3.2 ("Psycho Killer")

śmierć, przemoc, brutalność, traumy

3268 wyrazów

Trochę długi wyszedł, ale nie chciałam tego rozbijać.

---------------------

Nowe fale ludzi wpływały do naszej hali sypialnej jak na wpół śnięte zwierzęta wyrzucane na piaszczysty brzeg przez spieniony przypływ morza. Siedziałam na podłodze pod limonkowym kocem i z niepokojem patrzyłam na kolejne zdziwione twarze, których właściciele rozglądali się po wypełnionym pomieszczeniu, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Ostatnia organizatorka z tabletem, próbująca zapanować nad chaosem, wycofała się kilka godzin temu. To oznaczało jedno. Nawet sztab główny spodziewał się wszystkiego.

Już poprzednia noc była nerwowa. Cała nasza piątka spędziła ją na podłodze, odstępując łóżka tym, którzy podniesionym głosem, histerycznym wymachiwaniem rąk i rzucaniem torbami upominali się o swoje. Wielu wolało po prostu ustąpić, żeby nie zaogniać sytuacji.

— Ty, a jeżeli to jest test? – spytała Wiera, kradnąc mi zamaszystym gestem więcej niż połowę naszego wspólnego koca. – W sensie, kto jak się zachowuje?

— To jest możliwe – odrzekłam, zastanawiając się, czy to dobrze, że ustąpiliśmy miejsca, czy wręcz przeciwnie. Z jednej strony wyszliśmy na osoby unikające konfliktów, ale z drugiej, nie walczyliśmy o swoje.

Powoli odpłynęłam, patrząc na kolejne osoby szukające sobie miejsca na środku podłogi. Każda wykazała się jakąś wartościową cechą, żeby uzyskać przepustkę w pierwszym etapie. Każda, oprócz mnie. Z każdą nową twarzą czułam, że niezasłużenie zajmowałam metr kwadratowy jasnych paneli. Kradłam tlen, który był przewidziany dla ludzi, którzy mogli wnieść więcej do społeczeństwa po drugiej stronie muru. Zostałam sklasyfikowana jako nieprzydatna. Dostałam czerwone światło. Przeszłam przez bramkę z niewyjaśnionego powodu.

Spojrzałam w górny róg pomieszczenia, kierując swe oczy na jedną z kamer. Czy po drugiej stronie siedziała osoba, która napisała do mnie ten dziwny list? Czego mogła ode mnie chcieć? W jaki sposób miałabym zostać jej własnością, skoro wciąż siedziałam w tym szarym pomieszczeniu, czekając na rozpoczynające się jutro konkurencje?

Wszyscy próbowaliśmy się czegoś dowiedzieć, ale musieliśmy to robić dyskretnie. Na razie najbliższy rozwiązania tajemnicy listu wydawał się Joe, który poznał muzyka z południowego Maroka. Chłopak grał na gitarze dla urzędniczki, która decydowała o mojej kwalifikacji. Polubiła go. Była zainteresowana jego piosenkami. Gdyby udało mu się odnaleźć tę kobietę i z nią porozmawiać, wtedy mógłby wybadać grunt.

Przeniosłam wzrok na Maxa, który zbliżał się z oddalonej części pomieszczenia, ze zwiniętym kocem w ręku. Stanął tuż przy mnie. Zawsze pachniał czystością i bezpieczeństwem. Był jedynym domem, jaki teraz miałam. Choćby i na końcu świata.

— Zdobyłem dla ciebie koc. – Rzucił we mnie limonkową kulką. Wylądowała na mojej głowie. – Nie siedź na ziemi.

— A co, martwisz się o stan mojej dupy? – zapytałam, posługując się żartem, który kiedyś utworzyła autokorekta, zmieniając wiadomość: Oglądam stand-upy na oglądam stan dupy.

Podłożyłam sobie pod tyłek kawałek akrylu. Obserwowałam podkurwionych facetów, wyglądających na jakichś gangsterów, a co najmniej na zawodników MMA, którzy gangsterami mieli dopiero zostać.

