Rozdział 34


Kiedy Adam wypakował nas i się pożegnał, matka puściła Marcina i poszła za nim zamknąć bramę. Oczywiście bąbel ruszył za nią, ostrożnie jak kot.

Nie podobało mi się to, ale przestałam myśleć o sobie i tym, co mnie drażni. Chciałam, żeby dobrze się czuł, a tu było tyle miejsca. Ogród, sad, huśtawka...

Dopiero po chwili, gdy spojrzałam na dom, zauważyłam dwa okna dachowe.

– Co zrobiłaś ze strychem? – zapytałam, zaskoczona.

– Chodźmy, to sama zobaczysz – odpowiedziała tajemniczo, chwytając za torbę Marcina.

Wzięłam plecak i poszliśmy na podwórze. W mieszkaniu obok, gdzie kiedyś była biblioteka, dostrzegłam zakurzone okna bez firanek.

– A z nimi, co się stało? – Wskazałam na nie.

– Krystyna zmarła, dwa lata temu, nie mówiłam ci? A Stefana wzięli do domu starców, gdzie po kilku miesiącach poszedł w jej ślady.

– A biblioteka?

– Bibliotekę przeniesiono do nowej świetlicy. Cała połowa stoi pusta od dłuższego czasu – wyjaśniła, stawiając torbę przy nodze.

Schody, na których przesiadywałam w dzieciństwie, a nawet samo podwórko wydawały się teraz takie małe po tylu latach. W oddali za ogrodzeniem niemal pod samym lasem pasły się konie...

– A te konie to czyje?

– Jacka.

Co, kurwa? – otworzyłam buzię ze zdziwienia.

– A kto się nimi zajmuje, ty?

– Zwariowałaś? – parsknęła. – Swojego inwentarza mam wystarczająco do ogarniania, a jemu pomaga taki jeden wojskowy, co się tu ożenił. Ma drugie stado i nawet dwa kucyki – odpowiedziała wesoło. – Tak, kucyki, widziałeś kiedyś kucyki? – Matka zwróciła się do bąbla, po czym wzięła go ponownie na ręce i wskazała ręką konie, w oddali na pastwisku.

Dom wyglądał o wiele lepiej, niż go zapamiętałam. Był ocieplony, starannie odmalowany, weranda przebudowana i przeszklona kolorowymi szybkami, a w miejscu, gdzie kiedyś stała pamiętna komórka, został tylko słup, obwieszony pelargoniami. W stodole ktoś wymienił wrota i wstawił małe plastikowe okna gospodarcze.

Za płotem znajdował się ten sam kurnik z czerwonej cegły, a w ogrodzonym siatką wybiegu, grzebały się kury i dreptały kaczki. Ogród warzywny nie był tak duży, jak ten z kwiatami, ale i tak robił wrażenie.

No kto by pomyślał, że Marysia, która kiedyś miała dwie lewe ręce, będzie tak gospodarzyć?

– Nie stój tak, wejdź do środka. Zanim was ulokuję, odgrzeję barszcz... – odezwała się matka i z bąblem na rękach ruszyła przodem.

Zgarnęłam torbę i posłusznie poszłam za nią.

Zostawiłam bagaż na werandzie i skierowałam się prosto do kuchni. Wewnątrz słodko pachniało śliwkami z cynamonem i warzywami. Marcin od razu wlazł pod duży, biały stół i zaczął kierować swoim samochodzikiem.

– A ty naprawdę z Sebastianem się prowadzasz, czy to tylko takie, no wiesz...? – Odwróciła się od garnka i zerknęła na mnie, nie przestając mieszać.

– Dlaczego cię to interesuje?

– Interesuje, bo to syn Adama, a co? To chyba nie żadna tajemnica? – wierciła mi dziurę w brzuchu.

– Ty miałaś i pewnie nadal masz przede mną wiele tajemnic – odparłam.

– Wiesz, że Adam o mało zawału nie dostał? Myślał, że ty z Jackiem...

– Proszę, cię – przerwałam jej – nie zaczynaj, bo nie mam nic wspólnego z tym psycholem – podkreśliłam z naciskiem i zaczęłam się rozglądać.

Białe, czyste meble z mlecznymi szybkami, zmywarka, sporo kwiatów, śliwki w słoikach, zielone rolety w oknach, czarnobiałe płytki na podłodze...

