3.1 ("After Hours")
⛔ śmierć ogólnie, Turczynka, niemiecki urzędnik, talibowie
2591 wyrazów
---------------------
Belkis Aydem siedziała na dolnym piętrze łóżka w dużej hali. Wtulała się w swojego męża i spoglądała przez ramię w jego telefon. Wcześniej przyglądała się kolejnym osobom, które wchodziły do pokoju, bezskutecznie szukając dla siebie miejsca do noclegu, a następnie opuszczały pomieszczenie i szły dalej wzdłuż korytarza.
— Przepuszczają zbyt wielu ludzi – zauważyła. – Nie wyprowadzą tego na prostą. Kończą się łóżka.
Ona – zgodnie z planem – weszła do Centrum Kwalifikacji jako jedna z pierwszych i podeszła wraz ze swoją córką do selekcjonerki, która we wszystkich dotychczasowych procesach okazywała się najsłabszym ogniwem. Wywarła na urzędniczce presję, z którą ta nie radziła sobie zbyt dobrze. Następnie przeszła przez bramkę.
— Test pokory – mruknęła cicho. Tylko, że Belkis wiedziała, w jakim celu przyszła tu naprawdę. Była zdeterminowana, żeby osiągnąć sukces.
— Będziemy musieli znaleźć bezpieczne miejsce na dwie kolejne noce – odpowiedział jej mąż, klikając w poszczególne makiety planu budynku, zamieszczonego w systemie, do którego się włamał osiem dni temu.
Turczynka skinęła głową. Nie mogli ryzykować. Nawet, jeśli niektórzy ludzie mogli się zgodzić na spanie w jednym łóżku po zakończeniu eliminacji w sektorze dziewiątym, napływ ostatnich osób z sektoru numer dziesięć powinien dolać oliwy do ognia. Nerwowa atmosfera oczekiwania na dalsze etapy nie będzie ułatwiać niczego. Belkis powątpiewała, że w tym miejscu mogło się obyć bez przemocy.
— Myślę, że Brassens wykorzysta tę sytuację – zwróciła się do męża. – Uruchomi dodatkowe zakłady. Musi się jakoś odbić po tym... – zawahała się, czy wypowiedzieć na głos imię, które miała na myśli. – Po tym, co się dzisiaj stało.
Tęgi, wysoki mężczyzna z ogoloną głową i w okularach z czarnymi oprawkami nie skomentował tej teorii. Badał właśnie korytarze systemów wentylacyjnych.
Kobieta westchnęła. Jej mąż stał się ponury i milczący od chwili, w której pokonał swoją pierwszą testową przeszkodę. Jego wzrok, poszukujący rozwiązania w każdym wgłębieniu łóżka czy zarysowaniu ściany, wyrażał coś mocniejszego niż koncentrację na zadaniu. Tam doszło do czegoś jeszcze. Do zdarzenia, o którym nie miała pojęcia.
— Powiedz mi – zaczęła głucho – odczytałeś w aktach, jaki test ci wybrali.
Kiedy Birtan Aydem włamał się do systemu, podzielił się wszystkimi informacjami, które dotyczyły Belkis oraz Szeherezady, jednak uparcie milczał w temacie testu, który miał czekać na niego.
Głęboko odetchnął, po czym odłożył swój telefon ekranem w dół. Powolnym, lecz nerwowym ruchem zdjął okulary. Utkwił wzrok w ich szkłach, jakby to miało mu kupić czas, oddalający go od odpowiedzi. Następnie sięgnął ramieniem w kierunku podłogi i poprawił ułożenie butów swojej córki, które leżały tuż przy schodkach na wyższe piętro łóżka. Jego żona przyglądała się w tym czasie milcząco własnym paznokciom.
W końcu Birtan zdecydował się podzielić ciężarem, który od kilku dni oplatał go swoimi mackami i nie dawał się usunąć w żaden rozsądny sposób:
— Mam dostać test, w którym nic nie będzie zależało ode mnie.
***
Polina
Szłam jasnym korytarzem. Podążałam za limonkowymi strzałkami naklejonymi na betonowych ścianach. Po obu stronach rozciągały się pokoje z sypialniami, a w nich stały piętrowe łóżka, wykonane z litego, ciemnego drewna. Przy każdym stały szafki, a na nich doniczki z bonsai. Prychnęłam pod nosem. To miejsce wyglądało jak wysokiej klasy hostel, w którym dorabiałam kiedyś przy sprzątaniu. Tylko, że tutaj w jednym pomieszczeniu nocowało po kilkaset osób.