Widziałam mięśnie ramion rozsadzające T-shirty, nosy tak rozpłaszczone, że kokaina nie miała prawa by się przez nie prześlizgnąć, oraz oczy czarne jak węgiel, które szukały najdrobniejszej zaczepki, żeby dać sobie powód do uwolnienia światowych pokładów testosteronu. Mówili w jednym z języków turkijskich. Po wyglądzie i po liczbie rosyjskich przekleństw wplatanych co drugie słowo, obstawiałam Azerbejdżan.

— Max – szepnęłam dość głośno w kierunku chłopaka. – Od kogo ty zajebałeś ten koc?

— Spokojnie. - Uśmiechnął się. – Nie od nich.

Nagle zobaczyłam, że rysy twarzy u grupy Azerów stwardniały, szczęki zacisnęły się, dłonie zaczęły formować pięści twarde jak pociski nuklearne, a oczy wpatrywały się w kierunku wejścia do pomieszczenia. Po chwili do naszych uszu dobiegła stamtąd awantura w języku rosyjskim.

Największy mężczyzna z całej grupy, który właśnie wszedł do środka, skierował się prosto w stronę łóżka Nikoloza Tungaszwilego i ryknął tak głośno, że pogłos zatrząsł setkami łóżek. Poczułam drżenie pod swoimi dłońmi.

— Ty gruzińska mendo! – Azer rozpędził się w kierunku tenisisty, odrzucając swoją torbę z jedzeniem na podłogę. – Tutaj jesteś!

Tungaszwili zgrabnie zeskoczył na ziemię, przez co rozjuszony napastnik wylądował brzuchem w białej pościeli antyalergicznej.

— To jest ten gnój! – krzyknął jeden z gangsterów, stojących naprzeciwko nas. – Bierzemy go!

Olbrzymi facet pochwycił w ramiona dwupiętrowe, ciężkie łóżko, jakby było wykonane z kartonu. Ludzie pozrywali się ze swoich posłań. Rzucili się do ucieczki. Biegli na oślep. Wpadali na innych. Ślizgali się, przewracali i czołgali. Za późno. Mężczyzna cisnął łóżkiem o podłogę. Gruba rama uderzyła w nogi kobiety leżącej na podłodze, doszczętnie je miażdżąc. Ta wydała z siebie tak rozdzierający krzyk, że jej głos zmieszał się z atomami w ścianach.

Przed naszymi twarzami przespacerował się nerwowy, mały człowieczek, na zmianę otwierając i zaciskając pięści, powtarzając rozhisteryzowanym głosem:

— Wszyscy umrzemy. Wszyscy umrzemy.

Ktoś na niego wpadł. Wymierzył mu z łokcia cios w szczękę.

— Zamknij, się, kurwa!

Facet od łóżka wyłamał z przewróconej ramy jedną nogę, z której wystawały tak potężne drzazgi, jakby miały przebić człowieka na pół. Z bojowym okrzykiem na ustach pobiegł z tym w stronę Gruzina.

Wiera zacisnęła pięści na kocu, spoglądając ze strachem w kierunku Tungaszwilego. Max za to przyglądał mu się nie bez satysfakcji.

— Młody Stalin się doigrał – ucieszył się.

— Czego oni od niego chcą? – spytała Wiera.

— Ustawianie meczów chyba mu nie wyszło na dobre – odpowiedział mój chłopak.

Któryś z Azerów krzyczał, że jakiś Abramow obiecał milion dolarów za jego oderwaną głowę. Tungaszwili z kolei przekonywał, że za doprowadzenie go do Abramowa żywego pewnie dostaną dziesięć.

Po chwili przestało to już być moim problemem. W naszej części pomieszczenia rozpętała się regularna wojna. O dostęp do dodatkowego jedzenia. Do łóżek. Bo ktoś krzyknął. Bo ktoś coś powiedział.

— Ja pierdolę – wysyczałam, zmieniając pozycję z siedzącej na kucającą. – Na dolnym piętrze jest tyle samo takich samych pomieszczeń. Można by spokojnie rozparcelować tych ludzi.

