1.4 ("In Corpore Sano")
⛔
Trochę głupio mi jest to pisać, patrząc, co się dzieje za naszą wschodnią granicą. Teksty, które zaplanowałam dawno, okazują się w pewnym sensie prorocze... Łącznie z tym, że Putin zaatakował w nieszczęsny pączkowy Tłusty Czwartek. W związku z aktualną sytuacją geopolityczną, całość opowiadania może wywoływać mocny trigger.
1797 wyrazów
---------------------
Gdy lodowaty błękit nieba na zawsze związał swój los z ognistą, pomarańczową poświatą, powietrze pachniało błotem, zbożem i palonymi liśćmi, a chatki przy drodze bieliły się niczym skrzydła anioła śmierci zstępującego na Ziemię, my jechaliśmy ku przeznaczeniu.
Odległość między Wołkowyskiem a przejściem granicznym w Bieriestowicy-Bobrownikach wynosiła dawniej około czterdziestu kilometrów. Teraz neutralna strefa zdemilitaryzowana pomiędzy Białorusią a Dystryktem B obejmowała pas o szerokości dziesięciu kilometrów, a sama granica była nie do pokonania przez zwykłych ludzi. Skończyły się wolne podróże, z których korzystało jeszcze pokolenie moich rodziców. Najbogatsi i najmniej zniszczeni otoczyli się murami twierdzy, jakiej nie umiałabym sobie wyobrazić, gdybym nie zobaczyła jej na własne oczy.
Wiera kierowała samochodem, Olga siedziała na przednim siedzeniu, a ja – zduszona pomiędzy chłopakami – musiałam przeżywać cały dzień na nowo, fragment po fragmencie.
— Naraziłaś nas wszystkich i udowodniłaś, jaką jesteś drobiazgową egoistką. – Pietia odwinął się tak dramatycznym gestem, że prawie zahaczył ręką o moje włosy.
— Skąd mogłam wiedzieć, że w środku będzie Kira, a nie jakiś misiek z drogówki – broniłam przegranej już dawno sprawy podniesionym głosem.
Max siedział po mojej prawej stronie i w milczeniu zmieniał mój opatrunek. Gdy rozwinął stary bandaż, naszym oczom ukazała się otwarta rana z różowymi, opuchniętymi brzegami które podchodziły ropą. Wykrzywiłam usta i z obrzydzeniem przeniosłam wzrok w inną stronę.
— Nie mogłaś – wściekał się Pietia. – Ale wystarczyło pomyśleć. Nie wspomnę nawet o tym, że oszukałaś nas wszystkich.
— Właśnie o tym wspomniałeś – zauważyłam.
Przygryzłam wargę i na moment rzuciłam niezbyt uważne spojrzenie przez przednią szybę, dostrzegając ciągnącą się kilometrami kawalkadę puszek ze szkła i stali.
Nie byłam dumna ze swojej pozycji w kłótni, ciągnięcie tego tematu w nieskończoność sprawiało mi fizyczny ból, zupełnie jakby Piotr Adamowicz Kimski szarpał mnie właśnie za włosy i targał za sobą po chodniku.
Atmosfera między nami mogła być diametralnie inna, gdyby ten cholerny milicjant nie postanowił przywlec swojej granatowej dupy akurat w to miejsce i w tym samym czasie co ja. Zwycięzców się nie sądziło. Ja mimo wszystko przegrałam.
— Dobra, zejdź już z niej – zniecierpliwił się Max. – Nic się takiego nie stało.
— Ale mogło się stać – drążył Pietia.
Mój kochany Max. Poznaliśmy się na jednej z moich pierwszych studenckich domówek. Nigdy nie zapomnę, jak przystojny blondyn z uniesioną grzywką stał oparty o framugę i przyglądał się, jak uczestniczyłam w zabawie pod tytułem kto wypije więcej szotów. Zaiskrzyło między nami od samego początku. Dopiero potem, ku własnemu zaskoczeniu, odkryłam, że przystojniak z imprezy nie był na trzeźwo dziecinny ani irytujący. On za to polubił moją spontaniczność i szalone pomysły.
