Jason
— Już sobie idziesz?
Jason westchnął cicho i mimowolnie obrócił się w stronę łóżka, na którym leżała ciemnowłosa dziewczyna, ubrana w cienką koszulę nocną. Na twarzy zostały jej resztki wczorajszego makijażu, mimo to wciąż prezentowała się wyjątkowo dobrze.
Brunetka podniosła się z łóżka i podeszła do chłopaka, a każdy jej krok pełny był niewymuszonej gracji. Nawet włosy dziewczyny, mimo tego, że były rozwiane dookoła symetrycznej twarzy, zdawały się idealnie ułożone, jakby dopiero co wyszły spod fryzjerskiej ręki.
— Myślałam, że zostaniesz nieco dłużej.
Dłoń dziewczyny dotknęła klatki piersiowej chłopaka, a zapach jej perfum wypełnił pomieszczenie, wkradając się w każdy jego zakamarek. Słodko-gorzki, przywodził na myśl ostatnie dni lata, kiedy Słońce jeszcze świeci wysoko na niebie, a niewinne pocałunki morskiej bryzy, lekko smagają policzek, ale myśli powoli zaprząta już jesień i czekający za rogiem powrót do szarej rzeczywistości.
— Przepraszam - odpowiedział Jason, zdejmując rękę brunetki z torsu. Westchnął, by zaciągnąć się jej perfumami, chcąc jeszcze przez chwilę zachować przy sobie niewinność dziewczyny, stojącej obok niego. Była naprawdę piękna, jak modelka z pierwszych stron magazynów. — Coś mi wypadło.
— Zadzwonisz do mnie, prawda? — Nadzieja w jej głosie była tak naiwna, że aż słodka. Jason uśmiechnął się nieznacznie, jednak gest ten wystarczył, aby w okrągłych oczach dziewczyny rozbłysnęła iskra.
— Pewnie.
Chłopak złożył na ustach dziewczyny krótki pocałunek, żegnając się z nią. Jeszcze przez chwilę mógł poczuć jej delikatność, niewinność i perfumy. Brunetka odprowadziła go do wyjścia i zamknęła za nim drewniane drzwi hotelowego pokoju znajdującego się niedaleko Chinatown.
Na dworze padało, a ulice były opustoszałe. Krople deszczu zdawały się spadać, jakby od niechcenia, pozostawiając na szybach nierówne smugi. Chmury przysłoniły niebo, zabierając miastu promienie porannego słońca, napawając je charakterystycznym dla Gotham mrokiem, niepokojem i pustką. Jason sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki, szukając w niej paczki papierosów. Wiedział, że nie powinien palić, ale chęć choćby chwili ulgi i relaksu, brała górę nad zdrowym rozsądkiem.
Zapach ostatnich dni lata minął bezpowrotnie, a jego miejsce znowu zajęło zwykłe życie, wypełnione papierosowym dymem. Jason uśmiechnął się smutno. Nie wyczuł w kieszeni numeru dziewczyny. Karteczka, na której był zapisany, musiała wypaść i odlecieć, prowadzona przez wiatr, porywający każde wspomnienie i straconą szansę. Może to i lepiej? Oszczędzi jej patrzenia na jego zniszczone życie.
Tak piękne kobiety nie mogą przecież istnieć naprawdę.
***
Nie miał pojęcia, dlaczego tak właściwie wrócił do Gotham. Nic go tutaj nie trzymało i nic go do tego miejsca nie ciągnęło. Mimo to szukając miejsca, w którym mógłby się zatrzymać, wybrał właśnie Gotham. Pewnie dlatego, że znał to miasto, w końcu spędził w nim prawie całe swoje życie.
Życie, co?
Śmierć potrafi naprawdę namieszać w życiu człowieka.
Jason doskonale pamiętał moment, w którym zginął. Podarte ubranie, krwawiące ciało i złamane kości. I ten śmiech... obłąkańczy śmiech szaleńca, mieszający się z krzykami bólu i rozpaczy, wołającymi o pomoc, która nigdy nie nadeszła.