Poczułam dłoń Pietii blokującą moje przedramię.

— To nie jest nasz interes, Poli – oznajmił w kurewsko opanowany sposób. – My staramy się przejść przez to w jednym kawałku.

— Świetnie. – Wstałam, otrzepując tyłek z paprochów leżących na ziemi. – No to przechodzę.

Podeszłam do dekoracyjnego drzewka, stojącego przy ścianie w ozdobnej, ceramicznej donicy. Urwałam z niego kilka gałęzi o pasującym kształcie. Brutalnymi ruchami dłoni pozbyłam się liści. Następnie schyliłam się przy donicy i zgarnęłam w pięść solidną porcję kamyków średniej wielkości. Napakowałam nimi kieszenie dresu.

Chcesz pokoju? Szykuj się na wojnę.

Wróciłam na miejsce. Z torby z kosmetykami wyjęłam obcinacz do paznokci. Nie miał w sobie scyzoryka, więc rozłupałam go na dwie części i zaostrzoną końcówką zaczęłam rozwalać górę zapasowych spodenek. Wyszarpałam stamtąd grubą gumkę, po czym przywiązałam ją do gałęzi ułamanej z drzewka. Sprawdziłam poziom napięcia. Nie była to proca z katalogu Avonu, ale dało się z niej strzelić w oko.

Patrzyłam jak Max przygryza wargę i zaciska pięści, walcząc ze sobą, żeby nie biec, żeby udzielać pomocy rannym w najbardziej bezsensownej bitwie wszech czasów. Wystarczyła iskra rzucona na stóg ludzkiego siana, polanego benzyną strachu i niepewności, których smród unosił się w powietrzu od wielu dni i zatruwał nam wszystkim płuca oraz mózgi.

— Powinniśmy się stąd ewakuować – zarządził Pietia. – Dziewczyny, pozawiązujcie te koce. Będą nam potrzebne.

Zanim zdążyłam zapytać, o co mu chodziło, nasz przywódca chwycił za swoją torbę i ruszył wzdłuż ściany w głąb sali, omijając rzędy drzewek ozdobnych oraz punkty z saturatorami z wodą, ekspresami do kawy i batonami energetycznymi.

Na samym końcu pomieszczenia grupa ludzi ustawiała barykadę z łóżek. Nikt nie wierzył, że żołnierze mogli się tutaj pojawić i zaprowadzić porządek. Selekcję naturalną przeprowadzaliśmy sami. Może to też był jeden z testów. W końcu co dziesięć metrów wisiały pod sufitem kamery.

Mieliśmy do wyboru dołączyć do grupy pod ścianą albo powalczyć o przeciśnięcie się na korytarz, gdzie mogliśmy napotkać pomoc lub też wpaść na całe stado ludzi z siekierami. Myślałam, że Pietia Kimski wybrał tę pierwszą opcję. On jednak zatrzymał się i wymownie przeniósł swój wzrok do góry, na korytarz wentylacyjny.

— O nie – przeraziła się Olga, zastygając z dwoma połaciami akrylu w dłoniach. – W życiu tam nie wejdę.

— To jest jedyne bezpieczne miejsce – przekonywał Max.

Biorąc pod uwagę, że mieliśmy przed oczami początek czwartej wojny światowej, zniknięcie na parę godzin wydawało się dobrym rozwiązaniem.

— Włożymy cię tam – dodała Wiera.

Chwyciłam w dłoń swoją procę i zacisnęłam w pięści kamienie. Ruszyłam jako pierwsza, a Max zamykał nasz pochód. Przykleiliśmy się do ściany. Z boku dolatywała do nas brudna papka przekleństw. Tornado bezsensownej kotłowaniny ciskało się po hali niczym jeździec Apokalipsy bez twarzy, na czarnym koniu. Zbierało ludzi. Wydalało cząstki. Chrzęst łamanych kości mieszał się z trzaskiem rozbijanych łóżek. Krzyk dochodzący z setek gardeł nie kochał ciszy. Karmił się krwią odważnych, strachem niewinnych oraz pogardą dla inności.

