IV
Panował lekki szmer, bo chociaż wszyscy zgromadzeni członkowie kółka byli gotowi na niespodziankę, przez którą Marek kazał nam przyjść prosto do garderoby, nie sprawiali wrażenia zbyt ożywionych. Pogoda od rana pozostawiała wiele do życzenia, ale godziny popołudniowe zostały dodatkowo wzbogacone o odwilż. Temperatura podskoczyła nieco powyżej zera, a to wystarczyło by płatki śniegu wirujące ku ziemi zamieniły się w deszcz. Lekki kapuśniaczek odbijał się od parapetu, a za uchylonym oknem tworzył mgiełkę przypominającą mleczną zawiesinę, przez którą trudno było się przebić. Byłabym o wiele bardziej radosna, gdyby istniała gwarancja białych świąt, jednak z dnia na dzień mróz powoli ustępował, chociaż nie nadeszła jeszcze połowa grudnia.
Uśmiechnąwszy się pokrzepiająco do reszty, podeszłam do okna. Zimne powietrze pełzło po podłodze, wywołując gęsią skórkę u aktorów. Mimo tego rześkość, którą niósł ze sobą wiatr, poprawiała nam nastrój i napełniała płuca w ten okropny dla meteopatów dzień. Aż miło było oddychać.
W szybie odbijała się moja twarz. Zmęczona twarz. Niedługo miałam skończyć te "magiczne" szesnaście lat, symbolizujące młodość i rześkość, hart ducha oraz wytrwałość, a czułam się jakbym przespała życie. Skóra jakby straciła swój naturalny blask, była zbyt sucha i w kilku miejscach z łatwością mogłam dostrzec obsypujący się naskórek. Popękane usta nałogowo przygryzałam, odrywając skórki, a w kącikach pojawiły się zajady.
Chciałam o siebie zadbać, poświęcić więcej czasu na poprawienie samopoczucia i odporności, tylko kiedy, skoro wieczorami marzyłam jedynie o ciepłym łóżku, a podczas mozolnego mycia zębów powieki same się zamykały?
Bez przekonania uśmiechnęłam się do swojego odbicia. No, już trochę lepiej to wyglądało.
Salka, w której się znajdowaliśmy, nie była obszernym pomieszczeniem zdolnym pomieścić wszystko, czego dusza zapragnie. Garderoba teatru od lat pozostawała w takim samym stanie. Z biegiem czasu wyznaczono kilka oddzielnych pomieszczeń, z których aktorzy korzystali coraz częściej, by zmieścić wszystkie stroje oraz rekwizyty używane w przedstawieniach, jednak najczęściej odwiedzanym przeze mnie pokojem był właśnie ten najstarszy. Zawierał ducha poprzednich pokoleń, wiele wytartych i pożółkłych plakatów, których nikt nigdy nie śmiał zastąpić.
Pod ścianą na prawo od drzwi stała metalowa szafka jakby wyjęta z kontekstu, zupełnie niepasująca do reszty umeblowania, a obok niej nowiuteńki stoliczek z drewna lipowego, na którym stała para niewielkich głośników oraz czyjeś trampki. Po równoległej stronie pokoju znajdowały się okna, nieco brudne i zaniedbane, a towarzyszył im zarysowany parapet. Mniej więcej w połowie pomieszczenie zostało przedzielone burgundową płachtą estetycznie pospinaną pod ścianami eleganckimi klamrami, z których powoli zaczynała odchodzić złota farba, ukazując zwyczajny metal.
Przy ścianie naprzeciwko wejścia znajdowały się lustra w pozłacanych ramach, okraszone subtelnymi lampkami, a pod nimi wyznaczono kilka stanowisk, przy których aktorzy mogli swobodnie przysiąść i należycie przygotować się do spektaklu.