– A ja ci powiem, że chciałabym mieć takiego syna jak Jacek. On to taki obrotny jest i ma smykałkę do interesu, a ten młody to powinien jeszcze się uczyć. Jedno trzeba przyznać, że będzie kiedyś z niego kawał przystojniaka – stwierdziła nieco lubieżnie, na co skrzywiłam się, nie wierząc własnym uszom.

Na moje, to już był przystojny i to bardzo.

– Dziu...la... dziula... – odezwał się wreszcie bąbel i wyjechał spod stołu, kierując zabawką wyłącznie po białych płytkach.

– Dziura – poprawiła go Maryśka, po czym wyłączyła gaz i wyjęła z górnej szafki dwie białe miseczki.

– Dziula... – mamrotał dalej po swojemu.

– Róża, chodź, nalej zupy, chcę coś sprawdzić... – poleciła mi i zgarnęła Marcina z podłogi, a potem usiadła z nim przy stole.

Rozlałam zupę do miseczek, chwyciłam łyżki i jedną bułkę z koszyka.

– Widzisz? Rosną mu ząbki, dlatego sepleni – powiedziała, grzebiąc mu palcem w ustach. – Ten jeden to nawet krzywo się wyżyna, trzeba z nim iść do ortodonty – dodała poważnie, na co bąbel się wykrzywił i przy okazji znowu ją obślinił.

– Daj go, niech zje zupy. Nie wiem, gdzie trzeba z nim iść, ale chcą go zapisać do przedszkola, więc pewnie tym też się sami zajmą – podsumowałam, sadzając go na kolanach.

– Jakoś nie jesteś zbyt zadowolona – zauważyła, przyglądając się nam.

– Bo to normalne przedszkole z normalnymi, rozpuszczonymi dziećmi, będzie się odróżniał, rozumiesz?

– To chyba dobrze, nie? Chciałaś go zamknąć u czubków? – parsknęła ze zdziwieniem.

– Ej, siedź ładnie i nie wierć się, bo...

Chlap! Niebieskie gówno, omal nie wylądowało w misce, a bąbel zaczął jęczeć jak opętany.

– No proszę cię, zostaw to na chwilę i zjedz trochę... – namawiałam.

– Może nie lubi barszczu? Mam placek ze śliwkami. – Poderwała się z krzesła i zanurkowała do piekarnika. – Mogę też zrobić kanapki, jak chcesz.

– Nie trzeba, ma jeść to, co wszyscy, bez marudzenia. W domu dziecka nikt mu nie nadskakuje i tu też nie będzie – oznajmiłam, po czym wyrwałam mu zabawkę i ponownie podsunęłam łyżkę do ust. – Jedz, bo nie będziemy się bawić – ostrzegłam i momentalnie otrzymałam kopniaka w nogę.

– Proszę... – Matka postawiła na stole talerz z pokrojonym w kostkę śliwkowym plackiem.

Na widok grubej kruszonki o mało nie połknęłam własnego języka.

– Widzisz, co babcia przyniosła? Zjedz trochę zupki, to dostaniesz ciasto – przemówiłam łagodnie, pakując mu łyżkę do ust.

Przełknął, ale nadal kręcił nosem i chwycił z powrotem samochodzik.

Po chwili zamachnął się i trafił mnie w policzek...

– Chole...! – Weź, go, bo zaraz zwariuję! – Skrzywiłam się z bólu.

– Nie gorączkuj się tak, może nie jest głodny.

– To niech coś powie, a nie tylko jęczy, na litość boską! – wrzasnęłam i podniosłam się z krzesła, gdy tylko mały buntownik zniknął z moich kolan.

– Ciesz się, że nie wrzeszczy, jak ty kiedyś – wypaliła Maryśka, czym tylko bardziej mnie wkurzyła.

– Gdzie będziemy spali? – zbyłam ją, pocierając pulsujący policzek.

– Na górze. Muszę tylko pościel uszykować.

– Ekstra. – Obróciłam się na pięcie i wyszłam.

Najpierw poszłam sprawdzić, jak to wszystko tam wyglądało. Nie wiedziałam jeszcze, czy tu zostaniemy. Poza tym bąbel mnie wykończył i byłam wściekła, że słuchał matki, a mnie totalnie olewał.

Na widok pokoiku wyłożonego boazerią, od razu się uspokoiłam. Pachniało drewnem i widać było, że nikt tu jeszcze nie mieszkał. Byłam ciekawa, czyj to był pomysł, jej czy Adama? I kto w ogóle wykonał tę robotę? – dziwiłam się.

Na wprost okien stała duża, rozkładana kanapa, jeden fotel typu finka, a w rogu, przykryty białą serwetą dzierganą na szydełku...

