1.2 ("Na Cherniy Den'")

 brutalność systemu autorytarnego, nierówności społeczne, ptaki

1993 wyrazy

---------------------

Jak przystało na grupę kolektywną, zdecydowaliśmy się rozstrzygnąć nasz konflikt poprzez głosowanie. Pietia i Wiera uważali, że nie powinniśmy nawet się oglądać w stronę miasta, jakby miało nas to przemienić w słupy soli. Ja przekonywałam, że ta krótka wizyta może być naszym ostatnim wspomnieniem z Białorusi. Max zdecydował się mnie poprzeć. Wiera prychnęła na to z oburzeniem:

— Ile razy któreś z was wpadnie na jakiś idiotyczny pomysł, drugie już w tym samym czasie za nim głosuje.

Śmiejąc się bezczelnie z jej zdenerwowania, podeszłam do swojego chłopaka i zarzuciłam mu ramię wokół szyi. Żeby dosięgnąć Maxowi do barków, musiałam się porządnie wyciągnąć, a dodatkowo również stanąć na palcach.

— Uroki posiadania swojej drugiej połówki – odpowiedziałam z przesadną słodyczą, jakbym właśnie wyszła z piekarnika, w którym przygotowywano te nieszczęsne pączki.

Pietia przeczesał palcami ciemne włosy, sięgające mu za ucho. Nasz lider odznaczał się nieco egzotyczną w tej części świata urodą. Jego przodkowie należeli do grona blisko pół miliona Koreańczyków, którzy osiedlili się w ZSRR w ubiegłym stuleciu. Przed II wojną światową Stalin deportował dwieście tysięcy z nich do Kazachstanu oraz Uzbekistanu, uważając ich za potencjalnych szpiegów na rzecz Japonii. Cóż z tego, że Cesarstwo Koreańskie było w tamtym czasie przez Japonię okupowane, a lokalna ludność nie miała żadnego powodu, żeby ze swoim najeźdźcą współpracować. Stalin był jednak dyktatorem, a tacy zawsze wiedzieli najlepiej.

— Zaczekamy na Olgę – oznajmił Pietia, nie dopuszczając do siebie możliwości porażki.

Nasza graficzka zabierała właśnie przybory toaletowe z prowizorycznie urządzonej przez nas łazienki. Było to określenie na pomieszczenie oświetlone słabą żarówką, w którym przytulne ściany z pustaka, plastikowa zasłona prysznicowa i gumowy wąż w charakterze słuchawki sprawiały, że przynajmniej poranne prysznice nie ciągnęły się w nieskończoność.

Olga nie jadała słodyczy. Cierpiała na Hashimoto, przez które – jak to określała – tyła z powietrza. Nie miała zatem żadnego interesu w tym, żeby odwiedzić Manufakturę Pączka. Byłam świadoma tego problemu i wiedziałam, że będę musiała ją podejść od innej strony.

Kiedy więc niespodziewająca się niczego blondynka w okularach zmaterializowała się wraz ze swoją torbą, natychmiast zadałam jej pytanie:

— Czy chciałabyś zobaczyć swój dom po raz ostatni?

Miałam nadzieję, że uda mi się skierować jej myśli na nostalgiczne tory. Pierwsza opinia uformowana w temacie jest tą, której człowiek chce podświadomie bronić. W psychice ludzi funkcjonuje bowiem mechanizm, podpowiadający im własną nieomylność. Każda zmiana sposobu myślenia pociąga za sobą konieczność poinformowania siebie samego, że za pierwszym razem podjęło się niewłaściwą decyzję. Kosztuje to mózg więcej energii. Budzi uczucie zawodu, dyskomfortu, może nawet lęku.

Mocne otwarcie można porównywać z wylosowaniem gry białymi figurami w partii szachów.

Pietia skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Nie patrzył na Olgę, tylko na mnie. Z lekkim obrzydzeniem.

— Polina wpadła na pomysł, żeby zabić nas wszystkich jeszcze przed wyjazdem – skontrował.

Odpowiedział mi taką samą manipulacją. Nasz wielki, wspaniałomyślny przywódca nie rozpoczął wcale od wyjaśnienia, o co chodziło w tej całej dyskusji, tylko wplótł w zdanie mocno emocjonalne słowo, które musiało pobrzmiewać Oldze w uszach jeszcze długo po zakończeniu przez niego wypowiedzi.