Po kilku minutach krzyki zmieniły się w błagania. A po kilku godzinach błagania zmieniły się w ciszę, przerywaną jedynie rytmicznymi uderzeniami łomu o zniszczone ciało młodego chłopaka. Jason umierał sam, a jego jedynym towarzyszem była myśl, że został opuszczony.
Zostawiony, by cierpliwie czekać na własny koniec.
Jason był kolejnym Cudownym Chłopcem, uwielbianym przez tłumy, złotym dzieckiem, myślącym, że każdy, najmniejszy przejaw dobroci może zmienić świat na lepsze. Balansował gdzieś między jawą a snem, napawając się każdą chwilą, w której mógł coś znaczyć. Mógł być kimś więcej niż sierotą, mieszkającą na brudnej ulicy.
Czar prysł, jak mydlana bańka, a on budził się w ciemnościach, nagi, owinięty jedynie w postrzępione bandaże. Ręce miał splamione krwią, trudno było określić czy własną, czy cudzą. Nerwy miał zszargane, krzyczące i głodne śmierci. Znowu był sierotą, małym chłopcem, kradnącym jedzenie ze śmietnika, porzuconym przez osobę, którą uważał za ojca. Gdzieś na końcu głowy, prześwitywała mu, jakby przez czarny woal, dziwna myśl, która przez długi czas nie dawała mu spokoju.
Umarłem. Czemu więc żyję?
"Cholera", pomyślał Jason, wpatrując się w pokryte kroplami deszczu i wilgocią, szyby kamienic. "Było jechać do Metropolis. Tam przynajmniej nie tak nie leje".
***
Podniszczone drzwi zaskrzypiały cicho przy ich otwieraniu.
W mieszkaniu było zimno i ciemno. Dokładnie tak jak w życiu Jasona. Wszystko do siebie pasowało. Oprócz jednego elementu.
—Uwierz mi, lepiej zrobisz jak pokażesz się teraz. — Jason rzucił w przestrzeń, czekając aż osoba, do której naprawdę były skierowane słowa, pokaże się. Wziął do ręki pistolet, przeładował go i zapalił małą lampkę, stojącą na stoliku. Pomieszczenie wypełniło nikłe światło, a z cienia wyłoniła się kobieca postać.
Wycelował broń, a kobieta uniosła ręce w geście obronnym.
— Więc... - powiedziała, prawie całkowicie ignorując fakt, że w każdej chwili może zginąć z ręki chłopaka— Co mnie zdradziło?
— Perfumy — odparł Jason, zbliżając się do postaci. Włączył drugą lampę, by móc lepiej widzieć twarz rozmówczyni.
Trudno było określić, czy była ona ładna. Cóż. Na pewno nie była tak ładna, jak twarz kobiety, z którą Jason spędził ostatnią noc. Jedno oko dziewczyny było szare i pełne sekretów, które jeszcze długo miał pozostać w ukryciu. Drugie natomiast zastąpione było paskudną szramą, która mimo zabliźnienia, wyglądała na stosunkowo świeżą.
Włosy dziewczyny też były inne. Nie było w nich ani kobiecego blondu, ani zmysłowego brązu, ani też wściekłej czerwieni. Zamiast tego była w nich biel. Czysta biel, wyraźnie kontrastująca z ciemnym otoczeniem.
—Podobają ci się?
— Są zbyt słodkie. - Jason zmrużył oczy, uważnie przyglądając się stojącej przed nim dziewczynie. Nie wydawała się przestraszona, ani też zdziwiona jego widokiem. Musiała go skądś znać. Niekoniecznie osobiście, ale skoro złożyła mu wizytę, znaczyło to, że ktoś powiedział jej, gdzie go szukać.— Za dużo w nich śmierci. Kim jesteś?