Pokoje były przypisane sektorom. Pociągnęłam łyk kawy, poprawiłam w ramionach cały ekwipunek i ruszyłam dalej, spodziewając się, że do limonkowej ósemki czekała mnie jeszcze długa droga.
Podobno nie dało się myśleć o niczym. Jednak mi to wychodziło w tamtej chwili znakomicie. Zupełnie jakby mój mózg potrzebował kompletnego resetu i przeformatowania dysku po konfrontacji przy bramce, szarpaniu się z żołnierzami trzymającymi moje ramiona, rozmowie z Joe, i wreszcie po otrzymaniu tej dziwnej koperty, która była adresowana do mnie.
Wreszcie mogłam ukoić system nerwowy przewidywalnością kilkusetmetrowego korytarza, który po zakręcie ciągnął się przez kolejnych kilkaset metrów. Stawiałam kroki. Moje stopy radowały się odnajdowaną pod nimi ziemią. Nie musiały się dramatycznie wierzgać w powietrzu. Klimatyzowane powietrze wydawało mi się czystsze, lżejsze. Górskie. Zaczerpnęłam oddechu, wypełniając nim całą objętość płuc. Dostałam czas na kompletne wyłączenie umysłu. Wciąż nie nadawałam się do żadnej rozmowy.
Dopiero po kilkunastu minutach zorientowałam się, że powinnam złapać windę, która jechała na wyższe piętro. Sektory od szóstego do dziesiątego znajdowały się o poziom wyżej.
Zajrzałam do pierwszego z kilku pomieszczeń z naklejoną ogromną ósemką. Nie zauważyłam wewnątrz żadnych znanych twarzy. Przez tydzień spędzony pod namiotami, przy kuchenkach, w kolejkach pod prysznic, zdążyłam się przyjrzeć wielu osobom. W tym pokoju sypialnym cała dynamika wyglądała inaczej. Nawet zapach wydawał mi się obcy. Jakbym przez pomyłkę trafiła do wrogiego ula. Albo do innej linii czasowej.
W następnym pokoju zobaczyłam to samo. Zmarszczyłam brwi, próbując dostrzec choć jedną sylwetkę, którą bym kojarzyła. Zauważyłam tylko młodą urzędniczkę z tabletem, która próbowała zapanować nad chaosem. Podeszłam do niej, żeby zapytać, w którym miejscu znajdowało się moje łóżko.
— Osoby z sektora ósmego tymczasowo zapraszam do dziesiątki – odpowiedziała mechanicznie, wodząc wzrokiem po sali, jakby próbowała się doliczyć czegoś, co wymknęło się spod kontroli.
Nagle moją uwagę zwrócił chłopak siedzący na jednym z dolnych materacy. Widziałam już ten granatowy dres piłkarski, te adidasy, które trzymał na czystej kołdrze, ciemne włosy, bliskowschodnią twarz, przykuwające uwagę zielone oczy. Widziałam go tylko przez kilka sekund, ale jego sylwetka zalęgła się głęboko w mojej pamięci.
To ten chłopak z Manufaktury Pączka, który odwrócił uwagę milicjanta, umożliwiając moją ucieczkę. Podróżował w towarzystwie starszego pana. Teraz był sam. Jego smutna twarz wyglądała nieruchomo, jakby ktoś przygotował z niej odlew do wykonania maski umieszczonej w muzeum na dwa tysiące lat.
Podeszłam do niego niepewnie. Czułam się w obowiązku, żeby mu podziękować. Sama nie wierzyłam, ile miałam szczęścia w tym, że wciąż układałam podeszwy butów na betonowej podłodze. Najpierw milicja. Potem kobieta na bramce. Życie człowieka było sumą pecha i szczęścia, a ostatecznie to nie zawsze my decydowaliśmy o swoim losie. Nigdy nie poczułam tego tak dobitnie, jak w tym momencie.
— Cześć – zagaiłam po angielsku, ściskając w dłoni pusty kubek po kawie. – Nie wiem, czy mnie kojarzysz...
Chłopak o nieruchomej twarzy z wyraźnym trudem przeniósł spojrzenie, nie obdarzając mnie choćby cieniem zainteresowania.
— Tak – odpowiedział.
Dziwne, żeby mnie nie poznał. Przez większość czasu chodziłam w tych samych ciuchach.
— Chciałam ci podzię... – zaczęłam.
— Okej – przerwał mi obojętnym tonem.
