III
Piątek to jedyny dzień, którego do szkoły szłam dopiero na dziewiątą. Wtedy to wstawałam wcześnie rano, bo około piątej trzydzieści, kiedy słońce dopiero myślało nad wychynięciem zza burych chmur, ubierałam się i pożerałam miskę płatków w pośpiechu, by zdążyć do szóstej. Pięć minut po tej właśnie godzinie spóźniona pani Jadzia stawała przed drzwiami teatru, wyjmowała z przepastnej kieszeni dwa pozłacane kluczyki, którymi otwierała wejście do innego świata. Potem siadała za okienkiem w punkcie informacyjnym, wyciągała tekturową podstawkę z rozpiską nazwisk, rozczesując długie włosy palcami i próbowała zgadnąć, dlaczego i tym razem się spóźniam.
Do przebywania w teatrze poza godzinami trwania spektakli upoważnieni byli jedynie członkowie kół teatralnych, instruktorzy oraz pracownicy administracji. Nasz miejski teatr, choć przybywały do niego wędrowne grupy doświadczonych aktorów z dyplomem, chętnie przyjmował też amatorów takich jak my. Propagował rozwój kultury wśród młodzieży. Był otwarty na nowe talenty, na zdeterminowanych ludzi, którzy próbowali swoich sił. Gdy choćby jedna z sal pozostawała wolna, mogliśmy przeprowadzać próby w o wiele lepszych warunkach niż szkolna aula lub zapełniona sztalugami galeria Domu Kultury.
Poprawiłam ciężki plecak, witając się z panią Jadzią i otworzyłam ciężkie, drewniane drzwi. Teczkę oraz kurtkę rzuciłam na bok pod ścianę pokrytą czarną tablicówką, a potem weszłam po pięciu stopniach na wysuniętą, nieco obniżoną część sceny, gdzie własnoręcznie odsłoniłam masywną kurtynę.
Dzień nie zdążył w pełni rozwinąć swoich skrzydeł, a mimo to wchodząc do obszernego pomieszczania, chwilę trwało, zanim przyzwyczaiłam się do panującego wokół półmroku. Nie było tu żadnego okna, jedynie rzeźbione lampy przy przejściach między rzędami i reflektory zawieszone w taktycznych punktach nad sceną. Światło dzienne nie padało na burgundowe, nieco podniszczone siedzenia, nie wprowadzało w te odosobnione miejsce żadnych zawiłości, nie wprawiało mnie w zakłopotanie, nie przywracało męczących myśli. Nie potrafiłam dostrzec wokół siebie drobinek kurzu wirujących jak baletnice w swoim show, udowadniających jak bardzo świat potrafił być skomplikowany.
Reflektory w tej chwili powinny być wyłączone, a jednak rozbłysły jasnym, żółtym światłem, oślepiając mnie na moment, rozpraszając mrok dokładnie w miejscu, gdzie siedziałam. Dreszcz ekscytacji przebiegł po moich ramionach, wprawiając serce w ruch o wiele szybszy niż przedtem.
Oparłam się rękoma na zakurzonych deskach, a wytężywszy wzrok, na najwyższym z balkonów, gdzie znajdowało się stanowisko osób zajmujących się efektami specjalnymi, dostrzegłam kolejnego pracownika teatru. Pomachał do mnie z uśmiechem, a zanim zdążyłam odwzajemnić przyjazny gest, krzyknął, żebym dała znać, jak będę stąd zmykać i wyszedł z cichym trzaśnięciem drzwi.
Chyba wszyscy wiedzieli o moich piątkowych sesjach terapeutycznych, które samotnie urządzałam sobie na rozpoczęcie dnia. Nikt nie miał nic przeciwko. Osoby, które nie wylądowały w tym miejscu przez przypadek, choćby pracująca na parterze pani Jadzia, kochały teatr i wiedziały, jak wpływa na człowieka spragnionego spokoju.
Dawali mi więc ten spokój.
Teatr zawierał w sobie nie tylko przyziemne rzeczy jak fotele, scenę czy kurtynę. Jego znaczenie było o wiele większe, niż postronny człowiek siedzący na widowni mógłby stwierdzić. Każdy dopracowany spektakl, każde amatorskie przedstawienie - to wszystko pozostawało na sali.