— Nazywam się Rose Wilson. — Białowłosa dziewczyna starała się zachować spokojny ton głosu, jednak czuć w nim było nutę zirytowania. — I byłoby mi niezwykle miło, gdybyś w końcu przestał we mnie celować.
— Czego ode mnie chcesz? — Chłopak nie opuścił broni, cały czas trzymając palec na spuście. Nie ufał tej dziewczynie. Miał wrażenie, że pod zwykłą czarną bluzą, kryje się ktoś niebezpieczny. W życia Jasona rzadko kiedy gościli bezpieczni ludzie.
— Powiedziano mi, że możesz mi pomóc. — Rose zrobiła krok do przodu, chcąc zbliżyć się do Jasona, jednak kiedy zobaczyła, że chłopak nie zamierza odłożyć pistoletu, cofnęła się na poprzednie miejsce. — Więc jestem tutaj, żeby prosić o pomoc.
—I skąd masz pewność, że się zgodzę?
— Nie mam. — Dziewczyna wzruszyła ramionami. — Ale za to mogę ci zapłacić.
— Ile? — W głosie Jasona zabrzmiała ciekawość. Skarcił siebie w myślach, widząc uśmiech Rose. Znał takie uśmiechy. Uśmiechy osób, którym nie można ufać, które zawsze dopną swego, choćby miały przejść po trupach setkach osób, których twarze znaczyły dla nich tyle, co martwa mysz. Jason nienawidził tego, że on też miał taki uśmiech.
— Wystarczająco, żebyś mógł stąd uciec.
Uciec.
Słowa Rose odbiły się między przesiąkniętymi dymem papierosowym ścianami, zawisając gdzieś w powietrzu. Za nimi wiła się słodka woń, czegoś, co miało być wolnością, a jednak jedynie ją przypominało. Kiepska iluzja, nasączona trującym jadem, którym Jason karmił się, odkąd tylko pamiętał. Uciekał całe swoje życie, ukrywając się przed wzrokiem tych, którzy go zawiedli i tych, których zawiódł on sam.
Ucieczka była dla niego równie naturalna, jak oddychanie. Wdech i wydech.
Wdech i wydech.
***
Gotham powoli budziło się do życia, a ludzie zaczęli śpieszyć się do pracy, przeklinając spóźniające się autobusy i deszczowe chmury. Dzieci idące do szkoły zabawiały się z kolei, skacząc z kałuży na kałużę, ochlapujące skórzane buty i torebki swoich rodziców. Zabawne, jak zwykli ludzie postrzegają świat. Przeszkadzają im i cieszą ich dokładnie te same, małe rzeczy, które mogą spotkać w każdym zakątku swojego życia.
Nieduży balkon, oświetlony przez promienie Słońca, wypełniony został przez papierosowy dym, dający Rose i Jasonowi uczucie ulgi i jedności. Przez ten jeden moment, czuli, że nie są na tym świecie sami, że ktoś umiera razem z nimi, zatruwając zniszczone płuca tytoniem, a nieudolnie posklejane serce toksynami.
Nie smuciły ich małe rzeczy, jakie smucą zwykłych ludzi.
Nie cieszyły ich małe rzeczy, jakie cieszą zwykłych ludzi.
— On cię tak urządził. — Ton głosu Jasona brzmiał bardziej, jak stwierdzenie niż pytanie. Wskazał wolną ręką na pociętą twarz dziewczyny. Im dłużej na nią patrzył, tym więcej widział w niej sekretów i bólu. Tym więcej widział w niej siebie.
— Mhm. — Ręka Rose mimowolnie powędrowała do blizny ciągnącej się przez jej oko. Z jej ust wydobyło się ciche westchnięcie, tak jakby pozwoliła sobie na chwilę zamyślenia. Może to i dobrze? Niektóre sprawy wymagają tego, żeby nad nimi pomyśleć. — Kiedy byłam małą dziewczynką, to do głowy by mi nie przyszło, że mój ojciec będzie próbował mnie zabić. — Spuściła głowę w dół, wpatrując się w porysowane deski podłogowe. — Był dobrym człowiekiem.
