Akt II
Trening trwał w najlepsze już od dwóch godzin. Choć wszyscy przeczuwaliśmy, że trener da nam w kość, bo zbliżały się ważne zawody, nikt nie spodziewał się aż takiego rygoru. Nie dawał nam odetchnąć, a powtarzane po raz setny akcje na murawie wchodziły nam w krew wyjątkowo trudno.
Rozgrywaliśmy właśnie drużynowy mecz, ćwicząc nowe ustawienie, które zamierzaliśmy zastosować w zbliżającym się wielkimi krokami meczu. Dave, niski, ale za to wyjątkowo szybki i gibki chłopak biegł właśnie lewą stroną boiska z piłką przy nodze, szykując się do dośrodkowania w pole karne. Gdy piłka wzbiła się w powietrze, wiedziałem, że to się już źle skończy. Gdy dwóch napastników wyskoczyło do góry, by odebrać podanie, zaś trzeci niemal bez żadnych pohamować wleciał między nich wślizgiem, nie tylko ja słyszałem trzask połamanych kości.
Mecz natychmiast przerwano, zaś cała drużyna - zarówno ci, którzy czynnie grali jak i ci, którzy czekali na swoją kolej - zleciała się natychmiast w miejsce wypadku. Sytuacja nie wyglądała za ciekawie. Anthony, blondyn o brązowych oczach leżał na murawie w pozycji embrionalnej i trzymał się za rękę, która w tym momencie wyginała się pod dość nieprzyjemnym i bolesnym kątem. Marcus z kolei, choć oberwał najmniej - miał jedynie rozwalony nos - stękał chyba najgłośniej ze wszystkich. Ale czemu my się w ogóle dziwiliśmy? Mimo przeszło dwudziestu czterech lat na karku zachowywał się jak rozwydrzony i rozpuszczony dzieciak. Poza Chrisem, który był jego najlepszym przyjacielem, nikt za nim zbytnio nie przepadał.
Trener odesłał nas do domów po krótkich wyjaśnieniach. W drodze powrotnej do samochodu dało się słyszeć jego wrzask roznoszący się po okolicy niczym echo w górskich terenach. Uśmiechnąłem się nikle pod nosem wiedząc, że ten wyczyn nie pozostanie bez konsekwencji. Przez swoją głupotę z najbliższego meczu zostało wyeliminowanych trzech zawodników co dla nas mogło oznaczać kompletną porażkę w nadchodzących zawodach. Zwłaszcza, że to byli czołowi zawodnicy.
Dotarłem do swojego samochodu w momencie, gdy z mojej kieszeni wydobył się cichy, melodyjny dzwonek oznaczający nadchodzące połączenie. Nim jednak zdążyłem wyciągnąć swoim nadzwyczaj leniwym ruchem telefon i spojrzeć na wyświetlacz dźwięk ustał. Pięć nieodebranych połączeń i kilka esemesów od Alice. Co takiego musiało się dziać, że tak usilnie próbowała się do mnie dobić?
Próbowałem odczytać ostatnią wysłaną wiadomość ale nim wszedłem w odpowiedni folder dzwonek raz jeszcze rozbrzmiał po okolicy.
— Alice? — W jego głosie dało się wyczuć delikatną nutkę zdenerwowania pomieszaną z troską. — Co się dzieje? Wybacz, że nie odebrałem szybciej, miałem tren...
— Ted! — W jej głosie wręcz namacalnie było czuć strach. — Ted, ktoś kręci się po podwórku. Na policję nie mogę się dodzwonić a żadnego z moich sąsiadów jeszcze nie ma. Nie wiem co mam robić... Boje się. — Była chyba bliska płaczu, tak przynajmniej wywnioskowałem po załamaniach w jej głosie. — Słyszę jak chodzi, szuka wejścia, widzę jego kontur pośród drzew w ogródku. Przyjedź, błagam!
— Za chwilę będę. Zamknij drzwi na wszystkie spusty i nie wychylaj się. Postaram się sprowadzić pomoc!
— Pośpiesz się. Nie wiem jak długo jeszcze będzie tylko obserwował. Obawiam się, że on już wie o mnie... Błagam, szybciej!
Rozłączyłem się w momencie, gdy silnik samochodu odpalił. Koledzy z drużyny, którzy szli kilka kroków za mną musieli patrzeć zdziwieni gdy z piskiem opon wyruszyłem z parkingu nieomal uderzając w drzewo stojące przy wyjeździe.