Gdy dołączałam do grupy teatralnej "Katharsis", trudno było mi przestawić się na fakt, że tutaj wygłupy w pewnym stopniu są nawet wskazane. Żaden widz, koneser sztuki teatralnej nie chce zobaczyć na scenie aktora, który nie próbuje przebić się przez swoje granice, mury.
Pewnego razu, gdy czekałam w wąskim korytarzu Domu Kultury na próbę, grupa dzieciaków z kółka plastycznego właśnie kończyła zajęcia i robiąc okropny hałas, każde z dzieci wybiegło z sali z rysunkiem w ręce. Jeden z chłopców, dowiedziawszy się, że jesteśmy częścią "Katharsis", zadał mi pytanie, które, jak powiedział, długo nie dawało mu spokoju.
Dlaczego kurtyna jest taka ciężka?
Moja odpowiedź nie była przemyślana. Wypaliłam słowa, które pierwsze wpadły mi do głowy, nie wyobrażywszy sobie wcześniej, że mogą okazać się prawdziwe.
Kiedy aktor płacze, jego łzy wsiąkają w materiał, dlatego kurtyna jest taka gruba i ciężka w starych teatrach.
W tym momencie po prostu to czułam. Dotykając materiału, z łatwością mogłam wyobrazić sobie setki spektakli rozegranych na tej właśnie scenie, litry słonych łez, które aktorzy ronili, pot zmęczonych ciał, ból rozdartej duszy.
Poczułam, że falująca w sali cisza dodaje mi skrzydeł, napełnia serce błogością, o którą trudno w zabieganej codzienności piętnastolatki. Fanką jogi nie byłam, uważałam takie praktyki za głupotę, ale posiedziałam jeszcze chwilę po turecku z zamkniętymi oczami, delektując się momentami samotności, atmosferą dostojności oraz tajemnicy, zanim podniosłam się z ziemi i otrzepałam ciemne spodnie.
Poprawiłam stary sweter babci, który sięgał mi spokojnie za połowę ud i był jedynym przejawem kreatywności, na który było mnie stać dzisiejszego poranka. Czułam się wyjątkowo źle przez wieczorne wspominki szansy, którą straciłam jakiś czas temu oraz obsesję na punkcie ciągłego sprawdzania poczty internetowej.
Marzenia czasami się spełniają, a czasami nie. To prosta kolej rzeczy. Czasami wygrywasz wyścig, czasami potykasz się na starcie i ryjesz twarzą beton. Ty masz płaskostopie, księżniczki w bajkach nie.
Jednak bardziej niż odrzucenie boli przegapienie szansy.
Mimo że do kółka teatralnego dołączyłam dopiero dwa lata temu, co wiązało się też z dużym postępem, jeśli chodzi o zwalczanie problemów prywatnych, już jako uczennica czwartej klasy podstawówki pragnęłam, by ludzie mnie znali. Introwertyczka jak ja bez akceptacji ryzykownego pomysłu przez ówczesną najlepszą przyjaciółkę nie wysłałaby zgłoszenia na casting dobrowolnie, bez wiedzy rodziców.
Przechodziłam drobną wersję nastoletniego buntu - odmawiałam ćwiczenia na wychowaniu fizycznym nawet przy słonecznej pogodzie i grze w palanta, podrabiałam usprawiedliwienia, które miały tłumaczyć nieobecne godziny, które spędzałam w "Filii" tuż przy teatrze, popijając mleczne koktajle. Pomyślałam, że wysłanie zgłoszenia będzie świetną manifestacją mojej samodzielności, co potwierdziła niemniej odważna Maja.
W temacie wiadomości wpisałam: „casting/rola epizodyczna/film fabularny" wielkimi literami, a także dołączyłam zdjęcie wykonane na szybko przez przyjaciółkę. Na tej fotografii stałam pod murkiem z czerwonej cegły za szkołą i uśmiechałam się szeroko, ukazując światu krzywy zgryz. Patrzyłam w górę na krzywo obciętą grzywkę zamiast do obiektywu, ale termin mijał dosłownie za pół godziny, więc żadna z nas nie wybrzydzała, ani nie zamierzała bawić się w charakteryzatora. Ubrana byłam w jeansowe ogrodniczki i żółty bezrękawnik.