Nie znałam bardziej przepełnionego miejsca w teatrze. Na podłodze walały się pudła wypełnione tajemniczą zawartością, wieszaki dostawiano z biegiem lat, gdzie tylko znaleziono skrawek wolnego miejsca, a kompozycji dopełniały uchwyty przymocowane do ścian, na których zawieszono samotne kreacje. Z początku trudno mi było odgadnąć kolor farby, którą pomalowano ściany, tak mało wolnego miejsca na nich pozostało. Wszędzie pstrzyły się kolory, sypał brokat i lśniły cekiny. Ciemne stroje zadziwiały elegancją, a jasne i pogodne zachęcały do przymiarek. Stary żyrandol zerkający na różnorodne kreacje spod sufitu rzucał na nie żółtawe światło.
Sam teatr wzniesiono w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku, a wiele pomieszczeń dotychczas nie zostało odpowiednio odrestaurowanych, więc zdziwił mnie fakt, że zamiast w jednej z nowszych sal na wyższym piętrze, Marek postanowił zorganizować dzisiejsze spotkanie tutaj.
Trapiły mnie lekkie wyrzuty sumienia, że wysłałam pogrążonego w grze Krzyśka na korytarz, by wypełnił wodą czajnik elektryczny. Ból głowy trapił mnie od chwili, gdy wyszłam z cieplutkiej Filii, a na dworze zastałam chlapę spowodowaną przez dodatnią temperaturę, a tej dolegliwości mogła zaradzić tylko kofeina.
Tymczasem Arek rzucał mi spojrzenia pełne pogardy, nudząc się w oczekiwaniu na towarzysza gry. Rozłożył przed sobą karty, gotów by w każdej chwili z powrotem ułożyć je w schludny wachlarzyk w dłoni. Zrobiłam smutną minkę, siadając obok niego, czym wreszcie zdobyłam jego przychylność. Po drugiej stronie pomieszczenia Luiza przeglądała jeden ze zgromadzonych tu stojaków. Wieszaki co jakiś czas skrzypiały, gdy przesuwała cudowne kreacje inspirowane modą dziewiętnastego wieku, doprowadzając mnie do szału.
W końcu wyjęłam z kieszeni kurtki słuchawki, a włożywszy je do uszu delektowałam się ciszą niezmąconą żadnym dźwiękiem. W końcu wrócił Krzysiek, który włączywszy czajnik, dał znać, że
wszystko gotowe i wrócił do gry. Porzuciłam słuchawki w kącie na rzecz przeszukania szafki stojącej w rogu pokoju. Znajdowały się w niej przeróżnej maści filiżanki i kubki, większość z nich, wyszczerbiona, nie nadawała się do użytku. Dłuższą chwilę zajęło mi odszukanie szklanki, która nie zrobiłaby mi krzywdy, po czym wsypałam do niej czubatą łyżeczkę kawy rozpuszczalnej i cukier, po czym odstawiłam na stolik. W oczekiwaniu na ugotowanie się wody podeszłam do Luizy, która z miną pełną wahania przykładała do siebie jedną z sukni. Wyglądała łudząco podobnie do sukni wieczorowych pochodzących z Indii około tysiąc osiemset pięćdziesiątego roku. Spódnica została wykonana z muślinu, a stanik z jedwabnej satyny. Odcień przypominał jaśniutką plamę po kawie z mlekiem, lecz roślinne zdobienia przeważające w dolnych partiach spódnicy... Tutaj zawiodłam się, bo chociaż nie wiedziałam, skąd niby nasz teatr miał mieć w swoich zasobach oryginalną suknię z Indii, miałam drobną nadzieję, że mógłby być to oryginał. Zdobienia jednak, może i zostały wykonane złotą nicią, ale zamiast pancerzy owadów dopełniających efektu wielowymiarowym połyskiem, wyczułam pod palcami zwykłą, czarną nić.
Podzieliłam się swoimi spostrzeżeniami z Luizą, która wytrzeszczyła oczy w zdumieniu i niemal wypuściła suknię z rąk.
– Błyszczące pancerze owadów? Kina, skąd to wiesz? – Dokładnie tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa pancerze przeznaczone na suknię i ponad tysiąc pięćset na pasujący szal. Jest tu gdzieś?
Rzuciłam się do wieszaka, szukając podróbki, którą mogłabym pokazać Magdzie, ale nic z tego.