— Nie jesteś już małą dziewczynką. — Jason po raz ostatni zaciągnął się papierosem, gasząc niedopałek w prowizorycznej popielniczce — A twój ojciec nie jest dobrym człowiekiem.
— Wiem o tym. — Rose rzuciła papierosa na ziemię i zdeptała go butem. — Dlatego muszę go zabić. — Odwróciła głowę w stronę chłopaka, marszcząc brwi. Na jej twarzy przemknął cień niezadowolenia, a z jej ust wydobyło się kolejne westchnięcie. — Nie lubię prosić o pomoc, naprawdę nie lubię, ale sama sobie z nim nie poradzę. Cholera.
Ciche przekleństwo, szybko rozpłynęło się w powietrzu, jednak nie umknęło Jasonowi. Rose była dokładnie taka jak on. Proszenie o pomoc upokarzało ją. W jej oczach błyszczał wstyd, kontrastujący z walecznym odcieniem szarej stali.
—Pomogę ci. — Jason spojrzał uważnie w zimne oko dziewczyny.— Pod jednym warunkiem.
Rose złożyła ręce na piersi, czekając na kolejne słowa.
—Powiesz mi, od kogo wiesz gdzie mnie szukać.
— Naruszyłam twoją tajną tożsamość, co? — Na twarzy Rose pojawił się jeden z tych uśmiechów.
— Prywatność. Nie lubię, kiedy ktoś obcy włamuje mi się do domu.
— Rozumiem, ale niestety muszę cię rozczarować — zaczęła dziewczyna — Nie mam pojęcia, kim była ta kobieta. Nawet się nie przedstawiła. Powiedziała tylko, że możesz mi pomóc i dała adres. Potem... po prostu zniknęła.
— Jakieś cechy szczególne?
— Nic więcej nie pamiętam. — Rose pokręciła przecząco głową.— Miała na sobie kaptur, a na dworze było ciemno.
Jason pokiwał głową. Był jednak niezadowolony. Osoba, która powiedziała Rose, gdzie go szukać musiała go dobrze znać, albo być dobrym szpiegiem. A dobry szpieg zawsze zwiastował jakieś kłopoty. W życiu Jasona była już tyle problemów i kłopotów, że kolejne zdawały się po prostu zbędne. I przykre.
***
W małej sypialni unosił się ostry zapach alkoholu, pomieszany z metalowym zapachem krwi. Jednych ten odór mdlił. Jasonowi kojarzył się z codziennością. Brakowało tylko papierosowego dymu.
Rose siedziała na twardym łóżku, cierpliwie czekając, aż Jason wyjmie z jej pleców ostry nabój i zaszyje ostatnią z licznych ran na jej ciele. Rękę miała owiniętą bandażami, przez które powoli zaczęła przesiąkać krew.
Mosiężna kulka uderzyła o stalowy pojemnik, brudząc go kolejnymi kroplami krwi.
—Prawie go mieliśmy. - Dziewczyna zmarszczyła brwi, sycząc z bólu, dochodzącego z klatki piersiowej. Spojrzała na świeżo zaszytą ranę, zadaną mieczem. Wyglądała paskudnie, ale idealnie wpasowywała się do reszty ciała, pokrytego podobnymi jej bliznami.— Miesiąc to planowaliśmy, miesiąc!
— Nie wierć się, bo będzie bolało bardziej. — Spokojny ton Jasona nie przekonał dziewczyny do wyciszenia.
— Tak niedużo brakowało... Szlag by to! — Głos Rose był donośny i rozwścieczony. Ponownie syknęła z bólu, łapiąc się za ranę w podbrzuszu.— Prawie go miałam.