Rodzice nigdy nie dowiedzieli się o tym małym wybryku, nie dopytywali też, dlaczego tyle płakałam, gdy po ponad miesiącu, na przełomie maja i czerwca, sprawdziłam jednak folder spamu, bo brak odpowiedzi wydawał mi się niepokojący. Znalazłam tam krótką wiadomość oznajmującą, że owszem, otrzymałam zaproszenie na casting, który miał odbyć się... dwa tygodnie temu.
Gdybym te cztery lata temu sprawdziła także cholerny folder spamu, nie przegapiłabym zaproszenia na przesłuchanie.
Gdy uderzyła mnie ta negatywna wiadomość, czułam przeważającą potrzebę wyjścia z domu. Wydostania się z ciasnej twierdzy, rozproszenia myśli.
Poszłam na dworzec.
Usiadłam na jednej z metalowych ławek tuż pod niebieskim słupem z numerem peronu, a gdy pierwszy pociąg z piskiem kół zatrzymał się przede mną, pomyślałam, że gdybym była mądrzejsza, może niedługo wsiadałabym do właśnie takiego starego i brudnego pociągu, w nozdrza uderzyłby mnie smród spalin. Weszłabym po trzech metalowych, zardzewiałych stopniach i wycierając ręce o kolorowe spodnie, wsunęłabym się do przedziału numer trzynaście. I choć zemdliłoby mnie pewnie już po godzinie drogi, byłabym bardzo szczęśliwa, bo podążałabym za swoim marzeniem.
Do tego oczywiście nie doszło, a pogodzenie się z zawstydzającym zaniedbaniem zajęło mi sporo czasu.
Słowo "wstyd" przestało istnieć w moim słowniku, gdy zawzięłam się, by jednak zostać aktorką. Parłam do przodu mimo smutku, rozłamów wśród znajomych, dla których przestałam mieć czas. Byłam praktycznie niezniszczalna, nikt nie mógł wywołać u mnie zażenowania (oprócz chwil spędzonych z Frankiem, bo przy nim wszystkie moje zasady legły w gruzach). Ewoluowałam na przełomie lat, coraz lepiej przystosowując się do środowiska, w którym żyłam.
Zawsze byłam zbyt ambitna i zbyt zapracowana, więc każda porażka, wykluczenie z czegokolwiek, na czym mi zależało, działało na mnie dwa razy mocniej niż na odporną Magdę lubującą się w rysunkach albo Kamilę kochającą indywidualizm.
Śmiało mogłam stwierdzić, że przez dwa intensywne lata, podczas których zburzyłam większość swoich murów, stałam się ekstrawertyczką. To, jaką przemianę przeszłam, było nie do pomyślenia.
Nikt nie zdawał sobie sprawy, ile zajęcia w teatrze dały mi sił w walce ze samą sobą. Gdyby nie decyzja zapisania się na jednorazowe warsztaty w czasie dni otwartych do grupy, nadal spędzałabym popołudnia, wypłakując sobie oczy na podłodze w przedpokoju.
Wzrokiem jeszcze raz obrzuciłam pustą salę.
Zaczęłam myśleć o rzeczach, którym zazwyczaj nie pozwalałam nawet przejść przez bramkę kontrolną gdzieś przy rdzeniu kręgowym.
Nie umiałam tańczyć, a moje ruchy można było porównać do podrygów nieświeżego kartofla, ale napięłam mięśnie i wykonałam parę nieudolnych piruetów na środku sceny, czując jak powietrze rozwiewa proste, ciemne włosy, które potem obijały mi się o policzki.
Deski skrzypiały przy każdym ruchu i był to jedyny dźwięk, który dobiegał do moich uszu. Czując pęd powietrza na zarumienionych policzkach, wierzyłam, że już zawsze będę mogła w ten sposób pozbywać się swoich problemów. Wykonywałam ruchy pełne pasji, obracałam się wokół własnej osi, rozkładałam ręce jak jaskółka gotowa do lotu, uśmiechałam się szeroko, pozwalałam, by na moją nieumalowaną twarz padało ostre światło reflektorów.
Wyobrażałam sobie, że na widowni siedzą ludzie. Obserwują mnie, napięte mięśnie, kunszt i wykonanie. Biją brawo, bo są zachwyceni.
A potem musiałam iść do szkoły.