Zrozumiałam, że zaczepiam gościa, który nie był w nastroju. Chciałam się podzielić informacjami, które mogły mu się przydać, ale on nie miał ochoty mnie słuchać. Zaszurałam obuwiem, jakbym kończyła w ten sposób rozmowę. Rozejrzałam się wokół, czując tę niezręczność. Już miałam się wycofywać, gdy chłopak przemówił:
— Wziąłem twoją ulotkę.
Momentalnie spojrzałam na niego z żalem i litością. Znał konsekwencje. Widziałam to w jego pękniętym spojrzeniu, przypominającym potłuczone szkło od butelki.
— Mój dziadek nie mówił po angielsku – kontynuował chłopak, głosem wypranym z emocji. – Zabierali wszystkich, którzy nie potrafili się dogadać.
Skinęłam ostrożnie głową. Podły nastrój chłopaka w granatowym dresie przeniósł się na mnie. Przypomniałam sobie ich uśmiechniętych, rozmawiających ze sobą, siedzących wygodnie przy stoliku w Manufakturze Pączka. Nie znałam jego dziadka, nie widziałam nawet dokładnie jego twarzy, a jednak miałam wrażenie, że ta strata była związana ze mną. Ponieważ zobaczyłam go wtedy przez ten jeden moment.
— Naprawdę mi przykro – wyplułam z siebie słowa, które nie mogły już niczego zmienić. Mogły jedynie zdenerwować mojego rozmówcę.
Chłopak uśmiechnął się krzywo. Jakby potrzebował to z siebie wyrzucić.
— Przyjechaliśmy z Afganistanu – mówił dalej. – Dostałem wyrok śmierci za bycie gejem. Dziadek wykupił mnie za łapówkę. Wychował się w czasach, kiedy nie było Talibów.
Im dłużej słuchałam jego wypowiedzi, tym bardziej obwiniałam siebie za bierność. Powinnam była podejść do każdego, kto siedział w tamtej kawiarni, i potrząsnąć nim tak mocno, że by spierdalał aż do Mińska. Czułam, jakby śmierć tamtego człowieka znalazła się na moich rękach. Nie trzeba było wielkiego mózgu, żeby domyślić się, że proces Kwalifikacji będzie brutalny dla starszych ludzi.
— To nie twoja wina. – Chłopak z Afganistanu odczytał, co się działo w mojej głowie. – Kiedy jesteś tak blisko, myślisz, że dasz radę dosięgnąć słońca.
Rozejrzałam się po wypełnionej sali. Większość osób, która zaszła już tak daleko, musiała myśleć w ten sam sposób. Gdyby komuś zaproponowano dziesięć tysięcy euro i możliwość osiedlenia się w Białorusi, pewnie niewielu ludzi by się wycofało z rozgrywki.
— Kiedy zorientowałem się, o co chodzi – kontynuował – było już za późno.
Pokręcił głową. Przygryzłam policzek.
— Ciebie przepuścili – zauważyłam odkrywczo, po czym nabrałam ochoty, żeby wylać na siebie ostatnie kropelki kawy za swój geniusz wypowiedzi.
— Tak. – Chłopak potarł o siebie zdrewniałe dłonie. – Studiowałem weterynarię. Byłem więźniem sumienia. Przepuścili.
— Sumienie – mruknęłam.
To miejsce nie miało go w sobie nawet na milimetr.
***
Nadszedł ostatni dzień pierwszego etapu Kwalifikacji. Ostatni ludzie stanęli w kolejce. Byli przemoczeni. Zanim zmieścili się do budynku, spadł deszcz, a ich wykonane ze słabej jakości materiałów kurtki oraz peleryny zaczęły pachnieć gumą i setkami kilometrów przebytymi na piechotę.
Większość urzędników miała już wolne. Działało jedynie kilka okienek.
Hans przyjrzał się czarnemu, elektronicznemu notatnikowi. Powinien odrzucić jeszcze jedną osobę, żeby osiągnąć perfekcyjne proporcje. Pięćdziesiąt procent na tak, pięćdziesiąt na nie. Do tej pory stosował bardziej surowe metody oceniania, jednak podczas samowalidacji i procesu określania własnych celów, uznał, że powinien wykonywać swoje zadania dokładnie tak, jak zaprojektowali to starsi od niego rangą.
Nie był to zdaniem Hansa system doskonały, ale statystycznie najlepszy. Każdy z urzędników powinien przepuszczać połowę kandydatów i odrzucać po tyle samo. Proces byłby idealny, gdyby na koniec każdego dnia dało się jeszcze dokonać kilkunastu roszad, jednak to z kolei opóźniłoby pracę lekarzy w Pokoju Przejścia, a poza tym generowałoby więcej energii. Hans nie dyskutował z założeniami. Był od ich wypełniania.