— Cóż to za wielkie kwantyfikatory, towarzyszu? – próbowałam zbagatelizować jego wersję, obracając ją w żart.

Nie miałam zbyt wiele wspólnego z psychologią. Studiowałam lingwistykę. Jednak kiedy człowiek próbuje rozmontować reżim, zawsze dowie się czegoś o jego metodach.

— Dzisiaj w Wołkowysku będzie jakieś sto tysięcy ludzi... – kontynuowałam.

— I jakieś dwadzieścia tysięcy psiarni – wszedł mi w słowo Pietia.

Olga przeskakiwała nieobecnym wzrokiem pomiędzy naszą dwójką. Trudno było orzec, czy w dalszym ciągu słucha tego, o czym mówimy, czy też ma przed oczami możliwość ujrzenia po raz ostatni rodzinnego domu, chociażby z daleka. Miała dwójkę młodszego rodzeństwa. Słabo znosiła odseparowanie.

— Wmieszamy się w tłum i zachowamy dystans między sobą – orzekła zdecydowanym tonem. – Gdyby jedna osoba została zatrzymana, reszta będzie miała czas, żeby się ukryć.

Pietia i Wiera ostentacyjnie wypuścili powietrze. Nie kwestionowali wyniku głosowania. W tej małej altance, pośrodku terenu uznanego za przeklęty, naprawdę panowała wśród nas demokracja.

***

Początkowo wędrowaliśmy bardzo długą i wąską polną drogą, mijając po obu stronach krajobrazy pokryte wysoką, nigdy nieskoszoną trawą, pełne zdziczałych drzew, które wydawały na świat coraz kwaśniejsze owoce. Gdzieniegdzie napotykaliśmy opustoszałe, zaniedbane gospodarstwa. Chatki z bielonych desek, przykryte słomą, kurczyły się i zasuszały razem z ich sędziwymi mieszkańcami.

Przed jedną z takich chatek, na niewielkim, drewnianym stołeczku, siedziała blisko stuletnia staruszka w czarnej koszuli i długiej spódnicy. Pojedyncze pasma siwych włosów wyglądały spod jej ciasno zawiązanej na głowie czarnej chusty. Na jej pomarszczonej twarzy odznaczały się dwie szczelnie zamknięte, pokryte bąblami powieki. Bezzębnymi ustami kobieta odmawiała Koronkę do Miłosierdzia Bożego:

— Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla nas i całego świata.

Wymieniliśmy między sobą spojrzenia, po czym przyspieszyliśmy kroku. Byliśmy ateistami. Jednak w dniu, w którym opuszczaliśmy jedno śmiertelnie niebezpieczne miejsce na rzecz drugiego, oglądanie początkowych scen apokalipsy potrafiło wywrócić żołądek na drugą stronę.

Miałam wrażenie, że usłyszałam jakiś dziwny, nieregularny powiew wiatru. Obróciłam się za siebie. Nie zdążyłam nawet zamrugać ani krzyknąć ostrzegawczo. Potężne, czarne ptaszysko z rozłożonymi skrzydłami i nastroszonymi piórami w mgnieniu oka spadło na Wierę. Dramatycznie trzepotało skrzydłami, próbując wbić swe ostre szpony w jej głowę.

— Zostaw mnie, ty pokrako! – wrzeszczała Wiera, z całej siły odganiając od siebie ptaka. Była większa i silniejsza, ale zwierzę z jakiegoś powodu uważało, że ma szansę porwać ją ze sobą.

Pozostałą czwórką zaczęliśmy wymachiwać dłońmi, nie dając ptaszysku wylądować na głowie naszej koleżanki. Poczułam ból w prawej dłoni, jakby została przebita na wskroś nożem.

— Pierdolony, dziobnął mnie! – krzyknęłam z przerażenia.

— Max, kamienie! – zawołał Pietia.

Chłopcy w pośpiechu rzucili się na ziemię, żeby wyzbierać odpowiednio duże pociski. Krew wlewała się strużkami do rękawa mojej bluzy. Staruszka dalej odmawiała swoją koronkę.

— Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego, a Pana naszego Jezusa Chrystusa, na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata. – Roznosiło się echem po okolicy.

