zabijającej synów pierworodnych.
On jednak przez chwilę na nas popatrzył, po czym wrócił do swoich obowiązków. Moje serce jeszcze przez chwilę łomotało, zanim wróciło mniej więcej do normalności. Nie zrobiliśmy chyba nic złego. Uciekaliśmy po prostu przed masakrą. W dodatku, w pomieszczeniu były kamery, a na nadgarstkach mieliśmy te cholerne bransoletki, które równie dobrze mogły śledzić nasze położenie.
— Dobra. Najpierw łazienka – zarządził Pietia. – Potem musimy choć odrobinę uzupełnić płyny. Następnie idziemy do kuchni i sprawdzamy, czy jest jedzenie. Jeśli jest, to możemy wypić wodę, zjeść nasze zapasy i uzupełnić je o nowe.
Zajęliśmy się tymi czynnościami, mając wciąż na uwadze, że spożywane śniadanie mogło okazać naszym ostatnim. Siedziałam na białym, plastikowym krześle, przeżuwając w nieskończoność bułkę grahamkę z pestkami dyni i krojąc sobie plastikowym nożem pomidora. Cała reszta o czymś rozmawiała, ale ja nie miałam na to najmniejszej ochoty. Wciąż widziałam w pamięci pierwszą bramkę i czerwone światło, które odbijało się od szyby, przed którą stałam. Chyba wolałabym już pójść na miejsce rozgrywania następnej konkurencji, żeby pozbyć się w ten sposób narastającego napięcia.
Wreszcie, nie mogliśmy tego już dłużej odwlekać. Tarcze w naszych bransoletkach zaczęły mrugać na niebiesko, a więc w sali wyglądającej jak duże atrium odnaleźliśmy słup, który również mrugał lampką oznaczonym tym samym kolorem. Wpadliśmy tam na Joëla, który, szczęśliwie dla siebie, w czasie masakry znajdował się w zupełnie innym miejscu. Na razie klucz połączenia w grupę wydawał się nam jasny. Całą szóstką mieliśmy numery położone najbliżej. Niedługo jednak zjawiły się pozostałe cztery osoby.
Wśród nich znalazł się Afgańczyk, z którym rozmawiałam wcześniej, i który teraz posyłał mi na przywitanie na wpół-smutne, na wpół-drwiące spojrzenie, do tego Reda, muzyk z Maroka, z którym Joël rozmawiał wcześniej, no i oczywiście Nikoloz Tungaszwili, który na tym etapie pewnie już myślał, że go śledziliśmy, bo zjawialiśmy się zawsze w tych samych miejscach, co on.
Do tego jakaś dziewczyna, którą widziałam po raz pierwszy na oczy i czułam się z jej powodu jakoś niepewnie. Nie miałam zupełnie pojęcia, czy jej ufać ani co o niej w ogóle myśleć. Teoretycznie, niska i drobna dziewczyna we własnych wysłużonych ubraniach wyglądała na łatwą do pokonania, ale gdyby się okazało, że to ona miała być moją partnerką w jakiejś konkurencji? Zupełnie, jakby wróg lub sojusznik znany był gorszy od tego nieznanego.
Przed nami pojawił się urzędnik, który przedstawił się jako Hans Müller, po czym oznajmił, że byliśmy w komplecie i zaprosił nas za sobą do windy.
— Ciekawe, jak oni nas połączyli? – zastanawiał się po cichu Pietia, tak, żeby inni nie usłyszeli naszej rozmowy. – To może okazać się ważne.
Tak się składało, że też o tym myślałam i miałam pewien pomysł, ale nie byłam pewna, na ile on się trzymał kupy.
— Zastanawiam się, czy tutaj może być jakaś sieć, która bada interakcje – zaczęłam. – Siebie możemy wyjaśnić od razu. Joëla też. Joe i ja mieliśmy kontakt z Redą, ja miałam kontakt z Mohammedem – tak miał na imię chłopak z Afganistanu, jak się okazało podczas sprawdzania listy obecności – co do tej pozostałej dwójki, to nie wiem. Wiera ciągle gapiła się na Tungaszwilego, więc pewnie dlatego jest z nami.
— Ej, wcale się na niego CIĄGLE nie gapiłam – powiedziała zdecydowanie zbyt głośno, czym zwróciła na siebie uwagę pozostałych osób, z gruzińskim tenisistą włącznie.
— Joe. – Chwyciłam Kameruńczyka za rękaw i przyciągnęłam go do siebie. – Znasz tamtą laskę, której nikt z nas nie zna? Dawałeś jej autograf?
On obrócił się przez ramię, gdy szliśmy wzdłuż kolejnego korytarza, położonego na znacznie wyższym piętrze.
— Nie – oznajmił z żalem w głosie. – A powinienem.
— Kojarzysz ją? Myślisz, że Reda ją kojarzy?
Dziewczyna była czarnoskóra, w dodatku nosiła etiopskie imię oraz nazwisko, więc pomimo dekad globalizacji oraz mieszania się ludności, w związku z czym mogła być choćby i Białorusinką, afrykańskie połączenie było pierwszym, które przyszło mi do głowy.
— Nie wiem. Nie sądzę – powiedział Joe. – Nie witała się. Nie rozmawia z nikim. – Zamyślił się, stawiając olbrzymie kroki w otrzymanych trampkach, których gumę już zdążył ozdobić czarnym markerem. – Wiesz co? Ona jest chyba z Etiopii. Po nazwisku sądzę, że z prowincji Tigray. Nie wiem, czy słyszeliście o tym w Europie, bo najwyraźniej zajmujecie się tu tylko własnymi dupami, a reszta gówno was obchodzi, ale oni tam od lat mają wojnę domową.
— Hmm. – Zakończyłam rozmowę, pogrążając się w myślach.
Wciąż nie wiedzieliśmy, dlaczego ją do nas dołączono, ale już zdawaliśmy sobie sprawę, że miała dobry powód, żeby uciekać ze swojego kraju. I że być może, była twardszą zawodniczką, niż wydawało się to na pierwszy rzut oka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top