Nie mam pojęcia ile przepisów złamałem podczas jazdy do domu Alice, ale szczerze powiedziawszy nie interesowało mnie to ani trochę. Po drodze wykonałem kilka telefonów do zaufanych przyjaciół. Z pięciu najlepszych kumpli, z którymi trzymałem się jeszcze od szkoły średniej tylko dwóch wyraziło chęć pomocy i przysięgło, że wyruszą jak najszybciej pod wskazany adres. Odmówiłem też kilka razy pacierz. I, choć nie byłem praktykującym wierzącym, w tej chwili moje słowa wędrowały do wszystkich znanych mi Bogów. Tych teraźniejszych i tych z minionych lat.
Udało mi się też dodzwonić na komisariat z dzielnicy Alice. Przemiła pani z recepcji, której głos wręcz ociekał jadem jakbym co najmniej wymordował jej rodzinę obiecała, że w okolice mojej przyjaciółki zostanie wysłany patrol. Wiedząc, że nasza policja nie zawsze robi to o co jest proszona przyśpieszyłem.
W końcu, po prawie pół godzinnym pościgu z czasem dotarłem na miejsce. Jednopiętrowy dom na przedmieściach Londynu nie różnił się niemal niczym spośród setek innych w tej okolicy. Jedyną rzeczą która go wyróżniała w tej chwili to wybite okno i wyłamane drzwi. Na ten widok serce podeszło mi pod samo gardło.
Jak przez niewidzialną barierę zagłuszającą słyszałem pisk opon i nawoływania moich przyjaciół gdy wolnym krokiem zmierzałem do progu domu. Mimo, że nie chciałem tego ani widzieć ani wiedzieć domyślałem się, co mnie będzie czekało w środku. I choć nie znałem Alice tak długo jakbym chciał, to jakakolwiek krzywda w jej stronę bolała. Była mi jak siostra, osoba której mogłem się wyżalić po kłótni z Lynn, ktoś, kto zawsze mnie wysłuchał i wsparł dobrym, pomocnym słowem.
Przekroczyłem próg i ominąłem wyłamane drzwi. Długi, przestronny korytarz był w tej chwili zdemolowany. Wieszak na ciuchy leżał pod skosem oparty o pęknięte lustro, komoda na buty została przewrócona i opróżniona z zawartości, zaś kwiaty które Alice lubiła hodować leżały podeptane na ziemi. Istny burdel.
— Alice? — krzyknąłem głucho omijając kawałki stłuczonego szkła. — Alice, to ja, Ted, możesz wyjść!
Odpowiedziała mi jedynie głucha cisza. W głowie zaczęły mi się układać najgorsze z możliwych scenariuszy, zaś serce biło jak oszalałe z każdym następnym krokiem. Na moje szczęście - bądź nieszczęście, zależy od punktu widzenia - w salonie nikogo nie znalazłem, podobnie jak w łazience.
Ostrożnie stawiałem następne kroki i nasłuchiwałem czy skądś nie wydobywa się jakikolwiek hałas. Prócz cichych szmerów za mną i szeptów moich przyjaciół nic innego nie docierało do moich uszu co w dalszym ciągu bardzo mnie niepokoiło.
Gdy dotarłem pod drzwi prowadzące do jadalni poczułem jak moje nogi uginają się pode mną, a ja sam lecę do tyłu niczym w piekielne otchłanie. Oczy zaszły mgłą, żołądek zaczął się buntować i zwracać zawartość a z oczu leciały łzy. Przed upadkiem uratowały mnie jedynie ramiona mego znajomego.
Znalazłem Alice. Zbyt późno jednak, bo napastnik znalazł ją szybciej. Wisiała na sznurze, podwiązana pod sufitem. Pomiędzy jej żebrami tkwiła długa, zakrzywiona, grawerowana rękojeść po ostrzu myśliwskim tkwiącym teraz głęboko w trzewiach martwej, twarz zaś wykrzywiona była w przeraźliwym, strachliwym grymasie. Na twarzy widziałem wiele sińców, paznokcie ociekały krwią, więc przypuszczałem, że musiała się bronić przed śmiercią. Widać nadaremno, skoro nie dała rady. Jak długo jednak ją męczył nim postanowił wbić jej kosę pomiędzy żebra?
Jak przez słuchawki z włączoną na full muzyką słyszałem syreny radiowozów i bieg kilku osób. Nie zdążyłem się na dobrą sprawę odwrócić gdy poczułem mocne szarpnięcie, a moją głowę przyłożono do jednej ze ścian.
— Mamy cię, skurwielu — warknął łamaną angielszczyzną jeden z mundurowych. Był wysokim, czarnoskórym mężczyzną, na oko mierzącym ponad metr dziewięćdziesiąt.
— Zostaw go, Habib! — krzyknął ten, który przyszedł jako drugi. — Nie widzisz, że to nie on? Przepraszam pana najmocniej, to rekrut, dopiero się przyucza. To pan zgłaszał podejrzenie przestępstwa?