No tak, ta wiedźma nie byłaby przecież sobą, gdyby nie przemyciła czegoś, co by nie ubodło mnie do żywego – zacisnęłam szczękę.

Stara obudowa po telewizorze bez dna, którą pamiętałam z dzieciństwa, była naprawdę paskudnym żartem z jej strony. Gdy chorowałam w dzieciństwie albo byłam smutna, Wiktoria robiła skarpetkowy teatrzyk i przedstawiała w nim naszych sąsiadów albo jakichś aktorów. Czasami kładła jedną skarpetkę na drugiej i opowiadała świńskie dowcipy.

Podeszłam do okna i spojrzałam na sad. Przynajmniej jedno matka zrobiła porządnie. Nie wstawiła okien od strony podwórza, skąd rozchodził się widok na łąkę, las i miejsce, gdzie stała kiedyś komórka.

...

– Zobacz, jak bobas, zasnął i nawet nie drgnie – podniecała się szeptem matka.

– Dlaczego nas tu chciałaś? – Spojrzałam na nią z boku.

– Już ci mówiłam, nie walcz ze mną – powiedziała cicho. – Zostawmy go, niech pośpi tutaj, potem się rozpakujesz na górze. Wracajmy do kuchni, dla ciebie też coś mam.

Wyszłam z pokoju, a matka po drodze zasunęła do połowy rolety.

– Nie będę cię tu trzymała na siłę, jeśli nie chcesz. – Westchnęła, po czym odpięła górę od spodni i spuściła po chłopsku szelki. – Jeśli jutro zdecydujesz, że ci się tu nie podoba, to Adam odwiezie cię z powrotem. Nie rób ze mnie potwora, bo mnie też nie było lekko. – Rzuciła mi znaczące spojrzenie, a następnie wyciągnęła z górnej szafki dwie szklanki, a z dolnej ciemną butelkę.

– Nie było ci lekko? Mnie było lżej, to chcesz powiedzieć?

– Jak zwykle, nic nie rozumiesz i wszystko mierzysz jedną miarą.

Zachowywała się nadzwyczaj cicho. Mówiła cicho, nawet szklanki i butelkę postawiła na stole, jakby te były z papieru. Następnie usiadła na krześle naprzeciw mnie i ostrożnie rozlała wino. W powietrzu uniósł się owocowy lekko korzenny zapach.

– Co to za alkohol? – zapytałam, przyglądając się jej podejrzliwie.

– Wino z własnej roboty. Jeszcze młode, ale takie lubię najbardziej – odpowiedziała, stawiając przede mną wypełnioną do połowy szklankę. – Może tobie też zasmakuje – dodała z uśmieszkiem.

Spróbowałam i rzeczywiście było niezłe, aczkolwiek trochę za słodkie, jak na mój gust.

Marysia lubuje się w takim ulepku. I cukrowaniu – pomyślałam.

– Wiem, co sobie myślisz. Sądzisz, że rozbiłam Adamowi rodzinę, ale to gówno prawda – zaczęła po chwili.

– A jaka jest prawda? Powiedziałaś mi choć raz prawdę? – Odstawiłam szklankę i zaczęłam drapać paznokciem po wyciętym na niej wzorku.

– Mówiłam tyle, ile było trzeba – oznajmiła i pociągnęła spory łyk. – Nie pamiętasz niczego, bo nie mogłaś. Nie było cię nawet na świecie.

Parsknęłam, czując, że zapowiada się kolejna szopka, podczas której moja matka będzie grała rolę jedynej poszkodowanej na tym świecie.

– To Marta chciała się z nim rozwieźć i to lata temu, zanim go w ogóle poznałam. Nadęta hipochondryczka z bogatej rodziny – prychnęła i wychyliła resztę ze szklanki. – Współczuję jej choroby, ale Adamowi współczuję bardziej. To zimna i wyrachowana suka. Wiesz, że to ona doprowadziła do zamknięcia jego hodowli?

Spojrzałam na nią ze zdziwieniem, ponieważ Sebastian, miał o niej zupełnie inne zdanie.