– Aktualnie Magda ma fazę na starodawne suknie, a w czasie lekcji przemyca do mojego mózgu informacje dotyczące wyszukanych przez nią perełek. Pochłaniam nowe wiadomości o ciuchach o wiele sprawniej niż ciekawostki od pani Krzyżewicz.
Luiza zamrugała kilka razy, a przytuliwszy do siebie suknię, spytała z nadzieją:
– Myślisz, że uszyłaby mi coś?
Luiza zdążyła poznać Magdę, która ostatnio całkiem często pojawiała się na naszych zajęciach. Nie uczestniczyła w nich. Zwykle zajmowała miejsce pod oknem lub kokosiła się na miękkim fotelu reżysera, który obracał między nami, wprowadzając poprawki. Wyjmowała z torby opasły zeszyt początkowo mający służyć jej za pamiętnik. Potem okazało się, że Magda nie umie być systematyczna i spisywać wszystkich swoich myśli dzień w dzień, a kartki w linię szybko zapełniły się nigdy niedokończonymi tekstami piosenek, wierszami, opowiadaniami.
– Gdyby umiała, pewnie tak, ale nigdy nie widziałam, żeby posługiwała się igłą i nitką. Wiesz – dodałam, gdy dziewczyna z rozczarowaniem spuściła głowę – myślę, że powinnaś przymierzyć tę kieckę.
Spojrzała z wahaniem na sukienkę.
– Myślisz, że mogę? – Myślę, że nikogo poza nami tu nie ma, a chłopcy może wreszcie oderwą się od hazardu, gdy cię zobaczą.
Tak mijał nam czas w oczekiwaniu na Marka, który w zwyczaju miał spóźnianie się na próby. Nim Luiza wyszła zza kotary, przebrana w beżową kreację idealnie pasującą do jej czarnych jak ołów włosów, zdążyłam zalać kawę i z gorącym kubkiem przysiąść się do chłopaków, którzy łyk po łyku do połowy opróżnili naczynie. Zaczęłam myśleć o Magdzie, która jednak nie pojawiła się na próbie. Zamierzałam nawet wspomnieć o moim pomyśle i scenariuszu przyjaciółki reszcie, ale ostatecznie postanowiłam im nie przeszkadzać. Skoro Magda odpuściła, nie warto chyba zawracać im głowę?
Wejście instruktora do garderoby zamaskował zachwyt, który wywołał u naszej trójki widok Luizy w ślicznej sukni. Krzysiek zagwizdał, ja szeroko się uśmiechnęłam, a Arek na chwilę oderwał wzrok znad kart. Tylko na tyle było go stać.
– Chyba nie jestem tu potrzebny – powiedział Marek, kładąc ciemnozielony plecak pod ścianą. Przemoczone okrycie wierzchnie powiesił na jedynym wolnym haczyku wśród ciemnych kurtek Luizy, Krzyśka, Artka i mojej jaskrawożółtej. – Zabierz plecak, jak będziesz wychodził – burknął żartobliwie Arek, a następnie przybił żółwika z instruktorem.
Marek w żadnym aspekcie nie przypominał aktora. Gdybym miała przydzielić mu profesję ze względu na wygląd, zostałby drwalem. Masywna sylwetka wypełniała drzwi do tego stopnia, że mógłby swoją posturą rozepchać framugi, by zrobić sobie więcej miejsca. Charakteryzował go orli nos i mocno zarysowane kości policzkowe, teraz pokryte drobną, ciemną szczecinką.
W końcu usadowił się na podłodze, uprzednio przesunąwszy jedno z tekturowych pudeł, a gdy i my dosiedliśmy się, tworząc okrąg, przeszedł do rzeczy.
Zaskakująca wiadomość, którą się z nami podzielił, sprawiła, że Luiza przestała poprawiać z nabożną czcią warstwy swojej sukni, a ja odstawiłam kubek na podłogę.
– W poniedziałek zagramy "Jedną z dróg" jeszcze raz na prośbę jednego z miejscowych gimnazjów. I tym razem, Kinga, wprowadzimy kilka zmian.