☆
Zabawiłam w teatrze zbyt długo. Nie kwapiłam się nawet, by zapiąć kurtkę albo związać włosy. Biegłam, potykając się o nierówne płyty chodnikowe, mijałam restauracje, butiki z tanią odzieżą, księgarnie, ścigałam się z pędzącymi samochodami. Mróz szczypał moje policzki, nadając im nieco kolorów, a zimny wiatr rozwiewał poły żółtej, puchowej kurtki. Późna godzina podniosła mi adrenalinę, więc do łącznika wpadłam z trzyminutowym zapasem.
Gdzieś za sobą w gwarze porannych rozmów, morzu najnowszych kreacji wyłapałam swoje imię. Przywitawszy się ze znajomym z drużyny koszykarskiej Franka, odwróciłam głowę, by sekundę przed uderzeniem spojrzeć w oczy mojemu oprawcy.
Dostałam w nos drewnianymi drzwiami szatni numer trzy. Nie zdziwiłabym się, gdyby na twarzy odcisnęły się kraty.
- O matko - usłyszałam gdzieś obok męski głos. - Żyjesz?
Trzymając się za nos, modliłam się, by tym razem moje wrażliwe naczynia spięły się w sobie i nie postanowiły ubabrać krwią moich ciuchów. Nie chciałam poplamić ulubionego swetra babci. Mimowolnie zaczęłam powtarzać w myślach: krew zmywać zimną wodą z mydłem, nie ciepłą, inaczej jeszcze bardziej wgryzie się w materiał. Woda zimna, nie ciepła.
- Myślę, że tak - odparłam, ściskając nasadę nosa. - Jak to było przy krwotokach: głowa do góry czy do dołu?
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.
- A w ogóle krwawię? - spytałam cicho, próbując przełknąć gulę w gardle. Bałam się oderwać dłonie od nosa, by otrzeć łzawiące oczy.
Nieznajomy chwycił moje dłonie i odciągnął je od twarzy, uważnie obserwując mój nos. Przełknęłam ślinę.
Nie był przystojny, jednak modliłam się, by nie okazał się kolejnym interesującym nauczycielem wychowania fizycznego. Zdecydowanie miał to coś, bo czułam jakby drobne przyciąganie do jego osoby, czego nie doświadczałam przy Franku. Chłopak miał takie opiekuńcze spojrzenie, a na dodatek tęczówki w kolorze gorzkiej czekolady - jak moje.
Zamrugałam kilka razy. Nieświadomie nie puścił moich dłoni i dalej przyglądał się uszkodzeniom, a ja nie potrafiłam myśleć o niczym innym, tylko o szorstkiej skórze jego rąk.
- Mój dziadek ma takie same dłonie - powiedziałam, wyswobadzając się z uścisku. - W młodości mieszkał na wsi, a jego ojciec potrzebował pomocy w układaniu drewna, bo zawsze miał problemy z kręgosłupem.
- Twój dziadek musi być porządnym gościem. Chyba nic ci nie jest, tylko kraty odcisnęły ci się na twarzy - mruknął pokrzepiająco.
To miało mnie pocieszyć?
Wyjęłam telefon z kieszeni i choć nie lubiłam przyglądać się sobie w ciągu dnia, zerknęłam na swoje odbicie w ciemnym ekranie. Prychnęłam rozbawiona.
- Jeszcze raz przepraszam.
Oddalił się, zarzuciwszy plecach na oba ramiona.
Również poszłam w swoją stronę, mając wrażenie, że ten incydent zajął więcej niż moje zapasowe trzy minuty. W chwili, gdy odwiesiłam jaskrawą kurkę na metalowy haczyk i przekładałam pieniądze do kieszeni spodni, zadzwonił dzwonek.
- Wyglądasz jakoś inaczej...
Tymi słowami przywitała mnie Magda, która od razu wcisnęła mi w dłonie zeszyt od biologii.
- Mniejsza z tym. Przeczytaj, pani Krzyżewicz jeszcze nie ma - poleciła mi, a ku mojemu zdumieniu, zeszyt wcale nie zawierał notatek odnośnie genetyki, tylko zaczątek naprawdę ciekawego scenariusza.
Pochyliłam się nad plecakiem, by wyjąć z niego okulary do czytania.
"Ciemność na scenie, reflektor na bohaterkę. Filadelfia wstaje z klęczek i wpatruje się w swoje dłonie. Efekty - ciche szepty.