Kamienie, którymi Max i Pietia rzucali w zmutowanego, olbrzymiego ptaka, lądowały pomiędzy nami. Na naszych ramionach. Zacisnęłam powieki ze strachu. Machałam dłońmi na oślep. Po chwili jednak zdecydowałam się otworzyć oczy i spojrzeć zagrożeniu wprost w jego czarną, podłużną twarz.

Bałam się nadlatujących pocisków. Schylenie się i ukrycie głowy pomiędzy ramionami było moją automatyczną reakcją, ale zrozumiałam, że muszę nadać swoim zachowaniom skoordynowany wymiar, jeśli zamierzam przepędzić drapieżnika.

W końcu nasz wspólny wysiłek przyniósł pożądany efekt. Wybryk natury dał za wygraną. Z głośnym skrzekiem odleciał w stronę, której jeszcze nie zdążyło oświetlić słońce.

— Jezu, co to było? Jakiś Hitchcock, kurwa? – spytała retorycznie Wiera, sięgając drżącą ręką do kieszeni kurtki po paczkę papierosów.

Max natychmiast znalazł się tuż przy mnie. Zdjął z pleców torbę i rzucił się do wyciągania apteczki.

— Poli, nic ci nie jest? – Spojrzał w moje nieco przestraszone, a nieco zdegustowane tą szarpaniną oczy.

Pokręciłam przecząco głową i pozwoliłam mu opatrzyć moją ranę. Bolało, ale to nie był pierwszy raz, kiedy skaleczyłam się w tak poważny sposób.

Max studiował ratownictwo medyczne. Potrafił trzymać głowę na karku, a swoje nerwy na wodzy. Ufałam mu. Wiedziałam, że kiedy myśli za nas oboje i nade mną czuwa, ja mogłam w tamtym momencie odpocząć.

— Zwierzęta ostatnio zachowują się dziwnie. – Skrzywił się podczas zawiązywania bandażu na mojej dłoni. – Zupełnie, jakby w Instytucie nad czymś pracowali, a potem wylewali to gówno do rzeki.

Rodzina mojego chłopaka prowadziła gospodarstwo na wsi. Stanowiło nieocenione źródło pożywienia kiedy z finansami u mnie w domu było naprawdę kiepsko. W tych trudnych czasach, zaprzyjaźnieni ludzie w naszych kręgach starali się sobie pomagać. Może dlatego, że w ten sposób żyło się na tych terenach od setek lat. 

A może jednak więzi międzyludzkie miały przetrwać jedynie dopóty, dopóki ziemia grodzieńska będzie wydawać zdrowe plony, zaś klimat będzie wciąż pozwalał na funkcjonowanie.

— Robi się drugi Czarnobyl – mruknęłam.

Białoruś znajdowała się w jednym z najbezpieczniejszych klimatycznie rejonów świata. Zagrożenie dla kraju przychodziło ze strony politycznych zależności. Jeśli europejski Dystrykt A pracował nad wdrożeniami kosmicznych technologii, to Rosja nie zamierzała zostawać w tyle. Wszelkie próby przy użyciu substancji zagrażających ekosystemowi przeprowadzano oczywiście nie w glorii chwały w Moskwie, tylko po cichu, w gęstwinie białoruskiej puszczy czy też na stepach wschodniej Ukrainy albo Kazachstanu.

Kiedy wyszliśmy na drogę asfaltową i – jak co roku – zobaczyłam korowód ludzi o przeróżnych kolorach, kształtach oraz zapachach, pomyślałam, że i tak mieliśmy wiele szczęścia w porównaniu z regionami, z których uciekała większość z tych osób.

Jedni – obszarpani, odrapani, wędrujący pieszo przez tysiące kilometrów. Brud z ich podartych szmat można było zdrapywać widłami. Inni – nieco przestraszeni, zagubieni, w pachnących ubraniach od designerów, których nawet nie mogłam rozpoznać, bo internet w Białorusi podlegał najściślejszej cenzurze. Ludzie zabierali ze sobą wszystko, co najcenniejsze i liczyli na to, że w bezpiecznej części świata będą mieli możliwość prowadzenia takiego samego uprzywilejowanego życia, jak w miejscu, w którym się wychowali.