Trudno było uwierzyć, że ten kataklizm zapoczątkowało banalne wydarzenie. Chociaż ludzie nigdy nie potrzebowali wielkiej zachęty, żeby móc zacząć się zabijać.

Stanęliśmy pod prostokątną, stalową pokrywą w kratkę, zawieszoną jakieś pięć metrów nad nami.

— Wygląda na ruszoną – ocenił Pietia. – Nie jest dociśnięta do końca.

Po drugiej stronie ujrzałam przez sekundę biel czyjejś twarzy, która bardzo szybko zniknęła.

— Nie wiemy, kto jest tam w środku – ostrzegłam. Nie widzieliśmy nikogo wspinającego się po ścianie, ale hala była długa, a my nie obserwowaliśmy przez cały czas tej strony.

— Ktoś, kto się chowa. Jak my – odpowiedział Pietia. – Podaj mi ten obcinacz. Rozkręcę nim śruby.

Byliśmy w takim miejscu, że nie mieliśmy za bardzo wyjścia. Podałam bez słowa Pietii swój przełamany na pół obcinacz do paznokci z płaskimi końcówkami. Wdrapałam się Maxowi na ramiona. Następnie pomogliśmy Wierze stanąć na moich ramionach. Pietia przewiesił połączone mocnymi supłami koce sobie przez ramię i wspiął się na szczyt naszej piramidy. 

Moje obojczyki niemal pękały. Zaciskałam zęby tak ostro, że chyba połknęłam kawałek ukruszonej szóstki. Z drugiej strony, patrzyłam na dwóch silnych mężczyzn kopiących po brzuchu i nerkach trzeciego zaledwie kilkanaście metrów od nas i marzyłam o tym, żeby stąd zniknąć. Olga stała na podłodze z moją procą.

— Zrobione! – krzyknął Pietia.

Wsunął stalową kratę w głąb otworu, po czym sprawnie podciągnął się na obu dłoniach wprost w wąski korytarzyk. Stamtąd spuścił Wierze koc, żeby weszła po nim do środka. Czwórka z nas była bardzo sprawna. Olga była pod naszą opieką.

Max nieco przykucnął ze mną na ramionach, układając ze swoich rąk koszyczek. Ona się krępowała. Jednak na widok utkwionych w nią diabolicznych oczu obcego faceta, który dojrzał z drugiego końca sali nasze przygotowania, natychmiast depnęła tenisówką na ręce Maxa i chwyciła za koc zwieszony z wentylacji. Złapałam ją za biodra, gdy znalazła się na mojej wysokości. 

Czułam, jak moje barki wylatują z zawiasów. Nigdy nie musiałam podnosić ciężaru człowieka, jednocześnie starając się nie runąć na ziemię, stojąc na czyichś ramionach. Ręce mojej przyjaciółki były jak z waty. Bałam się, że nie utrzyma uścisku na akrylowej linie i spadnie z wysokości kilku metrów na twardą posadzkę.

Wiera wysunęła się do połowy z otworu. Wyciągnęła ręce i sięgnęła do przedramion Olgi, nie pozwalając jej wypuścić z dłoni koca i warcząc przy tym, jakby rodziła dziecko.

Po chwili gumowe podeszwy tenisówek blondynki zniknęły w korytarzu wentylacyjnym. Teraz trzy osoby asekurowały linę, a ja wspięłam się na adrenalinie tak szybko, jakbym walczyła o życie. Czułam przeciągły ból w dłoni, w którą przed kilkoma dniami ptak uderzył mnie dziobem. Ostatkiem sił podciągnęłam się do wejścia i natychmiast obróciłam się twarzą do góry, by złapać za koc i stać się czwartą osobą do asekuracji Maxa. 