Ogarniał mnie pusty śmiech, gdy tylko sobie przypominałam ile nocy przepłakałam, wzdychając za ukochanymi idiotami ze szkoły. Głupie, szczenięce wyobrażenia o uczuciach w perspektywie czasu nic nie znaczyły. Wyblakły i rozmyły się pod wpływem ciepła i bezpieczeństwa, które odnalazłam dopiero przy prawdziwym partnerze.
Wiera nie włączała się do rozmowy. Kiedy ktoś o tak niewyparzonej gębie siedział cicho, oznaczało to tylko jedno. Jej wkurw osiągnął poziom, przy którym ogień piekielny roztapia się i wygasza, a następnie zamyka swe ledwo tlące się szczątki w sarkofagu otoczonym zastygniętym, zimnym metalem.
Moja przyjaciółka metodycznie wymijała porzucone na jezdni samochody, w których skończyło się paliwo na wiele kilometrów przed osiągnięciem wyznaczonego celu. Po obu stronach pobocza ciągnął się sznur pieszych, odbywających być może swoją ostatnią podróż.
Pomyślałam, że tak kiedyś musiały wyglądać łososie, wracające z morza do rzeki, by umrzeć.
Przed naszymi oczami stanął ogromny niebieski przybrudzony znak drogowy. Cyrylica oznajmiała koniec drogi. Kolejny znak był już biały, czysty, a naklejone na nim czarne litery po angielsku, polsku i białorusku zachowywały właściwy odstęp zgodnie ze wszelkimi regułami typografii. Nieomal wyglądał jak reklama luksusowego magazynu. Dawał obietnicę wszystkim spragnionym tego, by wyjść żywym z drugiej strony potężnego muru odgradzającego Białoruś od Dystryktu B.
Wiera wcisnęła hamulec i ustawiliśmy się w ledwie poruszającej się kolejce. Powoli przenosiliśmy się myślą do tego, co się stanie, gdy już wysiądziemy z samochodu. Uśmiechnięty mężczyzna w mundurze w szarym moro i w zielonym berecie pokazał nam gestem, żebyśmy skręcili w prawo na parking. Dalej kierowały nas kolejne osoby.
W poprzednim roku pozostawione pojazdy stopniowo zostały ogołocone z części, a następnie przewiezione na złom. Działo się to etapami. Publicznie podawano, że uczestnicy wychodzili z budynku i wracali do siebie. Nikt nie zadawał pytań. Nikt nie kwestionował. Po co człowiek miałby się denerwować. Jeszcze przypadkiem mógłby odkryć prawdę.
My z kolei zakradaliśmy się tu nocą wielokrotnie, żeby obserwować i wyrobić sobie własną opinię. Nasza piątka nie miała już żadnych złudzeń.
Olga pokazała przez szybę numery, które uzyskaliśmy przy rejestracji. Zaczynały się od osiemdziesięciu tysięcy. Dziewczyna w pomarańczowej, odblaskowej kamizelce pokierowała nas olbrzymią flagą w stronę sektora z jeszcze większą ósemką.
Znaleźliśmy wolne miejsce parkingowe. Wysiedliśmy z samochodu, wzięliśmy nasze rzeczy, rozprostowaliśmy nogi. Podeszła do nas jedna z kilkuset identycznie wyglądających, uśmiechniętych organizatorek, ubrana w białą koszulę i beżowe ogrodniczki. Znajomi Rosjanie mówili, że nigdy nie należy wierzyć żadnemu człowiekowi, który się uśmiecha.