Ktoś płaczliwym tonem wygłaszał przez megafon modlitwę po arabsku. Inny zatrzymywał przechodniów z tego niezwykłego orszaku, prosząc ich o jałmużnę. Jeszcze inny człowiek trzymał prawosławną ikonę wysoko ponad tłumem i nawoływał do nawracania się, bo koniec świata był jego zdaniem bliski. Moją uwagę przykuła kilkunastoletnia dziewczyna, targająca na rękach olbrzymiego, ciemnoniebieskiego kota. Zwierzę wydawało się zupełnie nieporuszone hałasem dookoła. Spało w najlepsze, dając jedynie czasem objaw życia, poprzez niespokojne poruszenie puchatym ogonem.

Stanęliśmy na chwilę na wzgórzu i przyglądaliśmy się tej wielotysięcznej procesji, podążającej dobrowolnie na niemal pewną rzeź. Starzy i młodzi. Biedni i bogaci, którzy mieli nieszczęście urodzić się na niewłaściwej części płyty tektonicznej. Przez moment można było uwierzyć w to, że kiedy świat się kończy, przegrywają wszyscy.

Zdecydowanie nie była to prawda. Największym echem odbiła się spekulacja eksperta Narodowego Banku Hiszpanii, który przed kilkoma laty wykorzystał dostęp do rezerwy finansowej swojego kraju, żeby obstawiać na rynkach międzynarodowych kolejność upadających państw, a następnie przejmować kapitał od rządów, które próbowały utrzymać się na powierzchni. Zniknął z niewyobrażalną ilością złota oraz kryptowaluty rozliczeniowej. Dosłownie zapadł się pod ziemię. Biorąc pod uwagę warunki naturalne współczesnego świata – być może nawet zbyt dosłownie.

***

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Zbliżaliśmy się do miejsca, które miałam zobaczyć po raz ostatni. Przed oczami zamigotała mi znajoma bura chatka z białymi okiennicami i czerwoną dachówką. Otaczał ją drewniany płotek, oddzielający chodnik od ubogiego, niewielkiego ogródka. Pamiętałam rosnące w nim niegdyś czerwone tulipany i róże. Teraz liczył się każdy, najdrobniejszy skrawek ziemi, który nie był litym kamieniem, bo można było posadzić na nim coś do jedzenia.

Moja mama była skrzypaczką w filharmonii. Nie widziała pensji od sześciu miesięcy. Tata uczył fizyki w liceum. Bez wynagrodzenia od dwunastu tygodni. Kurczący się budżet państwa odczuła cała budżetówka. Jednak ci, którzy sprawiali problemy, nigdy nie mieli dostać wyrównania. To była metoda na trzymanie społeczeństwa w ryzach.

Naciągnęłam na głowę kaptur bluzy. Dostrzegłam radiowóz zaparkowany przed domem. Milicjanci wywierali presję na moich rodzicach, żeby podali im miejsce mojego pobytu, albo żeby namówili mnie na dobrowolne oddanie się w ręce władzy, w zamian za oszczędzenie mi życia. Na najbliższych to często działało. Przestawali myśleć racjonalnie. Dawali się podejść ludziom, którym za żadne skarby nie powinni ufać. Byli wyczerpani życiem pod wieloletnim, nieustającym napięciem. Spragnieni złudzeń, przyjmowali obietnice od kogokolwiek.

Miałam to szczęście, że moi rodzice bardzo dobrze zdawali sobie sprawę z tego, przeciwko komu walczymy. Jednak nie mogłam ich już dłużej narażać na reperkusje. Wsunęłam dłonie głębiej w kieszenie szarego kangura. Opuściłam głowę. Patrzyłam ze smutkiem, jak łzy lądują jedna za drugą na kostce brukowej, przedzierającej się spośród podziurawionego asfaltu. Chwilę później, stawiałam kroki już tylko na podstawie wyczucia. Moje oczy zamazywały się regularnie napływającymi do nich kroplami wody. Gardło ścisnęło się tak mocno, że mogłam wydać z siebie jedynie najcieńszy, najbardziej żałosny odgłos skomlenia. Nie potrafiłam tak po prostu odejść. Przysięgałam sobie, że wrócę. Będę zajmowała zupełnie inną pozycję i uratuję swoich najbliższych.

A potem zaczęło do mnie docierać, że tak samo myślała większość z tego kilkudziesięciotysięcznego tłumu. Nasze szanse na powodzenie były równie szare i mętne co rzeka, z której czerpały wodę zmutowane zwierzęta.

Na początku musiałam wprowadzić trochę tła. Od następnego odcinka będzie już więcej akcji.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top