Pot zalewał mi oczy. Chłodne powietrze z nawiewu mieszało się z zapachem umordowanych ciał i naszymi ciężkimi oddechami. Zaparłam się z całych sił stopami o boczne ścianki stalowej konstrukcji. Mięśnie z moich ud odchodziły plastrami. Wypuściłam na głos powietrze, gdy tylko zobaczyłam dłonie opierające się o krawędź okienka, a zaraz potem rozwichrzoną blond czuprynę wciągającą się do środka.

Max umieścił kratkę na miejscu, zasłaniając wejście do naszej kryjówki. Całą piątką poczołgaliśmy się wzdłuż korytarza. Nagle Pietia się zatrzymał. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Olga przekazała mu procę i kamienie. Gdyby stanął twarzą w twarz z nieprzyjacielem, mógł wybić mu wszystkie zęby. Niestety, nie mieliśmy pistoletu.

Chłopak się nie ruszał. Przechyliłam głowę, żeby zobaczyć cokolwiek z przodu korytarza, który robił się coraz ciemniejszy.

— Kurwa, tu jest jakaś mała dziewczynka – wydarła się Wiera, mająca nieograniczenie lepszą widoczność od mojej.

— Jaka mała dziewczynka, pojebało cię? – odpowiedziałam z czwartej pozycji w szeregu. Tak naprawdę, wcale mi nie było do śmiechu. Moja przyjaciółka dostała halucynacji i opowiadała głupoty.

Co w takim miejscu mogłoby robić dziecko? Czy tutaj przeprowadzano eksperymenty na ludziach?

Udało mi się wyszarpnąć z kieszeni oszczędnie używany telefon i poświeciłam przed siebie ekranem. Przez ułamek sekundy zobaczyłam małą buzię, oczy jak kawałki węgla i dwa czarne warkoczyki, o łącznej grubości mysiego ogona. Dziewczynka zmarszczyła czoło, przykładając wymownie palec do ust, każąc nam pozamykać gęby. Gestem dłoni pokazała, że powinniśmy iść za nią.

Korytarz się rozwidlał, a my nie mieliśmy innych planów na tę noc, więc podążyliśmy za dzieckiem, które zapierniczało po podłodze dłońmi i kolanami, bezszelestnie przemieszczając się w sobie znanym kierunku.

Nieletnia właścicielka mysich ogonów musiała usłyszeć hałasy dochodzące z naszej hali, a następnie poluzowała śruby, sięgając przez kratkę swoją drobną rączką. – Skąd, u licha, ta gówniara miała śrubokręt? – zastanawiałam się.

Pietia próbował ją zaczepić, jednak ona odwracała się i z groźną miną, niepasującą do jej dziecięcej twarzy, uparcie kładła palec na ustach.

— Jeśli jest dziecko – zignorowałam jej ostrzeżenie – to pewnie będą tu gdzieś też rodzice. Nie idźmy już dalej.

Nie powinniśmy ufać każdemu napotkanemu człowiekowi. Zwłaszcza w miejscu, z którego trudno się było wydostać.

— Może ona nie ma rodziców – zauważyła Wiera. – Może ONZ modyfikuje genetycznie dzieci, żeby z nich zrobić supertajną broń.

Dziewczynka przechyliła się na bok i wylądowała na wychudzonym pośladku. Wyciągnęła z ucha słuchawkę, przez którą zapewne słuchała tłumaczenia naszej rozmowy z białoruskiego.

— Jakimi wy jesteście debilami – odezwała się płynnym angielskim, wzdychając teatralnie. – Staram się wam pomóc. Nikt nie powinien nas słyszeć. – Rozłożyła bezradnie ręce, przypominające patyki.

— Jak masz na imię? – wyszeptał Pietia, honorowo ignorując komentarz o debilach.

Młoda nie odpowiedziała. Podchodziliśmy do niej łagodnie, tak jak się powinno podchodzić do dziesięcioletniego dziecka, podczas gdy ona okazała się specjalnym gatunkiem karalucha, wyhodowanym do przetrwania apokalipsy.

***

Azer sapnął kilka razy w poduszkę. Ze sprawnością nieadekwatną do swojej wagi wyskoczył błyskawicznie z łóżka i ponowił natarcie na gruzińskiego tenisistę. Tungaszwili jednak odetkał zatyczkę dezodorantu w spray'u i psiknął aerozolem w oczy zdesperowanego napastnika.