— Raczej on miał ciebie — Jason zanegował wypowiedź Ros.— Jedna wymierzona kula i umarłabyś na miejscu.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Przemyła dłonie, metalowe szczypce i igły w wodzie utlenionej i spojrzała na rany Jasona. Te najpoważniejsze, były już opatrzone przez samego chłopaka, tak by ten mógł zająć się Rose.
— Paskudnie to wygląda. — Białowłosa dziewczyna skomentowała krwawą dziurę, będącą pamiątką po jednej z wystrzelonych w stronę chłopaka kul. - Będziesz miał bliznę. Nie, żeby była to dla ciebie jakaś nowość. — Smukłe palce dziewczyny przeszły delikatnie przez klatkę piersiową chłopaka, naznaczoną innymi bliznami. Chwyciła w dłoń chusteczkę namoczoną alkoholem i przetarła świeżą ranę. Z ust Jasona wydobyło się ciche syknięcie.
Rose nie skomentowała, tylko wzięła do rąk igłę i nici, zaszywając dziurę w ciele chłopaka. Nie lubiła tej części swojej pracy. Leczenie takich ran oznaczało porażkę.
A Rose nie lubiła przegrywać.
— Ktoś go uprzedził.
— Proszę? — Rose podniosła głowę i spojrzała na chłopaka pytającym wzrokiem.
— Ktoś go uprzedził —powtórzył Jason —Deathstroke wiedział, że zamierzamy go zaatakować.
— Bzdury. — Dziewczyna pokręciła przecząco głową, spuszczając wzrok na kolejną ranę. Ponownie wzięła do rąk chusteczkę.— Nikomu więcej nie mówiłam o naszym planie.
Naszym.
W głowie Jasona to słowo brzmiało dziwnie. Obco. Nie pasowało do żadnej z wielu układanek, które kotłowały się w jego umyśle.
— I może o to właśnie chodzi. —Chłopak zmarszczył brwi. — Że nie musiałaś mówić.
Dziewczyna wymieniła z Jasonem kolejne, ostatnie już spojrzenie, po czym powróciła do zszywania i bandażowania ran. Znowu nastała cisza, mącona jedynie dźwiękiem mosiądzu, wpadającego do metalowej miski.
***
Słońce zniknęło za horyzontem, a jego miejsce zajął ledwo widoczny Księżyc, otoczony jasnymi gwiazdami, oświetlającymi mieszkanie.
Rose włożyła swój długi płaszcz, uważnie chowając w jego kieszeniach broń i naboje. Obejrzała się w niedużym, zakurzonym lustrze, poprawiając czarny szalik. Prezentowała się dobrze. Na tyle dobrze, na ile prezentować się może białowłosa dziewczyna bez oka, za to z mnóstwem starych i świeżych ran.
— Zadzwonię do ciebie jutro. — Wciąż wpatrując się w szklaną taflę, zwróciła się do Jasona, opartego o ścianę. — Wezmę pieniądze i się rozliczymy.
— Spoko — mruknął Jason, przyglądając się ruchom dziewczyny. Nie było w nich gracji idealnej dziewczyny, której numer zgubił tygodnie temu. W Rose było jednak coś, co nie pozwalało szybko oderwać od niej wzroku. Biła od niej aura tajemniczości i ciężko zapracowana zwinność, jaką odznaczała się na polu bitwy.
Drzwi zaskrzypiały cicho, a dłoń Rose zatrzymała się na klamce.
— A i Jason. — Dziewczyna odwróciła głowę, kierując ją w stronę chłopaka — Dzięki.
— Nie ma sprawy. W końcu to moja praca.
— Nie, Jason. — Twarz Rose nabrała poważnego wyglądu. — Jest sprawa. Znam takich ludzi jak ty i wiem, że większość z nich nie przyjęłaby na siebie ataku Deathstroke'a. Uratowałeś mi życie. Gdyby nie ty, już dawno bym nie żyła.
Jedynie uporczywe tykanie zegara mąciło ciszę, która zapanowała po słowach Rose.