Spojrzał karcąco w stronę okienka, w którym siedziała Alicja. Właśnie niechcący upuściła z łyżeczki odrobinę jogurtu naturalnego na swoją turkusową bluzkę. – Gdyby ta kobieta umiała myśleć tak dobrze, jak wygląda. – Wywrócił oczami Hans. Otrzepał się, dyscyplinując samego siebie. Uczestniczył przecież w dziejowym projekcie, który miał raz na zawsze zmienić oblicze ludzkości. Tu nie było miejsca na słabość. Ani na biurowe romanse. A już szczególnie z kimś tak skrajnie nieodpowiedzialnym i niedojrzałym do wypełnianej roli, jak Alicja Woźniak.
Wyobraził ją sobie przez chwilę bez turkusowej bluzki. Jedynie w cielistym, dobrze dopasowanym staniku. Ze strachem stwierdził, że natychmiast powinien zająć swój umysł czymś innym.
Spojrzał na kolejkę, w której została już tylko ostatnia osoba. Numer 10.000. Hans uwolnił z obowiązku kolegę z okienka obok i zaprosił drobną, otuloną brudną bluzą postać do siebie.
— Letesenbet Zenawi – odczytał na głos imię i nazwisko dziewczyny oznaczonej ostatnim numerem.
Ostatnie pięć minut w pracy. Oczami wyobraźni widział już siebie przyrządzającego stek z winem reńskim. W jego uszach dźwięczała symfonia Brahmsa. Wchodził pod gorący prysznic, wypijał zioła na spokojny sen, wygaszał wszystkie urządzenia elektroniczne i pogrążał się w zasłużonym, sześciogodzinnym wypoczynku. Ta noc miała nie być spokojna, ale nie dla niego. On będzie miał cały następny dzień na jej przeanalizowanie i przygotowanie odpowiednich rekomendacji.
— Tak, proszę pana – odpowiedziała dziewczyna. Niestety, po angielsku. Hans był zmuszony, by z nią porozmawiać.
Niechętnym wzrokiem przeleciał po pliku z jej aktami. Pochodziła z jakiejś anonimowej osady na północy Etiopii, w regionie Tigray, objętym od kilkudziesięciu lat wojną domową. Uczęszczała do szkoły średniej prowadzonej przez wolontariuszy, oddalonej od osady o pięćdziesiąt kilometrów. Nie skończyła. Nic ciekawego. Wywalić.
Letesenbet nerwowo pociągnęła za brzeg rękawa bluzy w koralowym kolorze, znalezionej kilkaset kilometrów wcześniej. Chyba za Ankarą. Znudzony grymas na twarzy urzędnika nie umknął jej uwadze. Wiedziała, że mężczyzna czytał informacje na jej temat. Nie była tylko pewna, które.
Nagle spojrzenie Hansa przykuło zdanie, które wprost zmiotło go z krzesła. Przyjrzał się z niedowierzaniem osiemnastoletniej Etiopce. Dziewczyna mogła liczyć najwyżej sto sześćdziesiąt centymetrów. Na pewno nie więcej. Chociaż otulała się wszystkimi śmieciami tekstylnymi, które zabrała ze sobą, widać było, że jest piekielnie drobna.
Hans przybliżył wzrok do ekranu komputera. Kliknął w odpowiednie miejsce, by się upewnić, że dwa pliki nie zmieszały się ze sobą. Z niedowierzaniem wypuścił ustami powietrze. Przeczytał jeszcze raz:
Poszukiwana za morderstwo trzech żołnierzy ONZ z misji pokojowej.
Kliknął w zdjęcia uśmiechniętych i dobrze zbudowanych żołnierzy, a następnie ponownie zmierzył wzrokiem Etiopkę. Ona w odpowiedzi przygryzła wargę, wiercąc się na limonkowym kole, wyznaczającym strefę dla kandydata.
Urzędnik poczuł się zaintrygowany. Jeśli taka dziewczyna była naprawdę w stanie dokonać tego morderstwa, to musiało wchodzić w grę zdobywanie żywności lub przemoc seksualna. Coś, co dodało jej nadludzkiej siły. Krew w żyłach Hansa zaczęła krążyć szybciej, usuwając resztki zmęczenia po kilkunastu godzinach nieustannej pracy. Wreszcie coś ciekawego.
I w dodatku nie było ubrudzonym jogurtem biustem Alicji.