– Miała dosyć wsi, ciągnęło ją do miasta, gdzie zostawiła kochanka, więc nasłała na Adama kontrolę i w efekcie postawiła na swoim – ciągnęła zajadle, napełniając szklankę. – Wyprowadzili się niedługo po tym, jak adoptowali tego najmłodszego. Nie chciałam ci o niczym mówić, bo wiedziałam, że będziesz mnie obwiniała i popatrz, miałam rację. – Westchnęła, po czym zaczęła grzebać we włosach, poprawiać je i upinać. – Przez cały ten czas szłam w cieniu coraz to nowych kompromisów. Kochaliśmy się z Adamem, ale nie byliśmy w stanie żyć razem. Nie jest sztuką złapać takiego faceta, wiesz o tym? – Obrzuciła mnie ciętym spojrzeniem. – Sztuką, moja droga, jest utrzymać ten związek mimo trudności. Żyliśmy osobno, ja tu, on tam, ale nadal się spotykaliśmy. Godziłam się na wiele rzeczy, żeby go nie stracić i on robił to samo. Do tej pory godzę się, że postanowił być jej mężem do końca. Dużo jej nie zostało, ale gdybym w tej chwili zażądała, żeby od niej odszedł, zrobiłby to bez wahania. Możesz wierzyć lub nie...

– Więc dlaczego tego nie zrobiłaś? – wcięłam się.

– Nie jestem potworem. Nie jestem nią. To kolejny kompromis. Naucz się iść na kompromisy, nie żądaj, słuchaj, a jeśli nie masz już wyjścia, to wybierz mniejsze zło, ale nie uciekaj. Każdy popełnia błędy, z których większość można wybaczyć, ale ucieczka jest najgorszym z nich.

Rozumiałam, do czego piła, ale wcale nie miała racji. Wybaczyłabym jej, że mnie zostawiła, gdyby tylko...

– Mówiłaś, że wyskrobałabyś mnie, gdybyś wiedziała...

– I nie łap za słówka. – Wytknęła mnie palcem. – Ile razy mówiłaś mi w gniewie takie rzeczy, których nie zniosłaby żadna matka? No, ile? Czy potem się odcinałam? Dzwoniłam do ciebie, ale to ty zadzierałaś nosa, rozłączałaś się i tygodniami się nie odzywałaś – zrugała mnie.

– Takich rzeczy się niestety nie zapomina, a wybaczyć jeszcze trudniej – zauważyłam

– Daj spokój i zrozum to wreszcie! – podniosła głos. – Kochałam i nadal kocham Adama, jesteś jego córką, więc to chyba oczywiste, że ciebie też, jesteś moją córką. Czy oddając swojego syna do domu dziecka, przestałaś go kochać? Nie, prawda? Ja miałam wiele powodów, żeby to zrobić i przyznaję, że przez jakiś czas ukrywałam przed wszystkimi ten fakt, nawet przed nim. Musiałam, ta baba...

– Ta baba była i jest jego żoną, mają dzieci. Chyba jej nie gwałcił, co? Musieli też się kochać...

– To było dawno temu, cały czas ci tłumaczę – przerwała mi. – A ja też chciałam mieć z nim dziecko. To było świadome, chociaż nie byłam pewna, czy on tego chciał, rozumiesz Roska?

– Nie mów tak do mnie – burknęłam, skrzywiona.

– Chciałam cię mieć, ale byłam jak ta samotna brzoza. Uginałam się ciągle i to naprawdę cud, że jeszcze nie mam garbu, ale nikt mnie nie złamał, nawet ona...

No i się zaczęło.

– Nic nie poradzę, że sama zaliczyłaś wpadkę, być może dlatego tego nie pojmujesz, bo... – urwała, gdy rozległo się głośne pukanie do drzwi.

– To pewnie dzieciaki. – Zerwała się i wyszła z kuchni.

Dzieciaki?

Wychyliłam resztę wina i nalałam sobie drugą szklankę.

– Wiedziałam, że niepotrzebnie zamykałam bramę... – usłyszałam, jak matka się zaśmiała, a potem, przez uchylone drzwi dobiegł mnie jakiś łoskot. – Ostrożnie, nie obdrapcie ścian, bo niedawno było malowanie... – ostrzegła.

Najpierw ujrzałam fragment wjeżdżającego po schodach tapicerowanego mebla i czyjeś nogi. Następnie mignęła mi głowa w chuście, w czaszki oraz napięte, opalone ramiona. Ręce chwyciły za brzeg fotela, uniosły go, a następnie zaczęły powoli wciągać...

Matka próbowała pomóc, trzymając się środka jak rzep, ale z tyłu pojawił się Sebastian, który pchnął amerykankę z całej siły, aż matka odskoczyła na bok.

– Nie ma to, jak być młodym i silnym – zauważyła z podziwem Marysia, na co mnie zemdliło.

Kiedy weszli na górę, po cichu wstałam od stołu i wymknęłam się do łazienki.


Cdn...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top