Nim tamten zdążył się zorientować, Gruzin pospiesznie włożył racje żywnościowe, wodę oraz środki czystości do płóciennej torby, zarzucił ją na ramię i podążył w kierunku wyjścia. Nie znał człowieka, który go zaatakował, ale znał Abramowa. I to zbyt dobrze.

Głośno przeklął, zamierzając wmieszać się w spanikowany tłum, poruszający się bez celu, niczym gromada owadów ze zmiażdżonymi głowami. Teraz będzie musiał nie tylko przejść Kwalifikację, ale oprócz tego unikać ludzi, którzy będą próbowali go zabić.

Jeden z usłyszanych hałasów wydał mu się czymś więcej niż dźwiękiem tła. Tak brzmiał dźwięk nadchodzącej śmierci. Niko obrócił się przez prawe ramię i zobaczył napakowanego mężczyznę pędzącego w jego kierunku z zaostrzoną deską z połamanego łóżka. Pomiędzy nimi dwoma stała tylko jedna osoba. Dziewczyna. W koralowym kapturze naciągniętym na głowę. Ze skórą w kolorze mlecznej czekolady. Z kolczykiem w nosie i z ozdobnym wzorkiem pieczołowicie wytatuowanym pionowo na wargach. Sięgała im obu najwyżej do ramion.

Gruzin w ułamku sekundy zobaczył oczami wyobraźni, jak głowa dziewczyny rozbija się niczym arbuz, a krew i kawałki mózgu z powbijanymi w nie fragmentami czaszki rozbryzgują się wokół, lądując na jego beżowym przebraniu, białej pościeli i na wszystkich ludziach, którzy usiłują przedostać się na korytarz.

Kierowany przeczuciem, chwycił nieznajomą w pasie. Jej przetarte buty, które wlokły się przez tysiące kilometrów, oderwały się od drewnianych paneli. Rzucił się z dziewczyną na oślep przed siebie, wyszukując przejść, w które mogliby się zmieścić. Trzymał ją z całych sił za nadgarstek, jakby zobaczył w niej tę, która znalazła się kiedyś w nieodpowiednim miejscu i czasie, a jej krzyk został wytatuowany w jego sercu do końca życia.

Który zresztą mógł nastąpić całkiem niedługo.

Podświadomie szukał jej jasnych włosów i modrych oczu. Wysokiego wzrostu, kształtnych piersi. Znajdował coś kompletnie przeciwnego. W dodatku nowo napotkana nieznajoma nie podzielała jego entuzjazmu w ratowaniu jej życia.

— Puszczaj mnie. Natychmiast – zawarczała przez zęby.

Niko nie spodziewał się usłyszeć tak obcego, chropowatego głosu, który w niczym nie przypominał znanego mu śpiewu rosyjskojęzycznego anioła.

— Może jakieś dziękuję? – zapytał, pełen urażonej dumy.

— Nie prosiłam cię o nic – odpowiedziała nieznajoma. Gdyby była kotem, uderzałaby ogonem o podłogę, ostrzegając przed bolesnym wydrapaniem oczu. – Puszczaj.

Niko wypuścił z dłoni jej nadgarstek, obdarzając drobną dziewczynę pogardliwym spojrzeniem.

— Myślałem, że tamten facet rozwali ci mózg i pobrudzi mi ubranie – skomentował złośliwie. – Ale widzę, że w twojej głowie żadnego mózgu nie ma.

Nie rozumiał, jak można było nie okazać mu nawet odrobiny wdzięczności po tym, jak zaryzykował własnym życiem, rzucając się pod nogi ogromnemu gościowi, machającemu drewnianą pałą.

— Tamten facet to twój problem – odpowiedziała dziewczyna. – Ja potrafię o siebie zadbać. Jeśli jeszcze raz mnie dotkniesz, zabiję cię. I radzę ci potraktować to ostrzeżenie poważnie.