FILADELFIA
Wiem, że nie ma się czego bać, ani czym się martwić, a jednak niepokój przejmuje nade mną kontrolę i podsuwa pod nos wszystko, co nie jest stałe. Mroczną teraźniejszość, niewyraźną przyszłość. Nie umiem skupić się na słowach, nie umiem pokochać człowieka. Słońce i deszcz przynoszą smutek, zapach koszonej trawy oraz drewna bezsilność, a uśmiechy bezradność. To wszystko wypełnia moją głowę w każdy letni, zimowy, wiosenny poranek. Jesień jest w porządku. Lubię czasem usiąść na parapecie i udawać, że jestem jak liść kręcący spirale, lecąc na ziemię lub równie niewidoczna i nieważna jak chłodny wiatr.
Światło punktowe łagodnieje, na około robi się jasno. Widz może dostrzec Oskara, siedzącego na oparciu ławki. Chłopak rozciąga się, poważnieje, przestaje karmić gołębie, gdy Filadelfia się do niego odwraca."
- Postać Filadelfii jest kimś inspirowana? - spytałam, zaginając dolny róg kartki.
- Nie, pochodzi prosto z mojej głowy, z najmroczniejszego zakątka pamięci. Myślisz, że ten twór ma prawo bytu?
Magda uśmiechnęła się lekko, patrząc na pochylone w prawo, skośne litery.
Oddałam jej zeszyt i zdjęłam okulary, które położyłam tuż przed sobą. Wyglądałam naprawdę dobrze w żółtych oprawkach. Rozjaśniały nieco bladą twarz, ciemne oczy i włosy. Może nawet ukrywały piegi. Żółty był zdecydowanie moim ulubionym kolorem.
- Myślę, że powinnaś pokazać ten fragment Markowi. Jako instruktor powinien być otwarty na takie propozycje.
Autentycznie się zdziwiła, nawijając kosmyk jasnobrązowych, matowych włosów na wskazujący palec.
- Propozycje na co?
Uśmiechnęłam się, odsłaniając zęby i zaczęłam wypakowywać potrzebne podręczniki.
- To, co teraz chce z nami przygotować Marek, to chłam. Znalazł w internecie scenariusz o uzależnieniach, który moglibyśmy wystawić na dni profilaktyki w czerwcu, uzyskał zgodę autora na wykorzystanie jego pracy, a mnie obsadził w głównej roli. Bohaterka umiera na końcu, a ja mam dość śmierci na scenie.
- I pewnie główny wątek to dragi? Rzeczywiście, to się już przejadło. - Zrobiła śmieszną minę, mającą obrazować narkotykowy odlot. - Jaki ma to związek z moim scenariuszem?
- Przypomnij mi, żebym opowiedziała ci o wspaniałej metodzie na rozbudzenie - zasugerowałam, pocierając pulsujący nos. - Dzisiaj po lekcjach mam próbę, na której pewnie i tak wiele nie zrobimy. Spotkamy się czysto organizacyjnie. Powinnaś przyjść i zaproponować, żebyśmy wystawili twoją sztukę.
Gdybym wychowywała się wśród wilków, nie znając ludzkich emocji, powiedziałabym, że Magda wyglądała na sceptyczną, chociaż moja ludzka intuicja podpowiadała mi, że powinna być uradowana takim obrotem spraw.
- Chyba oszalałaś. - Roześmiała się histerycznie, zwracając na siebie uwagę paru osób. - To jest tylko zarys. Nie wiem, czy coś z tego wyjdzie. - Pomachała zeszytem w powietrzu.
- Jeśli Marek zgodzi się to wystawić, będziesz miała motywację, by pisać dalej.
Przez chwilę była cicho. Przyglądała mi się w milczeniu, a wtedy do klasy weszła spóźniona nauczycielka, informując nas od progu, że dzisiaj zamiast biologii będziemy mieli godzinę wychowawczą, bo musimy omówić kwestie wyboru liceum.
- Oglądałaś "La La Land"? - spytała Magda, odrywając mnie od chowania książek z powrotem do plecaka.
Zmarszczyłam nos.
- Co?
- W Polsce nie było jeszcze premiery, ale za oceanem już w sierpniu można było obejrzeć go w kinach. Wiesz, co się stało, gdy Mia Dolan wystawiła autorską sztukę i sama w niej zagrała?
- Wpadła to studni? Powiedziałaś to takim tonem, że musiały to być złe rzeczy.