— Jesteś pewna, że nie chcesz zostać? — Jason powtórzył pytanie, które zadał jakiś czas temu, zanim Rose włożyła swój płaszcz i buty.— Jest już późno.
—Nie jestem małą dziewczynką. — Rose uśmiechnęła się na słowa chłopaka. — Sam mi to powiedziałeś, pamiętasz?
— Nie o to mi chodziło — odpowiedział spokojnie, uśmiechając się pod nosem.
Rose myślała przez chwilę nad odpowiedzią. Jeszcze raz spojrzała na Jasona. Jego ręka, podobnie jak tors owinięte były bandażami. Pod nimi znajdowały się bolesne rany, które uchroniły ją przed śmiercią. Z rąk własnego ojca.
Płaszcz zawisnął lekko na haczyku, razem z szalikiem, owiniętym wokół kołnierza. Buty stuknęły głucho o podłogę.
— Masz wino?
***
Zapach słodkich perfum mieszał się z aromatem wylanego wina. Na podłodze leżał zbity kieliszek, a pierwsze promienie Słońca odbijały się w kawałkach szkła.
Ból w klatce piersiowej obudził Jasona. Powoli otworzył oczy, wbijając wzrok w sufit. Jego oddech był spokojny jak nigdy. Zdjął z torsu drobną dłoń dziewczyny leżącej tuż obok. Podnosząc się z łóżka, natrafił stopą na niedbale rzuconą koszulkę.
Schylił się i podniósł ją z podłogi. Pachniała słodkimi perfumami. Jeszcze niedawno ta słodycz wydawała mu się mdląca. Teraz jednak była kojąca i spokojna. Idealna.
Za sobą usłyszał cichy szmer kołdry i senne westchnięcie. Kosmyki białych włosów plątały się na poduszce, zasłaniając twarz dziewczyny, przykrywającą nagie ciało ciepłą pościelą i mruczącą coś pod nosem.
Jason podszedł do komody i wyjął z niej świeże ubrania. Założył spodnie i udał się do kuchni, zostawiając za sobą śpiącą Rose.
Nalał do szklanki wody i wyjął z szafki leki przeciwbólowe. Wysypał na dłoń kilka pigułek i połknął je, próbując tym samym ulżyć bólowi, który kotłował się pod przesiąkniętymi krwią bandażami.
Wchodząc do salonu, wzrok chłopaka przykuła mała, symetrycznie złożona karteczka w kolorze bladego błękitu. Jason nie przypominał sobie, żeby kartka ta leżała tutaj wczoraj. Mimo alkoholu, który wypił, dokładnie pamiętał każdy szczegół poprzedniej nocy.
Na jego usta wpłynął nieznaczny uśmiech.
Zainteresowany podszedł do stolika i podniósł z niego papier, rozkładając go w dłoniach. Na błękitnym tle widniało kilka słów, napisanych odręcznie pismem, które Jason dobrze znał.
Nie zepsuj tego. Zasługujesz na szczęście.
E.
Od autorki:
Cóż, ten tekst miał ukazać się wcześniej. Dużo wcześniej. Jednak cały czas coś mi w nim nie pasowało, a to długość, a to treść, a to słowa... i tak dalej. Jednak w końcu osiągnęłam, przynajmniej po części, to co osiągnąć chciałam.
Pomysł na napisanie tego tekstu był dosyć spontaniczny, ale po prostu musiałam coś takiego zrobić. I tak, to on w dużej mierze był powodem mojej nieobecności. Pochłonął mnie i chciałam go skończyć za wszelką cenę.
Dlaczego nie ma scen walk i akcji? Uznałam po prostu, że tutaj nie pasowały. Chciałam napisać coś spokojniejszego, pokazującego trud życia po śmierci, który jest codziennością Jasona.
Jeśli Wam się spodobało i wyrazicie chęć, to może napiszę coś podobnego o reszcie braci, czy sióstr.
RavenVo
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top