Wzięłam łyk kawy głównie po to, by zasłonić twarz kubkiem i ukryć rumieniec pełen wstydu.
Gdy wyszliśmy z teatru, Franek już czekał na mnie pod masywnymi, ciemnoczerwonymi drzwiami. Zdążyło się ściemnić, więc moi rodzice jak zwykle poprosili go, by eskortował mnie do domu. Ręce trzymał w kieszeniach, prawą nogą kopał topniejącą zaspę. Jego policzki i czubek nosa były zaczerwienione, a na usta naciągnął bawełniany szalik, więc ledwo rozumiałam sens jego słów, gdy do mnie mówił. Bez słowa naciągnęłam na głowę czapkę, którą mi podał, poczekałam aż przywita się z resztą kółka, aż w końcu ruszyliśmy.
Starałam się omijać błotniste kałuże, ale już w połowie drogi miałam przemoczone skarpetki, a co za tym idzie – zmarznięte stopy. Otuliłam się kurtką tak mocno, że jej poły podkreślały moją talię i uwypuklały biodra, a wciąż nie było mi specjalnie ciepło. Największą szkodę wyrządzał zimny wiatr hulający między budynkami.
Gdy mijaliśmy szkołę wyglądającą supermrocznie o tej porze, ktoś rzucił w moją stronę ciche "cześć". Nim zdążyłam odpowiedzieć lub choćby się odwrócić, nieznajomy zniknął za rogiem, pozostawiając mnie w konsternacji. Widziałam, że Franek był zmęczony po treningu, więc nie trapiłam go rozmową, a i on nie dociekał powodów mojego milczenia. Droga minęła nam w ciszy, a dopiero, gdy wyciągałam z kieszeni klucz do mieszkania, wtrącił coś o tarcie bananowej, którą piecze jego mama. Zgodziłam się przyjść, jak tylko poudzielam się trochę w życiu rodzinnym.
Ogarnęło mnie poczucie ulgi, gdy przekroczyłam próg ciepłego mieszkania, a na wejściu natknęłam się na uśmiechniętego Norbiego, który przybił mi piątkę. Zdjęłam buty i odstawiłam je na szmatę, by nie pobrudzić podłogi, a kurtkę odwiesiłam do szafy. Mama spokojnie oglądała telewizję w salonie, a tata powoli przygotowywał kolację, więc udałam się do swojego pokoju, gdzie rzuciłam się na nieposłane łóżko. Nie chciałam nawet patrzeć na książki piętrzące się na biurku i zeszyty wyzierające z plecaka, który rodzice zabrali od babci. Z każdą minutą było mi coraz cieplej, wygodniej, aż okryłam się pościelą, nie zważając na krzyki mamy, że powinnam się przebrać z tych brudnych ciuchów, i zasnęłam.
Nie wiem, o której zerwałam się jak oparzona i półprzytomna, po czym chwiejnie stanęłam na nogi. Gdzieś z tyłu głowy krążyła myśl, że obiecałam Frankowi wpaść na ciasto, że obiecałam dziewczynom upiec coś na kiermasz. Z salonu nadal dobiegały mnie dźwięki telewizora, więc nie mogłam spać aż tak długo. Z przymrużonymi oczami zapaliłam światło. Nawiasem mówiąc, kto je zgasił? Mój mózg nie działał jeszcze na najwyższych obrotach, ale ubrałam jakieś kapcie, burknęłam coś do rodziców. Zapukałam do drzwi naprzeciwko. Przetarłam oczy, gdy zobaczyłam Lidkę. Coś do mnie mówiła.
– Ładnie pachnie ta tarta, prawda?
Spojrzałam na nią, ziewając. Zawróciłam.
– Gdzie idziesz? - spytała, wychodząc na korytarz.
– Muszę się obudzić. Przecież ciebie tu nie ma.
Bo to był sen. Tak?
☆☆☆
Rozdział sprawdzony przez swiercz
Karty postaci wykonane przez Kolorowyobrazek.
Ślicznie dziękuję:)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top