- Bo to były złe rzeczy! - Uderzyła w blat ławki, przyciągając ganiące spojrzenie wychowawczyni. - Po pierwsze, przyszło może sześć osób. Po drugie, została tak zgaszona, że rzuciła aktorstwo. Po trzecie, za bardzo dała się ponieść bujaniu w chmurach.
- Więc to ja powinnam się martwić.
Rozłożyłam ręce.
Byłoby świetnie, gdyby Magda zdecydowała się jednak podjąć ryzyko i wnieść trochę świeżości do świata schematycznych scenariuszy. Wiadomo, że czterdziestolatek nie opisze emocji targających nastolatkiem dwudziestego pierwszego wieku jak sam wychowanek ery komputerów. Magda miała potencjał na pisarkę. Tworzyła wiersze, opowiadania i najwyraźniej również scenariusze, które formą i treścią odbiegały od tysiąca takich samych wzruszających historii. Robiła to samo co ja chciałam osiągnąć w aktorstwie. Różnica była taka, że moim płótnem byłam cała ja: twarz, ciało, mięśnie, mimika. Magda używała kredek, pasteli i pędzli, by to na papierze stworzyć coś nieszablonowego.
Nasza rozmowa utknęła w martwym punkcie, urwana w samym apogeum, gdyż pani Krzyżewicz zamknęła z trzaskiem dziennik i puściła po klasie tajemniczą kartkę.
Chodziło o wybór szkoły, a jeżeli zamierzaliśmy pozostać tutaj, w ogólniaku, o wstępny wybór rozszerzeń. Czułam, że na moje czoło występują kropelki potu. Obserwując listę, zgrabnie prześlizgującą się między dłońmi gimnazjalistów, podwinęłam rękawy swetra i odchyliłam się na krześle. Oczywiście w moją stronę natychmiast wystrzeliło cięte "nie bujaj się".
Spojrzałam na Kamilę, która na przeciwległym krańcu klasy marszczyła brwi i wyginała dłonie, strzelając palcami. Napotkawszy mój wzrok, wzruszyła ramionami, po czym twardo zaczęła wpatrywać się w tablicę, na której nauczycielka zapisała datę przedświątecznego zebrania z rodzicami.
Ten dzień miał być trudny dla nas obu. O ile moi rodzice nie byli dokładnie poinformowani o planach na życie swojej córki i póki co nie dopytywali, to żywiciele Kamili wiedzieli, co nastolatka zamierza robić, więc nie oszczędzali starań, by odciągnąć ją od studiowania medycyny.
Mama i tata klaskaliby uszami, gdybym miała tak dobre oceny z przedmiotów ścisłych jak Kama, ale mnie lepiej szły te humanistyczne. Interpretacja Trenów, Kochanowskiego albo któregoś z optymistycznych wierszy Wisławy Szymborskiej wydawała się o wiele prostsza niż podstawienie danych do wzoru na długość fali elektromagnetycznej z fizyki. Jednak, czego nie potrafiłam zrozumieć, rodzicom Kamili zależało najbardziej na tym, by ich córka pozostała w rodzinnym mieście. Nie chcieli się z nią rozstawać.
Zaczątki syndromu pustego gniazda.
Gdy lista dotarła do naszej ławki, przebiegłam wzrokiem po wyborach poprzedników. Tylko nieliczni kierowali swoje ścieżki ku technikum lub zawodówce, a wyraźnie mogłam usłyszeć kpiny dziewczyn z ławki obok wyśmiewających plan Ani na otworzenie własnej cukierni.
Z obawą zerknęłam na rubryczkę po środku listy. Kamila Kotlarczyk wybrała klasę medyczną. Wzrokiem zjechałam w dół kartki. Na trzy kratki poświęcone mnie.
Kingo, co ty chcesz robić w życiu?
Dobre pytanie.
Szkoła nie oferowała żadnego rozszerzenia związanego z zajęciami artystycznymi, a na takich właśnie najbardziej mi zależało. Interesowałoby mnie nawet garncarstwo lub fotografia, byleby coś związanego ze sztuką. Osobowość można kształtować zarówno przy aktorstwie jak i śpiewie.
Była wspomniana wyżej klasa medyczna, lingwistyczna, menadżersko-bisnesowa, dziennikarska i inżynieryjna.