Niko zaniósł się tak gromkim śmiechem, że aż musiał zablokować usta dłonią. Gdyby ona wiedziała, ile miał na głowie realnych problemów i prawdziwych morderców. Nie było sensu jej w to wtajemniczać. I tak by nie uwierzyła ani nie zrozumiała.

Letesenbet Zenawi spojrzała na niego ukradkiem, kryjąc strach w czekoladowych oczach i zaciskając dłoń w kieszeni spodni na ukruszonym kawałku lustra. Miała wrażenie, że nie pasowała do tych wszystkich ludzi, przemykających korytarzem, w poszukiwaniu nowego schronienia. Oni coś czuli. O coś walczyli. Ona była już martwa w środku. Od chwili, w której powiedziała, że skoro umiała zabijać, mogła zabijać bez przerwy, wyłączyły się w niej emocje. Zdała sobie sprawę, że to zdanie było tak bardzo prawdziwe.

Widziała tego napastnika, przed którym brunet twierdził, że ją uratował. Była gotowa wbić mu zaostrzony odłamek w szyję tak głęboko, aż by mu wyszedł karkiem. Chociaż, najprawdopodobniej, w porę by się odsunęła. To nie ona była jego celem.

Gdy poczuła męskie ramiona wokół swojej talii, w pierwszej chwili zamierzała przeciąć twarz na dwie części facetowi, który ją dotknął. Jakiś przebłysk logiki podpowiedział jej, że on w swojej naiwności próbował jej pomóc. Wstrzymała rękę.

Ale jej układ nerwowy nie potrafił zaufać. Niedorzecznie przystojny brunet. Jego zadowolona gęba. Uśmiech, którym można było odprawiać egzorcyzmy. Czego on od niej mógł chcieć?

Gdy zamykała oczy, pod jej powiekami eksplodowało morze krwi. Widziała piasek, mundury i ciała leżące bezwładnie u jej stóp. Nieruchome. Nikt już się nie uśmiechał. Przed nią rozlana woda. Jedyna studnia w promieniu dwudziestu kilometrów. I sekret kobiet, które codziennie przychodziły w tamto miejsce po wodę.

— Gówno o mnie wiesz – mruknęła Etiopka, wciskając głębiej ręce do kieszeni. Przyspieszyła kroku, sprawnie wymijając kilkanaście osób, żeby nieznajomy brunet stracił ją z pola widzenia.

***

Mari Arteta masowała sobie stopy uwolnione z butów na obcasie. Po długim dniu nastąpiła długa noc, a po niej kolejny długi dzień. A jednak. Było warto. Mari wracała do gry. Mocząc usta w kieliszku pełnym czerwonego wina, z radością obserwowała krwawą jatkę na ekranie wielkiego monitora.

Psychopaci z całego świata, którzy obstawiali nieprzyzwoite pieniądze w prowadzonym przez nią programie, żyli dla takich okazji. Nad głowami ludzi zgrupowanych w nieszczęsnych halach sektora dziesiątego wyświetlały się chmurki, po kliknięciu w które można było odczytać ich profile i wybierać listę uruchomionych zakładów.

Najlepsze miało jednak dopiero nadejść. Mari przełączyła na listę VIPów. Czule pogładziła kursorem ozdobione złotą czcionką nazwisko: Jakow Abramow. Tak się złożyło, że ten potężny gangster z umiłowaniem do hazardu, miał do wyrównania rachunki z jednym z uczestników Kwalifikacji.

Już tej nocy, wszyscy mieli się dowiedzieć, że Abramow zapłaci milion dolarów za jego głowę. Zaś piętro niżej przebywał pewien płatny zabójca o kanadyjskim pochodzeniu i indonezyjskim paszporcie, który zamierzał ten milion dolarów zdobyć dla siebie.

Ale Mari znała się już trochę na możliwościach uczestników. Oraz na psychologii zakładów. Uśmiechnęła się chytrze. – To będzie was wszystkich bardzo dużo kosztowało.

Run, Niko. Run. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top