Dziewczyna wręczyła nam brązowe koce, zestaw podstawowych kosmetyków w płóciennym woreczku oraz wodę i batony energetyczne. Spojrzałam na tę paczkę w zdumieniu. Dla ludzi przyjeżdżających tu z najodleglejszych zakątków kuli ziemskiej, musiał to być dawno zapomniany gest humanitaryzmu i niewidziany fragment cywilizowanego świata, który jeszcze nie upadł. Poniekąd, dla mnie też.
Zauważyłam, jak pomiędzy rozciągniętymi na wszystkie strony rzędami zakurzonych samochodów przechodził starszy mężczyzna o twarzy w barwie popiołu i o intensywnie niebieskich oczach. Kierował swój wzrok w stronę wielkiego muru, w którego wnętrzach znajdowało się Centrum Kwalifikacyjne, i powtarzał sam do siebie cytat z Księgi Jozuego o oblężeniu Jerycha:
— Siódmego dnia okrążycie miasto siedmiokrotnie, a kapłani zagrają na trąbach. Gdy więc zabrzmi przeciągle róg barani i usłyszycie głos trąby, niech cały lud wzniesie gromki okrzyk wojenny, a mur miasta rozpadnie się na miejscu i lud wkroczy, każdy wprost przed siebie.
— Dobra, chodźmy stąd lepiej. – Wiera pociągnęła mnie za rękaw, z przerażeniem obracając się w kierunku starca, który wyglądał jak prorok zesłany na Ziemię, żeby bez litości mordować i zsyłać do piekieł wszystkich, którzy nie zasłużyli na miejsce w Królestwie Niebieskim.
Zaraza, wojna, głód i śmierć. W takiej kolejności przybywali biblijni Jeźdźcy Apokalipsy. Nie chciałam o tym myśleć. Mieliśmy już w Białorusi do czynienia z tymi dwoma pierwszymi. Zagryzłam troski solidnym kęsem batona energetycznego.
Weszliśmy na ścieżkę pokrytą zapylonym żwirem z przebijającymi gdzieniegdzie kępkami wysuszonej trawy, po czym ruszyliśmy w dwukilometrową trasę w stronę ogromnej ósemki zawieszonej nad ciągnącym się po horyzont polem namiotowym. Każdy z namiotów, przypominających potężne hangary wojskowe, miał nad sobą elektroniczny wyświetlacz z zakresem numerów identyfikacyjnych, które zostały przypisane uczestnikom w trakcie rejestracji.
— To chyba tu. – Zatrzymałam się przed jednym z wejść, rozwijając swój pomięty papierek z napisem 83462.
Gdy zajrzałam przez podniesiony tropik do środka, zdawało mi się, że wchodzę do miejsca, z którego już nie ma odwrotu. Pewien etap mojego życia właśnie się kończył. Jakaś niewypowiedziana nostalgia chwyciła mnie wtedy za ramię i kazała mi po raz ostatni odwrócić głowę w stronę jasnoczerwonej łuny, która unosiła się nad Wołkowyskiem.
Jak nietrudno się domyślić, wewnątrz pachniało wszystkim, czym powinno, oraz tym, czym nie powinno. W środku znajdowało się już kilkaset osób wraz z całym swoim inwentarzem. Na środku udeptanego klepiska równomiernie zostały umieszczone latarnie cieplne wypełnione ogniem zakrytym szybą. Po obu stronach hangaru rozciągały się stanowiska z trzema hamakami, zawieszonymi jeden nad drugim. Spodziewałabym się raczej łóżek polowych, ale pomyślałam, że płótno było łatwiejsze w późniejszej utylizacji.
Odnaleźliśmy przewidziane dla nas stanowiska. Olga przyjrzała się sceptycznie brązowemu materiałowi zawieszonemu na żelaznych słupkach, jakby przewidywała, że wspinanie się po drabince nie było jej żywiołem.
— Wiecie co, może ja będę spała na dole. – Rzuciła swój plecak i otrzymane zapasy na najniżej położony hamak.