W końcu zaczęłam stosować metodę wykluczania opcji niewykonalnych. Odpadają przedmioty ścisłe, bo chociaż bywały dni, kiedy starałam się wykuć z chemii czy matematyki na blachę bez próby
zrozumienia tematu, to nadal wpadały złe oceny. Odrzuciłam więc klasę medyczną oraz inżynieryjną. Byłam też nogą z geografii i wosu, który był niemal tak zawiły jak makaron spaghetti.
Zerknęłam Magdzie przez ramię. Gdy zastanawiałam się nad wyborem, ona przesunęła kartkę w swoją stronę i przy nazwisku "Wójcik" wpisała klasę dziennikarską.
Bingo.
Jeżeli nie nadawałam się do niczego innego poza aktorstwem, wolałam spędzić kolejne trzy lata w klasie z przyjaciółką, niż stawać przed koniecznością zdobywania nowych znajomych.
Gdy wymieniałam wkład w długopisie, który postanowił zakończyć swój żywot, dostrzegłam na sobie spojrzenie kilku dziewczyn nietolerujących nikogo poza ich własną grupą. Przyciskały dłonie do ust pociągniętych płynnymi pomadkami, większość obserwowała mnie bez skrępowania.
Gdy wpisywałam klasę dziennikarską do rubryczki, pani Krzyżewicz dobrodusznie upewniła się, że w poniedziałek razem z Magdą idziemy do ośrodka specjalnego w ramach wolontariatu, by przeprowadzić przedświąteczny kiermasz ciast, z którego datki zostaną przekazane dla UNICEF.
Grupka klasowych śmieszek wybuchnęła, a kiedy Magda szturchnęła mnie w ramię, doskonale wiedziałam, o co zapyta.
- Słyszałaś?
Spojrzała na mnie badawczo, próbując wyczytać cokolwiek z mimiki mojej twarzy. Bez szans. Opracowałam tę niewinną minę do mistrzostwa.
- Śmieszki stwierdziły, że właśnie tam nasze miejsce. W ośrodku specjalnym.
Oczywiście tylko nasze trio: ja, Magda oraz Kamila nazywałyśmy te grono klasowych bóstw śmieszkami. Reszta pewnie bała się podstawić pod ostrzał wyszlifowanych pazurów.
- Wiem, zrozumiałam.
Magda nie powinna nawet oczekiwać, że taka uwaga zyska na ważności na tyle, by na mnie wpłynąć. W środku poczułam jednak delikatne ukłucie, które natychmiast stłumiłam.
☆
Po zjedzeniu babcinych gołąbków postanowiłam wyjść na próbę z dużym zapasem czasu, by jeszcze z godzinkę posiedzieć w Filii. Zostawiłam brata samego przed telewizorem i uciekłam.
Filia była niedużym lokalem mieszczącym się po prawej stronie od głównej drogi, całkiem blisko teatru. Nasza wspólna historia sięgała czasów, gdy miałam siedem lat i wracając z wieczornych spacerów z rodzicami często wpadaliśmy, by zjeść odgrzewaną zapiekankę z prażoną cebulką. W dzień chłodny jak ten dobrze było usadowić się na fotelu zwieńczonym granatowym obiciem i rozgrzać zmarznięte dłonie.
Czekając na zamówioną herbatę malinową, jak zwykle przyglądałam się ścianom, na których ktoś bardzo utalentowany przedstawił panoramę naszego miasteczka nocą. Na ścianie równoległej do baru znajdował się zarys ciemnych budynków oraz gwiazdy rozświetlające malunek. Reszta ścian była niczym swoisty przewodnik po mieście. Przedstawiono na nich kilka bardziej popularnych ulic, a były odzwierciedlone na tyle realistycznie, że jako dziecko sunęłam palcem po ciemnej farbie i opowiadałam mamie, gdzie właśnie idę, co jest za rogiem, które sklepy chciałabym odwiedzić.
Czułam się dziwnie, siedząc samotnie przy dużym stoliku przeznaczonym dla czterech osób, zajmując miejsce ludziom, którzy stali w kolejce przy drzwiach, ale Franek nie mógł dzisiaj spędzić ze mną czasu. O tej godzinie pewnie biegał po boisku jak kot z pęcherzem i zdobywał kolejny punkt dla swojej drużyny, trafiając do kosza. Magda i Kamila zostały w szkole po lekcjach, by w bibliotece przedyskutować przydział pieczenia ciast oraz ogłosić reszcie uczniów o organizowanej akcji, zachęcić do zaangażowania się w przygotowanie słodkości.