— Jaką popełniła pani najgorszą rzecz, której najbardziej pani żałuje, panno Zenawi? – spytał podchwytliwie.
Letesenbet zastanowiła się przez pięć sekund. Poprawiła na nadgarstku drobną bransoletkę z koralików, którą otrzymała od przyjaciółki przed wyjazdem. Odważnie spojrzała w niebieskie oczy oddzielone od niej szybą i mimo dudniącego w jej drobnej klatce piersiowej serca, odpowiedziała:
— Zawsze zazdrościłam wszystkiego mojej przyjaciółce. A ona jest najlepszą osobą, jaką kiedykolwiek znałam.
Ze wstydem spuściła oczy w podłogę. Meseret była córką zarządcy podziemnej osady. Jej rodzina posiadała bydło. Jeździła na targi. Meseret nosiła szaty utkane z najlepszych materiałów. Miała biżuterię. To jej rodzina opłaciła przemytników dla Letesenbet, którzy przetransportowali ją aż za Morze Czarne. To Meseret powinna dostać szansę, żeby ułożyć sobie przyszłość w nowym miejscu. Te pieniądze były przeznaczone dla niej. Zrezygnowała ze swojej szansy, żeby ocalić Letesenbet życie.
— Naprawdę? – zapowietrzył się Hans. – A kto zabił trzech żołnierzy z misji pokojowej ONZ?
Etiopka ścisnęła brzeg rękawa w pięści tak mocno, że niemal wydarła w nim dziurę. A więc zakończyło się śledztwo. Już wiedzieli. Dramatycznie obejrzała się za siebie, sprawdzając, czy miałaby szansę na ucieczkę, ale widok przybliżających się żołnierzy z ochrony sprawił, że zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę. Nie miała innego wyjścia.
— Ja – odpowiedziała z premedytacją. – I dlatego nie różnię się niczym od was.
Hans napiął mięśnie, przyglądając się przyciskowi aktywującemu czerwoną lampkę. Nie lubił, kiedy ktoś oceniał w ten sposób ich dokładnie przygotowany projekt, będący tak naprawdę ratunkiem dla wybranych.
— Wy też zabijacie ludzi, których nie przepuszczacie dalej – kontynuowała Etiopka. – Nie macie żadnego prawa, żeby mnie moralnie oceniać. Potrzebujecie osób, które są gotowe na wszystko. Ja jestem taką osobą. Zabiłam już, i mogę to robić bez przerwy.
Hans głęboko nabrał powietrza. Skłamałby mówiąc, że zapach z przemoczonych czarnych kosmyków dziewczyny nie był w tym momencie najwspanialszym doznaniem, jakie poczuł przez ponad trzy lata pracy w Centrum Kwalifikacji. Jej szaleństwo. Błysk w jej czarnych tęczówkach. Wyglądała jak przerażony kot broniący się wszystkimi pazurami przed większym drapieżnikiem.
Wiedział, że inni selekcjonerzy mieli w poprzednich edycjach swoich ulubionych kandydatów, których poczynania śledzili do końca konkurencji, życząc im powodzenia i ściskając za nich kciuki. On nigdy wcześniej czegoś takiego nie poczuł. Przepuszczał dalej ludzi nauki, kultury, starszych, młodszych. Według wytycznych. Nie pamiętał ich. Nie byli niczym innym, niż danymi statystycznymi w jego elektronicznym notesie.
Z Letesenbet było inaczej. Poczuł się za nią osobiście odpowiedzialny i pomyślał, że jeśli ona umrze, jego to naprawdę zaboli. To nie było przyjemne uczucie. Zobaczył ją po raz pierwszy na oczy i od razu myślał o niej jak o kimś, kto wreszcie zasłużył na miano jego protegowanej.
Odchrząknął nerwowo, naginając swoje zasady i przyciskając dla niej zielony przycisk. Zaskoczona dziewczyna cofnęła się o krok, żeby upewnić się, że na pewno nie była daltonistką i zrozumiała to, co się wydarzyło.
Niepewnie przyłożyła gumową bransoletkę do bramki. Wciąż nie była przekonana, że ta się dla niej otworzy. Sokolim wzrokiem kontrolowała, w których miejscach znajdowali się uzbrojeni żołnierze. Była gotowa skoczyć i biec, omijając kule. Pokonałaby każdą przeszkodę. Nagle usłyszała przed sobą głos urzędnika, który wyszedł z kabiny:
— Nie waż mi się umierać, Beth – powiedział Hans. – Bo sam cię zabiję.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top