Wiera pospiesznie wspięła się na górę, pozostawiając mi metodą faktów dokonanych najmniej atrakcyjną, środkową część. Przewróciłam oczami. Przez moment poczułam się jak na wycieczce szkolnej, na której musiałam kiedyś spać w dostawianym łóżku, niepasującym do niczego i o wiele mniejszym od wszystkich pozostałych. Max i Pietia odnaleźli swoje miejsca na najniższym i najwyższym hamaku na konstrukcji ustawionej tuż przy naszej, a środkowy został już zajęty przez jakąś inną osobę, zgodnie z przypisanym jej numerem.
Wdrapałam się na legowisko, naciągając się szczelnie nieco wysłużonym, ale świeżo wypranym wełnianym kocem.
Po mojej prawej stronie zauważyłam czarnoskórego chłopaka w granatowej bluzie, szerokich spodniach i w sneakersach z logo Prady, który w dłoniach z pomalowanymi paznokciami trzymał dużego smartfona i z uporem wciskał w nim jakieś klawisze. Po jego wyrazie twarzy odgadłam, że nie działało.
— Nie macie w tym kraju Twittera? – zapytał z wyrzutem po angielsku.
Roześmiałam się z jego naiwności.
— Google'a też nie mamy – odpowiedziałam z ogromnym bananem na twarzy.
Poczułam w sobie potężną moc Schadenfreude.
Chłopak potarł dłonią po twarzy, cudem unikając pytania o to, jak my w takim razie tutaj żyjemy.
— VPN nie działa? – spytał z niedowierzaniem.
— Nie pamiętam nawet, które z tych mediów same wyszły z Białorusi, a które zostały zablokowane jeszcze przez Łukaszenkę – uściśliłam, nie interesując się za bardzo, czy mój rozmówca kiedykolwiek słyszał o naszym poprzednim przywódcy.
Chłopak westchnął i usiadł na hamaku tak, że jego nogi zwisały w dół. Pochylał się nad swoim telefonem, jakby zamierzał odprawiać nad nim jakieś czary, które miały za zadanie go odblokować.
— Po co ci to potrzebne? – zainteresowałam się, być może nieroztropnie włączając się w sytuację, która mnie nie dotyczyła. – Chcesz się skontaktować ze znajomymi?
Nieznajomy podniósł oczy znad szklanego ekranu i spojrzał na mnie z mieszanką niedowierzania oraz pogardy.
— Jestem najbardziej znanym influencerem w Kamerunie. Jednym z najbardziej znanych w Afryce – oznajmił z tak wielkim przekonaniem o swojej wyższości, że nieomal nazwał mnie na końcu wieśniaczką.
— Good for you, I guess. – Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się na plecy, poprawiając sobie pod głową znalezioną na miejscu poduszkę. Nie wiedziałam, czy dalej chciało mi się rozmawiać z tym aroganckim dupkiem.
— Miałem przeprowadzać relację na żywo.
Wciąż z niedowierzaniem przeskakiwał palcami po ustawieniach telefonu.
— W pewnym momencie mogłaby się zamienić w relację na martwo – uświadomiłam go, odpakowując sobie w tym samym czasie kanapkę z konserwą z galaretką, majonezem oraz ogórkiem kiszonym, której kuszący zapach dosięgnął do wszystkich łóżek w promieniu pięćdziesięciu metrów.
Kątem oka wyłapałam, jak przymknięcie powiek i zaciśnięcie warg na twarzy influencera uruchomiło w nim jakieś głębsze procesy myślowe, które następnie przeistoczyły się w procesy decyzyjne. Chłopak w mgnieniu oka zeskoczył z hamaka. Przeszedł trzy kroki i stanął twarzą w twarz ze mną.
— Mam na imię Joe – odezwał się wreszcie do mnie jak normalna osoba. – Powiedz mi wszystko, co wiesz o tym miejscu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top