Usłyszałam donośne "herbata malinowa!" od strony baru, więc podeszłam do blatu, by odebrać swoje zamówienie i zapłacić.
Objęłam naczynie palcami. Strużka ciepłej pary wydobywająca się z kubka otulała mój podbródek.
Przestałam nawet starać się wydobyć z Franka informacje na temat jego kłótni z Lidką. Odkąd rozstaliśmy się na przystanku, nie odzywał się do mnie do końca dnia, nawet gdy zaproponowałam, że możemy razem upiec piernik, co nie było do niego podobne, a ja nie zamierzałam przecież poświęcić mojej relacji z nim, by przejmować się jego dziewczyną. Ta sprzeczka tak czy inaczej była mi na rękę.
Wyjęłam z plecaka plastikową teczkę, z której wyciągnęłam na stół najświeższy scenariusz. Z braku laku różowym mazakiem zakreśliłam swoje kwestie, by w czasie próby nie tracić czasu na przetrząsanie pliku kartek.
Podobała mi się chwilowa samotność. Opierałam łokieć o lepiący się blat stolika, stopy ustawiłam na drewnianej belce. Chłonęłam ciche słowa płynące z radia, przyciszone rozmowy pozostałych klientów oraz fakt, że bez problemu mogłam obserwować życie toczące się za oszklonymi drzwiami.
Znowu pochyliłam się nad scenariuszem i przerzuciłam kartkę, gdy rozproszył mnie ruch gdzieś obok, a zaraz po nim stukot talerzyka stawianego przed moim nosem. Podniosłam głowę rozeźlona, że ktoś przerwał mi robotę, ale zobaczyłam tylko niewinną kelnerkę, która zduszonym szeptem oznajmiła, że to prezent od mojego chłopaka.
Problem w tym, że jakoś w ostatnim czasie z nikim się nie związałam.
Zanim zdążyłam zaprotestować lub choćby wyrazić zdumienie, miejsce naprzeciwko mnie zajął ten sam delikwent, który tego ranka przyłożył mi drzwiami w twarz.
- Mam nadzieję, że lubisz jabłecznik.
Uśmiechał się do mnie promiennie, choć obdarzyłam go sceptycznym spojrzeniem. Nie zraził się nawet, gdy aktywowałam tryb aktorki, a moja twarz przestała wyrażać jakiekolwiek emocje. Brunet zdjął kurtkę, po czym zawiesił ją na oparciu.
Zauważyłam, że okrycie było zdecydowanie zbyt cienkie jak na minusową temperaturę. Odruchowo zajrzałam pod stół, by rzucić okiem na jego buty. Przemoknięte od śniegu trampki. Musiał zamarzać tam na zewnątrz.
- Chciałem jeszcze raz przeprosić za rano.
Mój wzrok natychmiast powędrował ku górze.
Gdy mu nie odpowiedziałam, przesunął talerzyk w moją stronę.
Zdjęłam okulary z nosa, a odłożywszy mazak na bok, postukałam palcem w scenariusz.
- Wiesz, co to jest?
Kiwnął głową.
- Właśnie pracuję nad rolą dziewczyny, która padła ofiarą dilera narkotykowego. Poszła do baru, zostawiła z chłopakiem swoją szklankę, a potem skosztowała tabletki gwałtu. Domyślasz się pewnie, że nie popełnię błędu Klary i nie umrę na końcu sztuki. W tej chwili nie planuję takiego zwrotu akcji.
- No cóż... nie powiem, żebym był zawiedziony - mruknął i przesunął talerzyk w swoją stronę.
Miałam zapytać, o co właściwie chodzi: o moją śmierć czy ciasto, ale zamiast tego z niedowierzaniem patrzyłam, jak z wilczym apetytem wsuwa mój prezent pokryty bitą śmietaną, oblany sosem truskawkowym.
- Tak szczerze mówiąc, lubię jabłecznik. Ale bardziej piernik - westchnęłam, powracając do poprzedniego zajęcia.
- Za późno.
☆☆☆
☆☆☆
rozdział sprawdzony przez swiercz
karty postaci wykonane przez Kolorowyobrazek
Ślicznie dziękuję:)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top