Niemal mechanicznie kiwnąłem głową nadal będąc w amoku i wycierając łzy ściekające mi z oczu. Mimo bólu jaki w tej chwili rozrywał moje serce nie potrafiłem oderwać wzroku od powieszonej przyjaciółki. Czy mogłem w jakiś sposób zapobiec tej tragedii? Czy gdybym odebrał szybciej, albo pośpieszył się bardziej to zdążyłbym ją uratować?
— Proszę z nami do radiowozu, spiszemy zeznania. — W głosie policjanta mogłem wyłapać nutę współczucia choć pewnie niewiele go interesowało to zdarzenie. Jedno z wielu tysięcy jakie ogląda w pracy przez całe życie.
Prowadzony pod ramię przez przyjaciół wyszliśmy razem na podwórko.
Po wstępnym zeznaniu zabrano nas na komisariat gdzie czekał już lekarz psychiatra. Po dokładnych badaniach pod okiem specjalisty pozwolono nam opuścić budynek z zastrzeżeniem, że mamy nie opuszczać prowincji i być gotowymi w każdej chwili stawić się na zeznania. Po rozmowie z psychologiem udało mi się już nieco uspokoić i odegnać od siebie widmo okrucieństwa, ale w dalszym ciągu gdzieś tam z tyłu głowy kłębił się obraz który zastałem, a który dołował mnie niesamowicie.
Z kieszeni wydobył się cichy, przygnębiający dźwięk Nothing Else Matters Mettalici. Wyciągnąłem powoli telefon i spojrzałem na wyświetlacz. Lynn. No tak. Nie odzywałem się do niej aż od zakończenia pracy, a to było przeszło prawie pięć godzin temu. Powinienem być już w domu.
Nacisnąłem zieloną słuchawkę i przyłożyłem telefon do ucha.
— Gdzie ty do cholery jesteś?! — Niemal warczała mi wprost do ucha. — Z tego co wiem, trening już ci się zakończył!
— Lynn, spokojnie... — szepnąłem nie mając sił nawet na uniesienie głosu. — Byłem u Ali...
— Po co? Znowu nie mogła sobie z czymś poradzić? Czy ona nie ma żadnych innych znajomych?! Niech da nam w końcu spokój! A może masz z nią romans, co?!
Oh, czyli trafiłem na tydzień, w którym mogę nie mieć życia. Choć kochałem Lynn ponad wszystko, te kilka dni w miesiącu gdy miała okres były nie do zniesienia. Wahania nastrojów, krzyki, kłótnie, czasami trzaskanie drzwiami. No ale cóż, taki był jej urok i jeśli miałbym okazję zmienić ją na kogoś innego, to i tak bym tego nie zrobił. Zbyt mocno mi na niej zależało.
W tej jednak chwili złość i rozgoryczenie były zbyt duże bym puścił te słowa mimo uszu.
— Zamkniesz się na chwilę?! — teraz ja przejąłem inicjatywę. — Krzyczysz na mnie bez powodu, nie masz nawet pojęcia co się stało! — Moja ręka uderzyła w kamienną ścianę komisariatu rozrywając skórę na kostkach. — Alice została brutalnie zamordowana! Powieszona i przebita nożem! Nie dzwoń dzisiaj więcej. Dobra? Muszę mieć czas na przemyślenia. Sam! Nie wrócę na noc do domu.
Odpowiedziała mi głucha cisza. A później dźwięk zerwanego połączenia. W chwili, gdy mój telefon upadł na chodnik, ja spadłem na kolana i rozryczałem się jak małe dziecko. Najwidoczniej moja psychika nie była tak mocna jak sądziłem. Nie w przypadku, gdy osoba którą lubiłem, z którą pracowałem i przyjaźniłem się, wisiała z przebitym bokiem.
Tego dnia nie próbowałem więcej kontaktować się z moją dziewczyną.
— Chodź stary, przejdziemy się po jakichś klubach, napijemy, odpoczniemy po tej sytuacji. Musimy się zregenerować po ostatnich wydarzeniach.
Kiwnąłem delikatnie głową i poszedłem za nimi. Ten dzień nie należał do najszczęśliwszych w moim życiu. I pewnie równie kiepsko się skończy, gdy z klubu wyjdę napruty jak szmata.
W ciągu całej nocy odwiedziliśmy przeszło pięć klubów. Mimo litrów wlanej wódki w organizm nie potrafiłem odpędzić od siebie obrazów. W końcu doszło do tego, że opuszczając już szósty z kolei klub zostaliśmy zaczepieni przez bandę chłystków. Szukali zaczepki i, nim się zdążyłem dobrze przygotować, leżałem na ziemi z rozwalonym nosem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top